Z miłości i dla miłości

Fragmenty książki "Randka z Bogiem i z człowiekiem" skierowanej do młodego czytelnika, który poszukuje odpowiedzi na pytania związane ze sferą uczuciową

Z miłości i dla miłości

ks. Piotr Kozłowski

RANDKA Z BOGIEM I Z CZŁOWIEKIEM

ISBN: 978-83-7505-163-6

wyd.: WAM 2009



Rozdział I

Z MIŁOŚCI I DLA MIŁOŚCI...

Jak piękna jest miłość twoja...
o ileż słodsza jest miłość twoja od wina...
(Pnp 4, 10)
I

Pojawiliśmy się na tym świecie z miłości i dla miłości. Może słyszeliśmy te słowa już tyle razy, że nie robią one na nas większego wrażenia. Może wewnętrznie nawet się z nimi do końca nie zgadzamy. Może sprowadzamy to zdanie jedynie do kościelnych ambon, z których padało zwykle w odniesieniu do Boga. Może... Jak ktoś kiedyś słusznie zauważył: „Morze jest głębokie i szerokie...”. Pozwólcie, że w czasach, gdy niełatwo jest mówić o miłości, podzielę się jednak z wami kilkoma refleksjami na jej temat.

Świadomie nie napisałem tu, że z miłości i dla miłości zostaliśmy... stworzeni, gdyż wtedy jednoznacznie wskazywałbym na Boga. Ja zaś chciałem zwrócić waszą uwagę najpierw na jeszcze inny aspekt tej wypowiedzi.

Otóż każdy z nas przyszedł na ten świat także z miłości człowieka, a w zasadzie dwojga ludzi — ojca i matki. To, że dzisiaj mamy dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści lat, wskazuje na fakt, iż mniej więcej tyle wiosen temu urodziliśmy się jako owoc miłości tych, którzy, choć już może nawet nie żyją, w dalszym ciągu pozostają najbliżsi naszemu sercu. Historia naszej miłości rozpoczęła się zatem, zanim jeszcze świat usłyszał nasz pierwszy krzyk. A swój początek wzięła w uczuciu, które zapłonęło w sercach rodziców, którzy zapragnęli podzielić się z nami swoją miłością.

Luigi Giussani zatytułował jedną ze swoich książek: Zmysł religijny. Podjął w niej śmiałą próbę udowodnienia, że każdy człowiek przychodzi na świat z wrodzoną potrzebą poszukiwania Boga. Bez względu na to, gdzie się urodzi: w stolicy nowoczesnego państwa, na prowincji czy w jakimś afrykańskim plemieniu, odkrywa w sobie tę przedziwną siłę, tkwiącą wewnątrz, która skłania do szukania Kogoś większego i potężniejszego. Nie chcę polemizować z tą hipotezą. Ja chciałbym zaryzykować jeszcze śmielszą. A mianowicie: każdy człowiek rodzi się ze zmysłem... miłości!

Tak — ze zmysłem miłości. Oprócz wzroku, słuchu, smaku, powonienia i dotyku każdy z nas zostaje „wyposażony” w zmysł kochania. Zmysł, a więc zdolność, która pozwala nam odkrywać świat. Podobnie jak dzięki oczom dostrzegamy otaczające nas piękno przyrody, dzięki uszom słyszymy jej melodię, tak dzięki sercu (gdzie umieściłbym ten zmysł) przyjmujemy piękno miłości i dzielimy się nim z innymi.

To zmysł miłości powoduje, że mały brzdąc, który nie potrafi jeszcze wymówić ani słowa, czule tuli się do swojej matki. To właśnie ten zmysł sprawia, że kilkuletnie dziecko jest w stanie obdarzyć miłością tych wszystkich, których uzna za „swoich”. To właśnie on popycha dzieci do popisywania się przed innymi: dziewczynkę do strojenia przed lustrem w różne fatałaszki i przyspieszonego kursu make-upu, by później móc dumnie paradować po domu; chłopca zaś do biegania po okolicy z pistoletem z patyka, na wzór komandosów, lub gry w piłkę ze zdwojonym zapałem, gdy czuje się obserwowany przez koleżanki.

Ta zdolność jest niejako zakodowana w każdym z nas, ale jak każda inna zdolność (zmysł), wymaga doskonalenia. Diament, aby nabrał wartości, musi zostać oszlifowany. Podobnie też każde dziecko, by nauczyło się wartościowo kochać, musi zostać odpowiednio „oszlifowane”. A niezbędne szlify zdobywa się nigdzie indziej, jak tylko w rodzinie.

Zawsze, gdy miałem kontakt z małymi dziećmi, czy to jako nauczyciel w szkole, czy wychowawca na koloniach, czy wreszcie jako kapłan w kościele, zdumiewało mnie, jak bardzo we wszystkim naśladują one dorosłych. A gdy dane mi było jeszcze poznać bliżej ich rodziców, od razu orientowałem się, kto jest prawdziwym i jedynym wzorcem owych małych aktorów. Malcy wyrażali „dojrzałe opinie” zasłyszane w domu, chodzili, śmiali się, rozmawiali, a nawet gestykulowali, jak ich najbliżsi. Nic więc dziwnego, że także w tej niezwykle ważnej dziedzinie życia, jaką bez wątpienia jest sfera miłości, przykład szedł z góry.

Przebywając z dziećmi, nietrudno było zorientować się po ich sposobie bycia i zachowania, jak wyglądają ich relacje rodzinne. Nie stanowiło żadnego problemu udzielenie odpowiedzi na pytania: Czy domy, w których mieszkają, pełne są wzajemnej życzliwości i ofiarności? Czy stanowią oazę miłości i wsparcia? Czy jest wręcz przeciwnie? Na twarzach niektórych malców niemalże wypisane były słowa: „Jestem kochany!”, a świadectwem tego była ich radość, pewność siebie i umiejętność współpracy z rówieśnikami. Inni zaś za wszelką cenę pragnęli zwrócić na siebie uwagę, jakby wołali o trochę zainteresowania, manifestując tym samym brak rodzicielskiej troski i miłości.

Przez te wszystkie lata stwierdziłem, że szczęście dzieci polega właśnie na poczuciu, iż są kochane. Często odnosiłem wtedy wrażenie, że wiele z nich już u początku swej drogi zostało pozbawionych tego, co w niej istotne — zdolności kochania. Wyruszyli w podróż przez życie bez mapy. Jaka jest zatem szansa, że się nie zagubią? Bo jak powiedział mi kiedyś przyjaciel: „Wcale nie trzeba ciągnąć ze sobą wielkich tobołów, wyruszając w życie. Na dobry początek wystarczy miłość!”.

Powiedzieliśmy już sobie, że ze zmysłem miłości się rodzimy, ale także go kształtujemy. Jeśli zabraknie tego procesu albo będzie przebiegał on niewłaściwie, istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wykoślawimy w sobie zdolność kochania. Rzecz ma się identycznie jak z innymi zmysłami. Gdy na przykład mamy do czynienia z brakiem odpowiednich leków, bądź ich nadmierną ilością, może się okazać, że lekarstwo zaszkodziło naszemu powonieniu do tego stopnia, iż straciliśmy możliwość rozróżniania zapachów.

Miłość zatem musimy zdobywać, a zarazem uczyć się jej cierpliwie. Jest to często trud przypominający do złudzenia budowanie domu, który nieraz trzeba wznosić latami, kosztem wielkiego wysiłku i poświęcenia. Każda cegiełka, każdy pręt, każda śrubka ma swoje znaczenie. Wystarczy, że zabraknie jednego elementu, a budowla legnie w gruzach. Jeśli nie od razu, to na pewno z czasem.

Przykład idzie zawsze z góry! Dzieci patrzą, obserwują, ale przede wszystkim uczą się od swoich rodziców. Często po takim podglądaniu dorosłych bawią się „w rodzinę” albo udają „zakochaną parę”. Jeśli w domu zabraknie wzorca, który mogliby naśladować (ojca lub matki, kochających się małżonków, atmosfery miłości), to pustkę tę wypełnią inne „elementy”: poczucie niepewności, opuszczenia, sprowadzanie miłości do środka, który służy wyłącznie zaspokajaniu wszelkich zachcianek... Ale prędzej czy później nadejdzie taki moment, że ich świat się zawali, podobnie jak dom, w którym czegoś zabrakło.

Jak ktoś na przykład chce wziąć udział w wyścigu kolarskim, jeśli jest to jego najskrytszym pragnieniem, to najpierw musi kupić rower i nauczyć się na nim jeździć. Następnie powinien rozpocząć regularny trening, a dopiero potem może marzyć o zwycięstwie w Tour de France... Nie chcę powiedzieć, że marzenia są czymś złym, ale by nie stały się one źródłem późniejszych rozczarowań i frustracji, winny mieć choć odrobinę związku z rzeczywistością. Podobnie jest z miłością! Żeby nauczyć się kochać, trzeba najpierw być kochanym! Żeby rozwinąć w sobie zmysł miłości, trzeba najpierw tej miłości nieco zakosztować. Właśnie po to, by móc się nią później dzielić z innymi, by móc spełniać po latach swoje marzenia.

Dzięki Bogu i naszym rodzicom większość z nas pozytywnie przechodzi etap, w którym kształtuje się nie tylko, jak mówi psychologia, plan naszego późniejszego życia, ale także owy zmysł miłości. Zmysł, który sprawia, iż jesteśmy zdolni pokochać drugiego człowieka.

Chyba najdobitniej widać to na przykładzie dziecięcych dyskotek... Dzieciaki, które nie mają jeszcze zielonego pojęcia o jakiejkolwiek pożądliwości, po prostu chcą zaimponować rówieśnikom swoim wyglądem, umiejętnościami, sposobem bycia. Dlaczego dziewczyny „robią się na bóstwo”, by przyciągnąć uwagę chłopaków, a ci co chwila latają do łazienki, by na wodę umodelować sobie fryzurę? No właśnie, byłaby to nie lada zagadka, gdyby nie owa siła, która stopniowo budzi się w młodych ludziach, a którą wielu sprowadza jedynie do popędu. Ale tu dokonuje się coś więcej niż rozbudzenie pewnej sfery. Często po takich „imprezach” rodzą się „wielkie miłości”, które sprowadzają się jedynie (a może aż) do chodzenia za rękę i dumnego okazywania swego uczucia poprzez odprowadzanie do domu. I tak patrząc na tych „młodocianych zakochanych”, myślę sobie czasem, że my starsi także mamy się czego od nich uczyć. Bo jak mówią podstawowe prawa fizyki: ciała, które wchodzą ze sobą w reakcję, wzajemnie na siebie oddziałują. Może patrząc na tę niewinną jeszcze miłość, dla wielu naiwną, warto byłoby zweryfikować i nasze pojęcie o miłości, którą sprowadzamy zwykle w relacjach damsko-męskich do jednego. Może warto byłoby nauczyć się nieco tej niewinności i szarmanckiej kultury odprowadzania sympatii za rękę do domu, nie oczekując w zamian niczego więcej poza pocałunkiem w „czółko”... Bo jak powiedział któregoś pięknego dnia Jezus Chrystus: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3).

Może warto byłoby zatem, przed wkroczeniem w prawdziwy „dorosły świat”, najpierw właściwie przeżyć swoje dzieciństwo, by za św. Pawłem móc kiedyś powiedzieć: „Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego co dziecinne” (1Kor 13, 11). I może już czas wziąć sobie te słowa głęboko do serca. Bo w miłości można być albo „cymbałem brzmiącym”, albo kimś doskonałym. Trzeciej drogi nie ma!

II

Jeśli w dalszym ciągu nie chcielibyśmy używać terminu „stworzenie”, przyjmijmy, że pojawiliśmy się na tym świecie z miłości i dla miłości, dzięki naszym rodzicom. Oni zaś dzięki swoim itd. I tak, niczym po nitce do kłębka, doszlibyśmy do pierwszych rodziców — Adama i Ewy. Dzięki komu zaś pojawili się oni? Czyżby naprawdę byli tylko przypadkowym efektem ewolucji? Już dziecko w przedszkolu temu zaprzeczy, odpowiadając, że stworzył ich nasz wspólny Ojciec — Bóg.

Nasza historia miłości sięga zatem o wiele dalej, niż potrafimy to sobie wyobrazić. Sięga bowiem w wieczność, kiedy to Bóg, podobnie jak niegdyś nasi rodzice z nami, zechciał podzielić się z kimś swoją miłością. Bóg — Trójca Święta — Miłość sama w sobie, która nie potrzebowała nic, ani nikogo więcej do szczęścia, zapragnął podzielić się tym szczęściem z innymi. W identyczny sposób jak my nieraz pragniemy podzielić się z kimś naszymi sukcesami. Pierwszy Jego wybór padł na aniołów. Ci jednak nie spełnili do końca Jego oczekiwań. Bo oto w jakichś tajemniczych okolicznościach część z nich odrzuciła ojcowską miłość i „wyprowadziła się z rajskiego domu rodzinnego”. Porażka. Coś poszło nie tak?! Bóg jednak, mimo swego niepowodzenia, nie zrezygnował z dzielenia się miłością, ale spróbował jeszcze raz. Stworzył ludzi — właśnie Adama i Ewę. Niestety i oni Go zawiedli, powtarzając ten sam błąd, który stał się udziałem upadłych aniołów. Po prostu odwrócili się od swego Ojca. W zasadzie Najwyższy mógłby powiedzieć w tym miejscu: „Stop! Wystarczy tego! Jeśli nie chcecie Mojej miłości, to nie!”. Ale wtedy Bóg nie byłby Bogiem!

Jego myśli są inne od naszych, podobnie jak Jego drogi nie są drogami naszymi (por. Iz 55, 8). Nigdy nie będziemy w stanie ich zrozumieć. On postępuje często wbrew naszej ludzkiej logice i tak też uczynił tym razem. Dał człowiekowi następną szansę i następną, i jeszcze jedną... I ciągle daje kolejne szanse ludziom, bo stworzył nas z miłości i po to, żebyśmy nauczyli się kochać. On ciągle pragnie podzielić się z nami tą miłością, którą odtrącił najpierw Lucyfer i aniołowie, którzy za nim poszli, a potem także Adam i Ewa. Pragnie podzielić się tą miłością, która na przestrzeni wieków ciągle jest odrzucana i wyśmiewana...

Znałem kiedyś pewne młode małżeństwo. Parę zakochaną w sobie do szaleństwa. Męża i żonę, których łączyło niesamowite uczucie — trudne do przelania na papier. Któregoś dnia Monika oznajmiła Kubie, że spodziewa się dziecka. Minęło dziewięć miesięcy i na świat przyszli dwaj synowie, z których jeden niestety po kilku godzinach umarł... Ogromna radość zmieszała się z niesamowitym smutkiem... Odejście jednego dziecka położyło cień na życiu drugiego.

Ale miłość podpowiadała rodzicom, aby nie rezygnowali z dalszego dzielenia się nią. I tak Monika znowu zaszła w ciążę. Nie minęły jednak dwa miesiące, gdy okazało się, że poroniła. Owoc ich miłości odszedł, zanim zdążył jej tak naprawdę zakosztować. Kolejny niesamowity wstrząs. Jakby tego było mało, lekarze zawyrokowali jeszcze, iż każda kolejna ciąża stanowić będzie zagrożenie dla życia matki. Czy to miało oznaczać koniec ich wspólnych marzeń o powiększeniu rodziny? Czy dawanie miłości wymagało aż tak wielkiej ofiary?

Postanowili zaryzykować jeszcze ten jeden raz... i... urodziła się śliczna dziewczynka. Przy porodzie nastąpiły komplikacje i Monika zmarła! Poświęciła swoje życie w imię dzielenia się miłością. Ale owoce tej miłości pozostały: Jacek i Kamila — dzisiaj naprawdę niesamowici młodzi ludzie.

Historia tej rodziny zawsze przywołuje mi przed oczy Boga. Czyż nie przypomina łudząco historii, której i On doświadczył? Stworzył aniołów, a jeden z nich wybrał śmierć. Stworzył człowieka, a ten nie zdążył nawet zachłysnąć się Jego miłością... Nie zniechęcił się. Próbował dalej. I kosztowało Go to życie. Ale owoce Jego miłości pozostały. On bowiem nie tylko nas stworzył, nie tylko zapragnął podzielić się z nami swoją miłością, ale nieustannie zapewnia, że nie jesteśmy Mu obojętni. Dlatego św. Piotr z całym przekonaniem mógł powiedzieć w swoim liście: „Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was” (1P 5, 7).

Jeśli nie potrafimy jeszcze w to uwierzyć, to przywołajmy pewną bohaterkę ze starożytności, której na imię Helena. Niedawno miałem okazję gościć w Troi — mieście, w którym rozegrała się jedna z największych bitew starożytności. Usłyszałem tam historię o tym, jak dwa królestwa starły się ze sobą w walce o jedną kobietę. Dało mi to wiele do myślenia: jakaż musiała być cenna w oczach walczących żołnierzy, skoro wywołała tyle zamieszania? Przypomnijmy sobie z lekcji katechezy, że o człowieka od wieków toczy się niesamowita bitwa pomiędzy dwoma królestwami: tym podziemnym i tym niebieskim. Jakże musimy być cenni, skoro jesteśmy powodem tej batalii? Jakże Bogu musi na nas zależeć, skoro o nas walczy? On nieustannie toczy bój o każdego z nas z prostego powodu: bo nas kocha i ciągle czeka, aż odpowiemy na Jego miłość. A Jego cierpliwość przerasta nawet tę „anielską”.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama