Moja spowiedź

Ankieta "Znaku" na temat spowiedzi (cz.2)

 

Wejrzeć w doświadczenie spowiedzi nie jest łatwo. Temat to intymny, niełatwo pokonać opór przed odsłanianiem tego, co najbardziej osobiste. Jednak owoce, jakie przyniosła ankieta o modlitwie ("Znak" nr 508) zachęciły nas do sięgnięcia po tę formę również dla potrzeb numeru niniejszego. Naszym respondentom zadaliśmy dużo (i - trudnych) pytań:

1. Dlaczego chodzę / nie chodzę do spowiedzi? Jak często? Od czego zależy częstotliwość przystępowania do spowiedzi? Czy są okresy, kiedy pragnę spowiedzi częstej? Z czego wynikają dłuższe okresy przerw?

2. W czym widzę wartość spowiedzi? Jakie miejsce zajmuje ona w moim życiu religijnym? Jak traktuję poszczególne warunki dobrej spowiedzi?

3. Jak się przygotowuję? W oparciu o istniejące rachunki sumienia, o jakiś własny wzór rachunku czy też całkiem "z głowy"? Czy układam listę wszystkich grzechów, czy też skupiam się na konkretnych problemach, które uważam za najistotniejsze?

4. Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Czy doświadczyłam / doświadczyłem spowiedzi, która byłaby dla mnie szczególnie pozytywnym przeżyciem (np. miałam / miałem poczucie, że dzieje się coś nadprzyrodzonego, czułam / czułem po niej, że coś się we mnie zmieniło, czułam / czułem się autentycznie oczyszczona / oczyszczony itp.)? Czy miałam / miałem negatywne doświadczenia, spowiedzi nieudane albo takie, po których pozostał jakiś uraz?

5. Jak oceniam spowiedników? Czy mam stałego spowiednika, czy też spowiadam się u różnych?

6. Co robić, żeby spowiedź nie stała się rutyną, rytuałem bez głębszego znaczenia? Co przeszkadza mi w spowiedzi w jej obecnej formie? Co sądzę o spowiedzi, która odbywa się poza konfesjonałem - twarzą w twarz z kapłanem?

Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane odpowiedzi, także za te, których nie opublikowaliśmy, oraz za wszelkie uwagi dotyczące ankiety. Cieszymy się, że jej plon jest tak obfity i - jak sądzimy - interesujący.

 


 

Paweł Kozacki OP

1. Dlaczego chodzę do spowiedzi? Bo spotykam tam Miłosiernego Ojca, przebaczającego moje grzechy i przygarniającego swoją miłością, pomimo całej mojej mierności i grzeszności. Świadomość codziennej odmowy, jaką otrzymuje ode mnie Pan Jezus, zapraszając do uczestniczenia w Jego dziełach, przynagla mnie do wyznania swojej nędzy. Pragnąc czyjejś bliskości, trudno wytrzymać z własną małością i niewiernością bez zapewnienia, że Ten, kogo zdradziłem, jest gotowy przebaczyć.

Staram się spowiadać co dwa tygodnie, chociaż nie zawsze mi się to udaje. Czasem przez moje zagonienie lub zaniedbanie przesuwam spowiedź "na jutro" i zanim się zorientuję, mija kilka tygodni. Jednak przedłużający się okres bez sakramentu pojednania powoduje, że oddalam się od Boga, a to owocuje obumieraniem zapału i wytrwałości w postanowieniach, utratą wrażliwości i czujności wobec pokus. Zewnętrznie niewiele się zmienia, ale gdy się zatrzymam i przypatrzę rozmaitym sytuacjom, zauważam, że zapomniałem w nich o Bogu, że próbowałem żyć według własnej koncepcji. Nawet jeśli taka postawa nie rodzi większych grzechów, to straconą jest szansą pogłębienia przyjaźni z Panem.

Zdarzają się sytuacje, gdy do spowiedzi przystępuję częściej. Dzieje się tak natychmiast, gdy popełnię grzech ciężki. Czynię to także, gdy przechodzę w moim życiu trudny okres. Może to być jakieś zmaganie wewnętrzne albo skomplikowana, nowa sytuacja zewnętrzna - taka, wobec której jestem bezradny. Pragnę wtedy wszystko "oddawać" Panu Jezusowi, wypowiadać przed Nim w sakramencie to, co przeżywam. Chcę, by takie sytuacje były prześwietlone Jego światłem. Dodatkową pomocą dla mnie jest rada spowiednika, wysłuchanie jego zdania, które obiektywizuje moje spojrzenie na rzeczywistość, odkrywa moje zaplątania i zafałszowania.

2. Największą wartość spowiedzi widzę w wyznaniu miłości, jakie Bóg składa człowiekowi, odpuszczając mu grzechy i obdarzając nowym, nieograniczonym zaufaniem. To niesamowite usłyszeć po raz 77., że Bóg wybacza moje winy, że w swojej niewyobrażalnej miłości przebacza po raz kolejny. Pan Bóg wie, że znowu upadnę, że znowu przyjdę wyznać mój grzech i mimo to nieustannie jest gotowy przygarnąć mnie, o ile tylko wyrażę gotowość nawrócenia. Wierzę, że tak jak Jezus spojrzał z miłością na Piotra po zaparciu się pierwszego z Apostołów na dziedzińcu arcykapłana, tak patrzy na mnie po każdej mojej zdradzie.

Spowiedź to spojrzenie Chrystusowi w oczy i pragnienie, by tak jak Piotr zapłakać nad swoim grzechem, by uwierzyć w łaskę oczyszczenia.

3. W przygotowaniu do spowiedzi najważniejsza jest dla mnie świadomość, że przystępuję do dialogu z Bogiem, że staję przed Nim jako grzesznik. Koncentruję się na fakcie, że jest to spotkanie z Bogiem. Bez względu na to, czy będzie to rachunek sumienia, wyznanie grzechów, żal za nie, postanowienie poprawy czy zadośćuczynienie, staram się pamiętać, że to Bóg jest w tym najważniejszy, że to On jest centrum i do Niego wszystko się odnosi. Wszystko dokonuje się w Bogu. Pomagam sobie, zaczynając od tekstów biblijnych mówiących o spotkaniu Boga i człowieka w kontekście grzechu i przebaczenia - może to być dialog po grzechu pierworodnym, rozmowa Dawida z prorokiem Natanem lub przypowieść o miłosiernym Ojcu, albo zapewnienie Pana Jezusa, że nie przyszedł na ten świat, by go potępić, ale by go zbawić.

Gdy przystępuję do rachunku sumienia, którego celem jest ujrzenie bezwzględnej prawdy o sobie, najpierw przypominam sobie spontanicznie swoje grzechy. Najczęściej znam je doskonale z poprzednich spowiedzi. Świadomy niebezpieczeństwa wyznawania ich z nawyku, staram się uznać je po raz kolejny za moją własną, jednorazową zdradę Jezusa. Potem zastanawiam się, jakie pretensje i uwagi mieli pod moim adresem ludzie, oraz rozważam, na ile mieli rację, zarzucając mi konkretne błędy, niedociągnięcia itp.

Następnie sięgam do klasycznych tekstów "rachunkowych": dekalogu, ośmiu błogosławieństw, hymnu o miłości, katalogów cnót i wad, jakie znaleźć można w listach apostolskich. W rachunek sumienia włączam też teksty biblijne, które noszę w sobie w danym momencie.

Osobną częścią mojego rachunku sumienia są pytania o wierność powołaniu zakonnemu i kapłańskiemu, jakim mnie Bóg obdarzył. Świadomość, jak bardzo w konkretnych miejscach nie dorastam do ideału zakonności, jaki w sobie noszę, jest dla mnie źródłem rachunku sumienia, nazwania kolejnych grzechów wynikających z niepodejmowania wezwania do całkowitego daru z siebie.

Nazwane w ten sposób grzechy staram się uporządkować według schematu - grzechy względem Boga, względem bliźniego oraz te, które dotyczą mnie samego, próbując poznać ich korzeń i mechanizm zaistnienia, dostrzec, jakie rodzą skutki we mnie i w moich bliźnich.

4. Nie przypominam sobie, aby któraś z moich spowiedzi sama w sobie była dla mnie przełomowym momentem. Raczej każda wkomponowana jest w całość mojego bycia z Panem Bogiem, jest integralną częścią życia, wraz z lekturami, rozmowami, zdarzeniami, które dzieją się w danym momencie. Spowiedź może ewentualnie coś zaczynać albo kończyć, ale nigdy nie jest wyizolowaną całością. Jest to sakrament, w którym Pan Jezus towarzyszy mi w drodze do domu Ojca, systematycznie wyzwalając swoją łaską to, co dobre, a odcinając od tego, co zniewala.

Gdybym miał napisać o odczuciach, jakie towarzyszą mojej spowiedzi, to musiałbym zacząć od tych najczęściej wymienianych. Bycie spowiednikiem nie uwalnia od naturalnych odczuć, jakie rodzą się u większości penitentów: poczucia wstydu z racji popełnionych grzechów, skrępowania, że muszę je wypowiedzieć przed drugim człowiekiem. Zanim sam zacząłem spowiadać, obawiałem się jeszcze, co pomyśli sobie o mnie spowiednik, gdy usłyszy o moich brudach. Gdy zacząłem spowiadać, przekonałem się na własnej skórze, że spowiednik może być wolny od przyczepiania penitentowi etykietek, czy tym bardziej osądzania go. Wobec szczerej spowiedzi budzi się we mnie raczej współ-czucie, to znaczy martwię się czyimś upadkiem, cieszę z jego nawrócenia. Jeżeli jest to stały penitent, bardzo mi zależy na jego wzroście. Oczywiście po spowiedzi, po wyznaniu grzechów rodzi się we mnie odczucie pokoju. Rzadziej radości czy lekkości. Raczej odczucie pokoju.

Często, gdy spowiadam, gdy jestem świadkiem czyjegoś spotkania z Jezusem, doświadczam działania Ducha Świętego. Jest mi wtedy dane oglądać bardzo piękne momenty ludzkiej skruchy, żalu, autentycznej tęsknoty za świętością... Niemalże "dotykam" Bożego działania, gdy słyszę wyznanie, w którym człowiek bierze na siebie odpowiedzialność za popełnione zło, gdy w ludzkie serce wraca nadzieja wyzwolenia z grzechu, gdy widzę łzy, które płyną po policzkach w momencie rozgrzeszenia.

5. Mam stałego spowiednika. Jest to mój współbrat z klasztoru, w którym mieszkam. Mogę nawet napisać, że jest to mój przyjaciel. Pozytywną stroną takiego stanu rzeczy jest pewność, że mojemu spowiednikowi na mnie zależy, nie tylko z racji posługi sakramentalnej, ale również z racji naszej przyjaźni. Wiem, że gdy będę błądził, on się o mnie upomni. Fakt, że mieszkamy w tym samym klasztorze, powoduje, że mój spowiednik zna mnie nie tylko z mojego wyznania grzechów, ale również z codziennych kontaktów. Dzięki temu może mi zwrócić uwagę na sprawy, których osobiście nie dostrzegam albo nie rozumiem. Taka sytuacja jest oczywiście bardziej wymagająca, ale przez to powstaje szansa, by uczynić sakrament spowiedzi bardziej owocnym.

Czasami pojawia się pokusa, by odejść na chwilę od stałego spowiednika, by skorzystać z przypadkowego konfesjonału. Ma to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy muszę wyznać jakiś grzech, który jest dla mnie szczególnie krępujący, albo wtedy, gdy muszę po raz kolejny przyznać się do słabości, wobec której pozostaję bezradny, i wiem, że mój spowiednik nic mi nowego nie powie, nie doradzi, bo już właściwie wszystko zostało powiedziane. Chęć ucieczki pojawia się również, gdy przeczuwam, że spowiednik może dotknąć we mnie ciemnego miejsca lub zasugerować mi coś, co wyraźnie nie jest mi na rękę, bo wolę chodzić własnymi ścieżkami. Konieczność przezwyciężania tego rodzaju pokus pochłania czasem więcej energii niż samo zmaganie się z grzechem. To jest naprawdę szkoła pokory i umierania dla siebie. Czasami muszę niemal fizycznie pokonać opór, który odciąga mnie od zapukania do drzwi mojego spowiednika, uporać się z myślami, że może nie teraz, że nie jest to aż takie ważne, że nie będę mojemu współbratu zabierał jego cennego czasu, bo pewnie ma ważniejsze sprawy na głowie. Przezwyciężenie takich pokus jest wyznaniem wiary w działanie Ducha Świętego. W takich momentach weryfikuje się moje twierdzenie, że najważniejszy jest w spowiedzi Pan Bóg, a nie człowiek, który jest tylko pośrednikiem. Doświadczam jednak sensu takiego zmagania. To uczy stawania w prawdzie, rezygnowania ze swoich zachcianek, koncepcji i planów, prób wyminięcia powołania, które kieruje do mnie Pan Bóg przez mojego spowiednika.

6. Co robić, by nie wpaść w rutynę? Niebezpieczeństwo rutyny związane jest z wystygnięciem wiary. Spowiedź nie jest elementem wyabstrahowanym z całego kontekstu życia. Jeżeli w codzienności nie zaangażuję się w sprawy Boże, to bardzo prawdopodobne, że i moja spowiedź stanie się bezbarwna i nudna. Trzeba zatem wchodzić w głąb, docierać do tego, co stanowi istotę spowiedzi. Przekonałem się, że żadne zewnętrzne zmiany tak naprawdę nie ożywią sakramentu na długo. Każda innowacja po pewnym czasie może stać się nawykiem. Chodzi raczej o to, by bardziej wierzyć i kochać. Doświadczyłem, że im bardziej udaje mi się skupić na osobie i życiu Jezusa, na tym, co mówił i czynił, jak odnosił się do ludzi i jak rozmawiał z Ojcem, im większe jest we mnie pragnienie, by zawierzyć Mu radykalnie i do końca, starając się wiernie wypełniać Jego Ewangelię i całym sercem przylgnąć do Jego miłości, tym mniejsze jest niebezpieczeństwo, że spowiedź stanie się rytuałem. Takie absolutne zaufanie ożywiane pragnieniem zjednoczenia z Panem - tak, by móc powiedzieć, że "żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus" - sprawia, że nie muszę się zastanawiać, co robić, by spowiedź nie stała się rutyną.

Takie podejście nie gwarantuje oczywiście ochrony przed wypływającymi z ludzkiej słabości: zmęczeniem, znużeniem, tendencją do układania rzeczywistości według powtarzających się schematów, dlatego staram się traktować kolejne spowiedzi jako etapy tej samej drogi ku Królestwu Niebieskiemu. Nie oczekuję, że spowiedź zapewni mi każdorazowo rewolucyjne nawrócenie, ale że będzie nieprzerwanym wzrastaniem ku Bogu. Trudność polega na złudzeniu, że właściwie od ostatniej spowiedzi nic istotnego się nie wydarzyło, że człowiek ten sam, grzechy te same, a sytuacja zewnętrzna bardzo podobna. Dlatego staram się obserwować uważnie zachodzące we mnie i wokół mnie zmiany. Bardzo pomocny może być tu stały spowiednik, który znając mnie, z boku łatwiej dostrzeże dokonujące się procesy. Taki wysiłek spojrzenia na swoje życie "nowymi oczami", z innej strony, pod innym kątem, biorąc pod uwagę nowe lektury, fragmenty Pisma Świętego, które szczególnie mnie uderzyły, słowa, które usłyszałem od moich wrogów i przyjaciół, powodują, że żadna spowiedź nie będzie taka sama.

Myślę, że sprawę formy spowiedzi należy traktować bardzo indywidualnie. Praktycznie od piętnastu lat spowiadam się poza konfesjonałem, ale spowiedź w konfesjonale też nie stanowi dla mnie problemu. Miejsce jest dla mnie sprawą nieistotną, choć z doświadczenia spowiednika mogę powiedzieć, że dla niektórych osób spowiedź poza konfesjonałem jest zbyt krępująca. Zasłona z kratek odgradzająca od spowiednika, nawet osobiście znajomego, jest dla nich elementem, bez którego nie wyobrażają sobie sakramentu. Dla innych sceneria konfesjonału jest tak sztuczna i krępująca, że trudno im wtedy wyjść poza schematyczne formułki wyznania grzechów i przyjęcia rozgrzeszenia. Sądzę, że w indywidualnym kontakcie spowiednika i penitenta należy szukać optymalnego rozwiązania; forma winna być narzędziem pomagającym w jak najbardziej owocnym przeżyciu spotkania z przebaczającym Bogiem.

 

PAWEŁ KOZACKI OP, ur. 1965, duszpasterz, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze’’.


 

 

Janusz Marciniak

Niedawno obejrzałem film Modlitwa za umierających (A Prayer for the Dying, według powieści Jacka Higginsa, reż. Mike Hodges, 1987). Jego bohater Martin Fallon (Mickey Rourke) jest terrorystą, członkiem IRA. Po zamachu, w którym zamiast żołnierzy brytyjskich giną dzieci, opuszcza szeregi IRA. Ta filmowa przypowieść o obudzonym sumieniu prowokuje do wielu refleksji o penitencie i spowiedniku. Ksiądz-spowiednik staje się wspólnikiem grzesznika, ale wspólnikiem w skrusze. Im większy grzech, tym większa skrucha i większe wspólnictwo w skrusze. Powtórzmy: wspólnictwo nie w grzechu, lecz w skrusze, choć z punktu widzenia prawa to moralnie istotne rozróżnienie nie istnieje. Może się zdarzyć, zdarza się przecież, że ksiądz nolens volens ukrywa przestępcę. Tak właśnie widzi, tak musi widzieć księdza-spowiednika poszukujący Martina inspektor policji. Gdy ksiądz odmawia podania rysopisu zabójcy, zaczyna być traktowany jak wspólnik przestępcy.

Jest w tym filmie kilka przejmujących scen. Niektóre, jak scena spowiedzi, mają wymiar teologiczny. Sprawiają, że "spowiednikami" stajemy się my sami, widzowie filmu, którzy dajemy nasze "rozgrzeszenie" bohaterowi. Szczególnie poruszająca wydała mi się scena śmierci Martina w kościele, na szczycie rusztowania budowlanego. To, że kościół jest akurat w remoncie, ma jakąś wymowę symboliczną. W ostatnim starciu ze złem Martin zostaje zepchnięty z tego rusztowania. Spadając, chwyta się wiszącej nad ołtarzem figury Chrystusa i - na moment - przywiera do Niego. Figura ukrzyżowanego Boga i obejmujący ją człowiek są tej samej wielkości. To ich chwilowe, bolesne stopienie jest dla mnie jedną z najsugestywniejszych, obrazowych przenośni spotkania człowieka z Bogiem. Wszystko trwa bardzo krótko. Wybucha ładunek na dachu. Wali się sklepienie kościoła. Spada również krucyfiks. Wygląda to tak, jakby Chrystus rzucił się w otchłań za Martinem i roztrzaskał obok niego. Scena śmierci jest przedłużeniem sceny spowiedzi. Akt skruchy wieńczy przemianę Martina.

W konstrukcji filmu jest coś z ducha antycznej tragedii i... rozprawy teologicznej. Gęsta sieć określających człowieka determinant i logika wydarzeń prowadzą do finału, w którym uświadamiamy sobie mechanizm wyborów moralnych. Bohater odnosi zwycięstwo w chwili śmierci. Oddaje życie nie za "sprawę", lecz za życie - za życie drugiego człowieka. Ma już pewność, że najpiękniejsza idea nie jest warta najbrzydszego życia ludzkiego. Czy rzeczywiście nie ma idei, która byłaby warta życia? To kwestia, którą musimy rozstrzygnąć sami i we własnym sumieniu. Martin wszedł na drogę takiego rozumienia kolejności rzeczy, w którym gotowość do poświęcenia dla abstrakcyjnej idei ustąpiła miejsca gotowości do poświęcenia dla konkretnego życia ludzkiego. To katolicka kolejność ważności: troska o innych i świadomość "mojej winy, mojej bardzo wielkiej winy" wobec innych, wobec świata. Poczucie winy jest święte. W nim ma swój początek i często, niestety, koniec każde naśladowanie Chrystusa. Dla katolika spowiedź jest ogniwem między tym, co doczesne, a tym, co wieczne, między poczuciem winy a świadomością pokuty. Sakrament Pokuty - brzemię winy i jednocześnie brzemię przebaczenia, które zobowiązuje do "postanowienia poprawy, wyznania grzechów i zadośćuczynienia".

Spowiedź nie zawsze jest wolna od hipokryzji, choć zawsze jest ćwiczeniem w umiejętności zdawania sprawy z własnych uczynków. Często jest procedurą sformalizowanej wiary, ale jeszcze częściej szansą pozostawioną człowiekowi, w którym obudziło się sumienie. Konfesjonał jako posterunek sumienia? Tak. Lecz spowiednik nie może być traktowany jak inkasent rachunku sumienia. Spowiednik jest głosem wspólnoty wiary w miłosierdzie Boże, które powinno być wzorem dla miłosierdzia ludzkiego. Spowiadać uczymy się przez całe życie, bo nawracamy się przez całe życie. Uczymy się mówić (rozmawiać) o naszym własnym życiu najprostszymi słowami, ale przede wszystkim uczymy się miłosierdzia. Spowiedź uprzytamnia nam widzialną, fizyczną tożsamość Boga i drugiego człowieka. Zwraca nas w stronę drugiego człowieka (w stronę wszystkich istot). "Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili."

Zapewne, jak w owym filmie, zdarza się, że dopiero ostatnia spowiedź jest jednocześnie pierwszą prawdziwą. Idąc do spowiedzi, dajemy wyraz nie tylko trosce o siebie samych i siebie nawzajem, lecz pośrednio składamy - w intymnej formie - hołd sumieniu, pochylamy się nad czymś, co jest obecne we wszystkich religiach uniwersalistycznych, czemu zawdzięczamy nasze duchowe istnienie i łączące nas więzi.

 

JANUSZ MARCINIAK, ur. 1954, malarz, pedagog i krytyk sztuki. Wydał: Paradoksy artystów (1994), Awangarda i wątroba (1998).

 

 


Ks. Dariusz Oko

1. Spowiadam się, bo ciągle grzeszę, bo nie udaje mi się to, co najważniejsze, a więc nie tylko idealna, ale też dużo mniej idealna wierność woli wobec rozumu, decyzji wobec poznania. A to jest właśnie grzech w czystej postaci, zło najbardziej złe, zło moralne: niewierność wolności wobec zrozumianego i pokochanego dobra, wobec poznanych i pokochanych osób. Niewierność ostatecznie tak niewytłumaczalna, jak niewytłumaczalna jest wolność, której nie można przez nic innego wyjaśnić, bo tylko ona sama siebie tłumaczy i określa. Ona jest radykalnie suwerennym i radykalnie nowym samo-określeniem, radykalnie nieuwarunkowanym źródłem i początkiem - zarówno dobrego, jak i złego. Wiem, że do końca nie można rozróżnić, co jest obszarem wolności, a co obszarem determinacji. Wiem, że nie można do końca rozróżnić, co jest czystą winą, a co jest jedynie słabością, ograniczeniem, nieuchronną konsekwencją życiowych, nieprzezwyciężalnych uwarunkowań. Niekiedy nawet, gdy poznanie jest błędne i dlatego nieprzekładalne na decyzję, niewykonywalne, bunt wolności wobec niego może być błogosławioną winą. Wiele może mnie usprawiedliwić - przeróżne kulturowe, społeczne, wychowawcze, charakterologiczne i inne uwarunkowania - ale o ile zła decyzja była rzeczywiście wolna, o ile jest ponad wszelkimi uwarunkowaniami, o tyle winny jestem tylko i wyłącznie ja, o tyle nikt i nic nie może mnie usprawiedliwić. A to już jest śmiertelnie poważna sprawa. Wina, niewierność wolności wobec dobra, to największa katastrofa, jaka może mi się przytrafić, to sprawienie zawodu tam, gdzie wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie, zawodu, który może mnie od innych oddzielić na zawsze. Tu trzeba usiłować być wobec siebie samego bardzo nieufnym, bardzo samokrytycznym, bo raczej o wiele bardziej powszechna jest tendencja do przypisywania sobie zbyt małej niż zbyt dużej winy. Tendencji tej może ulec również ten, który spowiada innych. W zajmowaniu się winami innych mogę łatwo zapomnieć o własnych.

Przebaczenia potrzebuję tym bardziej, że rozdźwięk, rozbicie pomiędzy wolą a rozumem, pomiędzy wolnością a prawdą, jest źródłem innych rozdźwięków i podziałów: pomiędzy mną a światem, pomiędzy mną a ludźmi, pomiędzy mną a Bogiem. Podział rodzi podział. Rozbite serce rozbija wspólnotę. Niszczy mnie, a potem - przeze mnie - innych. Ten podział może skamienieć nawet na wieczność. Jakże więc miałbym nie spowiadać się, skoro spowiedź dla wierzącego jest normalną drogą jego przezwyciężenia? Częstotliwość spowiedzi zależy od rodzaju i wielkości win, ale też od fazy życia duchowego, od jego intensywności. W seminarium spowiedź wydaje się wskazana co tydzień lub co dwa tygodnie, w życiu kapłańskim (i chrześcijańskim) przynajmniej co jeden, dwa miesiące.

2. Wartość spowiedzi polega przede wszystkim na kolejnym udzieleniu łaski, czyli czegoś więcej z życia Boga - to jest sens każdego sakramentu. To z łaski pochodzi też oczyszczenie, przebaczenie, oświecenie i umocnienie.

Możliwie maksymalny wysiłek człowieka, ogrodnika własnej duszy, jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest to, co daje Bóg, nasienie łaski. A przychodzi ono w spowiedzi.

3. Do spowiedzi przygotowuję się przeglądając główne wymiary, główne relacje życia. A więc najpierw relacja do Boga: na ile On jest rzeczywiście najważniejszy w moim życiu, jaka jest moja modlitwa, medytacja, wiara, moje sprawowanie sakramentów? Potem relacja do człowieka: jaki jest mój szacunek dla niego, zrozumienie jego godności, jaka jest wierność, jaka gotowość do pomocy, do poświęcenia czegoś? W końcu relacja do samego siebie: jakie jest uporządkowanie, zharmonizowanie mnie samego, przeróżnych dynamizmów, pragnień i dążeń składających się na ludzką egzystencję, na ile duch panuje nad ciałem, a na ile z nim przegrywa? Jak jest mi jeszcze ciągle daleko do tego, co najtrudniejsze, a nieraz tak konieczne dla dochowania wierności: do gotowości na heroizm nie tylko dnia powszedniego? Jaka jest moja praca, ta substancja życia, obejmująca największy obszar jego świadomej części? Jak udaje się zaangażowanie, skupienie i rozwój wszystkich sił ducha? Jakie i jak wielkie są w tych wszystkich dziedzinach przegrane i wygrane? Razem oznaczają bardziej postęp czy regres? I w końcu, czy doświadczenia ostatniego czasu nie dają mi szansy zrozumienia czegoś więcej o sobie, o swojej winie, szansy przyjęcia bolesnej prawdy, która dotąd była przede mną zakryta, albo może przed którą z zapamiętaniem uciekałem? Ale czy doświadczenia porażek nie dają też jakichś nowych szans, nie otwierają nowych, cudownych perspektyw? Życie i jego Bóg są przecież niewyczerpane w swoich możliwościach.

Do rachunku sumienia należy też zawsze pytanie o realizację postanowień z ostatniej spowiedzi. Przy okazji każdej spowiedzi dobrze jest podejmować kilka postanowień pracy nad sobą na następny czas - po jednym odpowiednio do każdego z głównych wymiarów życia, a więc relacji do Boga i do człowieka, do pracy, do rozwoju sił ducha. Pomiędzy spowiedziami można też podejmować postanowienia na krótszy okres - odpowiednio do aktualnych wydarzeń i odkryć życiowych. Dobrze te postanowienia zapisywać, umieszczać tak, aby się przypominały, robić z nich wieczorem rachunek sumienia - żeby chociaż wiedzieć, jak marnie je realizuję, jak bardzo je zapominam. Nawet jeśli na ich efekt trzeba czekać miesiące lub lata, sukces jest już wtedy, kiedy nie następuje regres. A jakim szczęściem jest, kiedy w końcu, czasami, coś się uda. Nie ma większej radości niż duchowe wzrastanie. Często też warunkiem osiągnięcia jakiegoś celu jest stawianie sobie celu o wiele wyższego. Zwykle osiągamy mniej, niż zamierzamy, niż pragniemy. Pragnąć za mało to już stracić. Ta walka o siebie musi się toczyć całe życie, ona nigdy nie jest zakończona, bo my sami nigdy nie jesteśmy gotowi, zakończeni. Kiedyś kończy się nasze wychowanie, ale samowychowanie nie może zakończyć się nigdy. Aż za dużo mówią o tym błędy, braki, winy, prymitywizmy, głupota, kłótnie, które nie tak rzadko obciążają również ludzi starszych. W młodości zapowiadali sobą więcej, ale potem jakby zaprzestali walki o siebie, za bardzo poddali się jedynie dryfowaniu w rzece istnienia. Może nie musiało być aż tak źle - gdyby się bardziej starali, gdyby obok swoich wielu prac i wysiłków choć trochę więcej czasu i sił poświęcili pracy nad sobą. Same ich twarze są niekiedy groźnym memento. A twarze spełnionych, świętych, dobrych, mądrych starców, twarze promieniujące czymś nie z tej ziemi - to znak nadziei, zachęty.

Taki rachunek sumienia, solidny przynajmniej co dwumiesięczny remanent duszy, analiza realizacji dotychczasowych postanowień i podejmowanie nowych, wymaga czasu, zajmuje nawet do kilku godzin. Nie powinno się żałować tego czasu, on jest błogosławiony. To czas tworzenia siebie, to kuchnia człowieczeństwa i chrześcijaństwa. To przecież czas przebywania w najważniejszych duchowych, moralnych wymiarach życia, to zwrócenie umysłu i serca ku Bogu, ku naszej odpowiedzialności wobec Jego miłości. Zwrócenie tak potrzebne, bo Bóg i duch są niewidzialni i dlatego ciągle tak bardzo zagrożeni wyparciem z naszej świadomości przez to, co widzialne.

4. Spowiedź wzbudza we mnie prawie zawsze uczucia pozytywne, nawet bardzo pozytywne, i to nawet trochę niezależnie od osobowości, formatu i wiedzy spowiednika. To przecież nie on jest tu najważniejszy. Uczucie jest najbardziej osobistą odpowiedzią na poznane dobro, jest istotną częścią jego doświadczenia. A oczyszczenie i otwarcie nowych perspektyw, które daje spowiedź, to wielkie dobro. Uczucia rodzą się również jako owoc doświadczenia łaski, bo - nawet jeśli niewyraźnie, niejasno - można jej doświadczyć. Nie może ona przecież pozostawać w jakimś niedostępnym nam metafizycznym obszarze, nie może pozostać całkiem ukryta, bo jest zbyt wielka, zbyt znacząca. Łaska jest przecież udzieleniem się samego Boga i jeżeli ono rzeczywiście się wydarza, to musi nas dogłębnie przemieniać, na nowo konstytuować, musi wzbudzać również uczucia. Te uczucia pozostają szczególnie żywe w pierwszych dniach po spowiedzi, zanim - często w sposób nieuchronny - nie nałożą się na nie uczucia wywołane innymi doświadczeniami, działaniem w świecie, innymi spotkaniami. Spowiedź to oaza, orzeźwienie ducha.

5. Myślę, że spowiednicy na ogół poprawnie wykonują swoją posługę, wkładają w nią nieraz niemało wysiłku i serca. Doceniam to tym bardziej, że z własnego spowiadania wiem, jak nieraz trudno jest zachować żywe zainteresowanie spowiadającym, znaleźć właściwe słowa dla niego, nie ulec rutynie. Zwłaszcza gdy w ciągu godziny trzeba wyspowiadać kilkadziesiąt osób, kiedy po kilku godzinach takiej masowej spowiedzi nie bardzo udaje się zachowanie koniecznej koncentracji. Zwłaszcza kiedy tysięczny już raz słyszy się ten sam zestaw grzechów, powtarzany z tą samą - jak się wydaje - nie za wielką wolą poprawy, z tą samą nie za wielką wiarą, że ona jest w ogóle potrzebna i możliwa. Wtedy trzeba się spowiadać z własnego sposobu spowiadania innych. Im większa rutyna, zaskorupienie i skostnienie jednej strony dialogu, tym mniej jest miejsca i szans dla kreatywności drugiej. Ale zarazem im większe jest autentyczne otwarcie i uczciwe poszukiwanie po obu stronach kratek konfesjonału, tym większa jest szansa na głębokie, sakramentalne, bosko-ludzkie spotkanie, jedno z najgłębszych i najpiękniejszych. Spotkanie, które tworzy głęboko odczuwaną komunię osób, które obu stronom daje poczucie, że wydarzyło się coś wielkiego, które spowiadanemu daje radość wyzwolenia, radość bycia zrozumianym i serdecznie zaakceptowanym również przez człowieka, a spowiednikowi radość spełnienia swojego powołania, radość pomagania w tym, co najważniejsze. Ale wiem, że są również możliwe doświadczenia dokładnie przeciwne.

6. Żeby spowiedź nie stała się niewiele znaczącym, okresowo spełnianym rytuałem, żeby w związku z tym nie popaść w duchowe odrętwienie, w wegetację zwątpienia albo samozadowolenia, trzeba przede wszystkim usiłować żyć prawdą. To z niej pochodzi życie, to ona nadaje smak, napięcie i rozmach całej egzystencji. Zasadniczą przyczyną rutyny, beznadziejności, zniechęcenia, spoczęcia na duchowej mieliźnie jest zwykle zapomnienie, zasłonięcie, wyparcie lub w ogóle niedostrzeżenie jakiejś prawdy. Z jednej strony prawdy o własnych niepowodzeniach, upadkach, zdradach, a z drugiej strony prawdy o tak zachwycającym pięknie naszego powołania, pięknie promieniującym z Ewangelii objawiającego się Boga. Trzeba utrzymywać w sobie żywą świadomość prawdy o własnej grzeszności, ale też prawdy o możliwości jej przezwyciężenia i powołania do szczytów osobowego, ludzkiego i chrześcijańskiego rozwoju. Trzeba utrzymywać w sobie żywą świadomość prawdy o (tak nieskończenie nas przerastającej) świętości, czystości Boga i Jego gotowości pomocy, Jego powierzaniu się nam w łasce. Tak ważne jest, żeby żadne udawanie i gra przed innymi i przed samym sobą (choćby dla potrzeb utrzymania pozycji społecznej i kariery) nie zasłoniły nam wielkości naszych braków, grozy naszych chorób duchowych, różnicy pomiędzy naszą rzeczywistością a wielkością naszego powołania, pomiędzy mną i Ewangelią. Spowiedź nie służy tylko oczyszczeniu i naprawie. Spowiedź jest również dla wzrastania i rozwoju. Tak wiele mi przecież obiecano, tak wielkie są moje i nasze perspektywy - i to pomimo wszystkich moich grzechów i upadków, pomimo całej mojej winy i duchowej ślepoty, pomimo wszystkiego, z czego już musiałem się spowiadać i z czego jeszcze będę musiał. Bo skoro nasze życie tutaj jest przede wszystkim budowaniem wspólnoty z Bogiem, skoro Bóg swym pragnieniem zaprasza nas do wspólnoty ze sobą, to znaczy, że mamy mieć coraz większy udział w Nim samym, coraz większy udział w nieskończonej pełni Jego wiedzy, nieskończonej pełni Jego mądrości, w nieskończonej pełni Jego miłości. Udział również przez nigdy nie kończącą się pracę nad sobą, przez nawracanie siebie, przez spowiedź. Co tutaj może się znudzić?

 

KS. DARIUSZ OKO, ur. 1960, duszpasterz, wykładowca PAT w Krakowie. Wydał: Łaska i wolność. Łaska w Biblii, nauczaniu Kościoła i teologii współczesnej (1997).


 

 

Joanna Petry Mroczkowska

Fakt, że od jakiegoś już czasu dużą część roku spędzam w Stanach Zjednoczonych, daje mi możliwość porównania praktyk katolickich w USA i w Polsce. Nie od dziś słyszy się o kryzysie spowiedzi na Zachodzie, opisuje opustoszałe konfesjonały. Tymczasem w mojej podwaszyngtońskiej parafii wcale nie brakuje chętnych do spowiedzi w czasie nabożeństw pokutnych w Adwencie i Wielkim Poście czy po parafialnych rekolekcjach. Poza tym spowiedź odbywa się w ustalonych godzinach przed sobotnią i niedzielną mszą świętą. O ile częstotliwość przystępowania do spowiedzi w Stanach Zjednoczonych i w Polsce wymyka się łatwym uogólnieniom, o tyle uderza coś innego - w USA do komunii przystępuje zawsze cały, pełny kościół.

Nabożeństwa pokutne rozpoczynają się modlitwami, czytaniem odpowiednich fragmentów Nowego Testamentu, po czym następuje medytacja-rachunek sumienia wspomagana listą przygotowanych wcześniej dość ogólnych pytań o zgodność indywidualnego postępowania z nauką Chrystusa. Po tej części penitenci dokonują spowiedzi indywidualnej u rozszerzonego grona spowiedników, z reguły zaprasza się bowiem księży z sąsiedniej parafii. Mają też do wyboru tradycyjny konfesjonał, mniej anonimowe, małe, przeznaczone do tego celu pomieszczenie z klęcznikiem i krzesłem dla spowiednika czy zakrystię. Ze spowiedzią twarzą w twarz z kapłanem najmniejsze trudności mają chyba najmłodsi, których pierwsza spowiedź mogła przebiegać na kolanach księdza.

W podejściu do tego sakramentu nacisk wyraźnie położony jest na żal za grzechy i znaczenie relacji Bóg/przebaczający Ojciec - człowiek/syn marnotrawny. Czy w Polsce też panuje przekonanie, że żal za grzechy jest najważniejszym, koniecznym warunkiem dobrej spowiedzi? Moja zaprzyjaźniona współparafianka, Amerykanka włoskiego pochodzenia, nie bez dozy sceptycyzmu podzieliła się ze mną wiadomością, którą znalazła w jednym z ostatnich numerów tygodnika "Catholic Standard Report". Otóż, na tegorocznych Targach Poznańskich zaprezentowano opracowany przez polskiego biznesmena program komputerowy "Reflex 1.0." mający stanowić pomoc przy spowiedzi. Polega on na przechowywaniu w pamięci maszyny listy grzechów ciężkich i lżejszych oraz spisu dobrych uczynków. "Korzystający po każdym użyciu programu mogą ustalić, czy ich sytuacja pogorszyła się czy poprawiła od ostatniej spowiedzi i nanieść na wykres dane o swoim postępowaniu."

W USA widoczny jest też nacisk na poszukiwanie w sakramencie znaku wybaczenia jako wyrazu Bożej dobroci, miłosierdzia. (Nawiasem mówiąc, zauważam wzrastające zainteresowanie katolików amerykańskich przesłaniem Siostry Faustyny, które energicznie szerzą Ojcowie Marianie ze Stockbridge w stanie Massachusetts.) Niektórzy zamiast nazwy "sakrament pojednania" widzieliby chętniej "sakrament przebaczenia". Zwraca się więc uwagę, że sensowne postanowienie poprawy powinno polegać na konkretnym planie większego pragnienia zbliżenia się do Boga poprzez działanie pozytywne. Takie podejście na dalszy plan odsuwa praktykę sporządzania skrupulatnej listy grzechów, nerwowość związaną z ujawnianiem ich, strach przed ostro wyrażoną dezaprobatą księdza. Chyba właśnie tu szczególnie można się spodziewać łagodnego podejścia spowiedników, którzy poważnie obawiają się wszystkiego, co mogłoby wiernych zniechęcić.

Wiele zostało napisane i powiedziane na temat psychologicznego, terapeutycznego charakteru amerykańskiej kultury, która daje wyraz wszechobecnej trosce o psychiczną satysfakcję jednostki. Wydaje mi się jednak, że w USA spowiedź ma dziś wymiar przede wszystkim sakramentalny, a nie psychologiczno--terapeutyczny. Zabiegi o prawidłowy rozwój duchowy odbywają się może jednak częściej poza konfesjonałem. Na przykład w mojej parafii sprawy związane z kierownictwem duchowym koordynuje brat Malachiasz ze zgromadzenia Braci Chrześcijańskich. Jest on odpowiedzialny za religijne kształcenie parafian na cotygodniowych wykładach przeplatanych prelekcjami teologów płci obojga, doroczne przygotowanie katechumentów, rekolekcji i dni modlitwy. Ksiądz nie ma monopolu w kwestii znajomości psychologii, nagłaśniane nie tak dawno skandale obyczajowe dotyczące duchownych utwierdziły dodatkowo laikat amerykański w przekonaniu o tym, że ksiądz nie jest wolny od ludzkich słabości. Nie stanowi, w sposób automatyczny, ostatecznej wyroczni w sprawach duchowych.

Paradoksalnie, właśnie we wręcz obsesyjnie indywidualistycznych Stanach, katolicyzm na poziomie parafii ma znacznie bardziej wspólnotowy charakter. (Jego brak w Polsce uderzył tak bardzo jednego z moich znajomych Amerykanów, że stwierdzenie tego faktu umieścił on na poczesnym miejscu w swoim pierwszym liście po przyjeździe do pracy w naszym kraju.) Również poczucia grzeszności nie zamyka się w świecie prywatnym. Dobrze chyba unaocznia to postawa mężczyzny z mojej parafii, który na początku codziennej mszy świętej zwraca się do stojących w pobliżu z osobistym gestem w chwili, gdy wspólnota wypowiada słowa: "Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam, bracia i siostry, że bardzo zgrzeszyłem... Przeto błagam... i was bracia i siostry o modlitwę za mnie do Pana Boga naszego." Taka forma uczestnictwa we mszy świętej - co prawda nawet w Stanach wcale nie powszechna - wydaje mi się godna naśladowania. Ale ponieważ trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek formę nakazu w tym względzie, pozostaje przykład będący właśnie przejawem pokory i... wrażliwości sumienia.

W amerykańskiej dyskusji o sakramencie pojednania sporo miejsca zajmuje mowa o konieczności zdania sobie sprawy z pojawienia się "nowych" grzechów, a raczej charakterystycznych dla dzisiejszej doby masowych form przekraczania przykazań Bożych - jak na przykład obojętność na wyzysk w świecie, rodzime przesądy krzywdzące inne grupy etniczne czy nieposzanowanie przyrody. Według innych należałoby tu wymienić różne formy zamachu na "świętość życia". Mówi się, że grzech jest tym, za co prosimy o przebaczenie, kwestia winy schodzi na dalszy plan, podobnie jak pojmowanie grzechu jako czynnika kontroli społecznej. Aby i tu nie nastąpiło niebezpieczne zrelatywizowanie prawdy, potrzeba znajomości prawa Bożego, a przede wszystkim pokory, czyli sprawiedliwego spojrzenia na siebie.

Obecny rok, poświęcony Duchowi Świętemu, przynosi w amerykańskim katolickim życiu religijnym pewne zagęszczenie tematyki związanej z obecnością trzeciej Osoby Boskiej w dzisiejszym świecie, szczególnie poprzez chrzest, spowiedź i bierzmowanie. Do nawrócenia konieczne jest przekonanie o grzeszności i odniesienie jej do zbawczej ofiary Chrystusa. To Duch Święty, światłość sumień, przekonuje świat o grzechu (J 16,8), świat, który dziś chętnie by o grzechu zapomniał, ograniczając się do prawnych kategorii wykroczeń czy przestępstw, abstrahując od zła w relacji człowieka do Boga czy samego siebie. Utrata poczucia grzechu jest największym niebezpieczeństwem naszych czasów. W USA polega to na stopniowym, długotrwałym odchodzeniu od etosu purytańskiego, który pojmował człowieka jako istotę zdeprawowaną. W nowym etosie człowiek odzyskał pierwotną niewinność. Szatan się zagubił, poczucie winy staje się anachronizmem. Rozpowszechnia się ideologia wiktymizacji - wszyscy jesteśmy ofiarami ogromnej liczby determinujących nasze postępowanie czynników i układów społecznych.

W antropocentrycznej kulturze dzisiejszej doby wartość spowiedzi polega także na dawaniu świadectwa - uznaniu własnej słabości, wyrażeniu pokory i wdzięczności wobec Boga, celu ostatecznego. Amerykańscy katolicy takie świadectwo dają.

 

JOANNA PETRY MROCZKOWSKA, dr filologii romańskiej, krytyk literacki, tłumaczka i eseistka.

 

 


Ks. Roman E. Rogowski

1. Spowiedź traktuję wyłącznie jako Sakrament Pojednania, a zatem przystępuję do niej tylko wtedy, gdy zgrzeszę, zwłaszcza ciężko, i potrzebuję przebaczenia i pojednania. Tak więc częstotliwość spowiedzi jest u mnie wyznaczana przez grzech. W moim życiu sprawdza się stara prawda o "felix culpa" ("szczęśliwej winie"), którą Kościół wypowiada w orędziu wielkanocnym, gdy śpiewa Exsultet: grzech sprawia, że częściej się spowiadam, głębiej odczuwam potrzebę pojednania z Bogiem i Kościołem. Z doświadczenia jednak wiem, że nie grzech jest największym nieszczęściem, ale trwanie w grzechu, jak zresztą mawiali Ojcowie Kościoła - trwanie nie dlatego, że nie mogę powstać z grzechu, ale dlatego, że nie chcę. Czy jednak jest dużo grzeszników, którzy rzeczywiście nie chcą powstać z grzechu? A przy okazji kwestii częstotliwości spowiedzi - przypomina mi się następująca anegdota z życia wielkiego kaznodziei, ojca Lacordaire’a, który nie lubił spowiadać kobiet. Otóż kiedy brat-zakrystianin powiedział mu, że jakaś kobieta chce się wyspowiadać, ten, zniecierpliwiony, przypomniał mu, że nie spowiada kobiet. "Wiem, ojcze - mówi brat - ale ona nie była u spowiedzi piętnaście lat!" "A, jeżeli tak - decyduje się ojciec - to ją wyspowiadam, bo kobieta, która nie spowiadała się piętnaście lat, może być potraktowana jak mężczyzna."

2. Jeżeli wierzyć biografom Heinricha Heinego, to w ostatniej chwili życia miał on wypowiedzieć zdanie: "Bóg mi wybaczy, wierzę w to, bo to jest Jego rzemiosło!" Otóż wartość spowiedzi widzę właśnie w tym - w przebaczeniu i pojednaniu, zarówno z Bogiem, jak i z Kościołem. Gdy chodzi o kolejność, to najpierw następuje pojednanie z Kościołem, a potem - według zasady Jezusa (Mt 5, 23-24) - pojednanie z Ojcem. Jest to tak zwany eklezjalny wymiar Sakramentu Pojednania, bez którego spowiedź nie jest w pełni uzasadniona, a człowiek bez tej motywacji wpada dosyć często w pułapkę: "Moje grzechy to sprawa prywatna między mną a Bogiem, dlatego pojednanie jest też sprawą prywatną między mną a Bogiem, a zatem spowiedź jest niepotrzebna!" Oczywiście, że w Sakramencie Pojednania doznaję łask, pogłębienia związku z Kościołem, a także otrzymuję wspaniałą szansę zaczynania od nowa. I to wszystko w Duchu Świętym, zgodnie ze słowami Chrystusa Jezusa (J 20,22). Przy okazji warto zwrócić uwagę, że jakakolwiek próba ujmowania spowiedzi w kategoriach sądu, gdzie decyduje sprawiedliwość, jest nieporozumieniem, ponieważ jest to sakrament wyłącznie miłości miłosiernej, która - jak "Boski kwazar" - nieustannie pulsuje miłosierdziem i przebaczeniem, a sprawą człowieka jest zbliżenie się do niej, otwarcie i napełnienie. Dlatego nad każdym konfesjonałem powinien wisieć napis z tekstem Jana: "Bóg jest Miłością" (1 J 4,8).

3. Do spowiedzi przygotowuję się "z głowy". Z praktyki wiem, że większość rachunków sumienia grzeszy albo banalnością, albo drobiazgowością. Wiele z nich jest kopią rachunków sumienia z XIX wieku. Brak w nich zatem problematyki współczesnej, jak na przykład ekologii, polityki itd. Ponieważ spowiedź jest sakramentem, skupiam się zarówno na grzechu, jak i na usposobieniu, zwłaszcza na żalu i poprawie. Ciągle towarzyszy mi przekonanie, że źle się stało, iż Kościół nie przyjął potrójnego podziału grzechów na lekkie, ciężkie i śmiertelne, bowiem z własnego doświadczenia wiem, że nie każdy grzech ciężki powoduje skutki, które teologia moralna określa jako śmiertelne.

4. Jakie uczucia wzbudza we mnie spowiedź? Najpierw uczucie dosyć banalne: niechęć - nie lubię się spowiadać! Zresztą kto lubi? A potem uczucie ulgi, pokoju, radości, że mogę zaczynać od nowa. To wielka sprawa! Oczywiście, że tego rodzaju uczucia i odczucia nie stanowią istoty pojednania, bo ona znajduje się na wyższym piętrze, dlatego brak tych przeżyć wcale nie oznacza, że pojednanie nie nastąpiło. To też ważne! Sprowadzanie wszystkiego do doświadczeń, doznań, przeżyć jest współczesnym błędem.

5. Wprawdzie nie mam stałego spowiednika, ale spowiadam się najczęściej u tego samego, to znaczy starego i doświadczonego księdza. Młody spowiednik wchodzi w grę tylko w sytuacjach "awaryjnych". W ogóle uważam, że dająca się zauważyć w dzisiejszym Kościele tendencja do preferowania młodych księży w takich dziedzinach, jak spowiedź, kierownictwo duchowe, ojcostwo duchowe w seminariach itp. jest nieporozumieniem i hołdem składanym modzie. Jak oceniam spowiedników? Przede wszystkim uważam, że to ciężka robota! Z tym, że część z nich popełnia pewien błąd, który utrudnia tę "robotę". Mam na myśli traktowanie spowiedzi jako prywatnych rekolekcji, klubu dyskusyjnego, intymnego dialogu. Wszystko to piękne, ale nie należy do istoty sakramentu, zabiera czas, co denerwuje czekających w kolejce penitentów i powoduje zmęczenie spowiednika, który potem nie ma już sił dla następnych osób. Ponadto jeden z elementów tego sakramentu jest - moim zdaniem - trochę chory. Jest nim pokuta. Niestety, uprawia się tu stereotypy, banały, proponuje atrapy. Wszystko to najczęściej nie ma związku z wyznanymi przez penitenta grzechami i nieraz prowadzi do zabawnych wręcz sytuacji, jak w przypadku tego młodego rolnika, który przyszedł do proboszcza wiejskiej parafii z prośbą, by ten zmienił mu pokutę, której nie może wypełnić. Na pytanie księdza, co to za pokuta, odpowiedział: "W czerwcu byłem u księdza u spowiedzi i ksiądz kazał mi za pokutę odmawiać litanię do Wszystkich Świętych. Dwa miesiące już minęły, jak odmawiam, ale teraz żniwa, potem będą wykopki i prace przed zimą. Roboty tyle, że nie wiem, gdzie ręce włożyć, a tu do Wszystkich Świętych jeszcze prawie trzy miesiące. Może by mnie ksiądz zwolnił z tej pokuty albo zamienił na inną..."

6. Rutyna - częste zagrożenie w życiu religijnym! Co robić, co robię, by jej uniknąć, a przynajmniej zredukować do minimum? Pierwsza rada to kwestia świadomości wiary i związanej z nią wiedzy; inaczej mówiąc - trzeba pogłębiać swoją wiedzę o tym sakramencie, czytać, trochę myśleć. Następnie w miarę dobrze przygotowywać się do tego sakramentu, z czym wiąże się trzecia sprawa! Nie spowiadać się zbyt często, mechanicznie, z przyzwyczajenia, według zasady: "Za cztery dni będzie tydzień, jak byłem u spowiedzi." Nazywam to "konsumpcją" sakramentów: konsumpcjonizm sakramentalny! Z tą kwestią wiąże się dosyć ściśle wprowadzanie Nabożeństw Pokutnych, które z jednej strony mogą pogłębić świadomość wiary na temat spowiedzi - a z drugiej nauczą, że - gdy chodzi o grzechy lekkie - jest wiele innych sposobów w Kościele, by z nich powstać i pojednać się z Bogiem i Kościołem. Dla przykładu - w Starym Przymierzu rolę Sakramentu Pojednania spełniała do pewnego stopnia jałmużna, wszak powiedziano tam: "Jałmużna uwalnia od śmierci i oczyszcza z każdego grzechu" (Tb 12,9; por. Syr 3,30). Nabożeństwa Pokutne mogą zatem ożywić i pogłębić inne także dziedziny życia religijnego, a nie tylko dziedzinę przebaczenia i pojednania. A poza tym - jak pisał za Eurypidesem Fedrus - "varietas delectat", "różnorodność cieszy".

 

KS. ROMAN E. ROGOWSKI, ur. 1936, teolog, profesor Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu, pisarz, alpinista.


Inne odpowiedzi na ankietę:
część 1 część 3 część 4

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama