Prawdziwość świata

Historia miłości, która rozkwitła, choć nie dane jej było rozwinąć skrzydeł... "Niebo za tymi drzwiami" (fragmenty)

Prawdziwość świata

Marcin Janicki

Niebo za tymi drzwiami

ISBN: 978-83-7580-169-9
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2010

Spis treści
Wstęp
Prawdziwość świata
Zamiast domu
Historie proste i nie
Wybiegając w deszcz
Przed siebie
Zakończenie

Piszę dla ciebie o tych wszystkich,
bez których moje życie nie tylko
nie byłoby piękne, ale nawet możliwe.

Prawdziwość świata

tylko miłość wyzwala
z ludzi i kamieni
słowa prawdy zaklęte
w ciszę

Szpital Bielsko-Biała

Początkiem choroby Marcina była narośl na żebrach usunięta operacyjnie. Nie miał wtedy więcej niż 10 lat. Przez kolejne lata żył jak zdrowy człowiek, uczył się w technikum chemicznym, studiował socjologię, miał dziewczynę, kumpli. Dziesięć lat później narośle pojawiły się znowu, zdiagnozowane zostały jako chrzęstniakomięsak, jeden z najczęściej występujących nowotworów złośliwych kości, powstający z komórek chrzęstnych. Usunięto mu kilka żeber, zastępując je metalową płytką. Gdy jakiś czas później guzy pokazały się ponownie, ich chirurgiczne usunięcie nie było już możliwe, ze względu na obszar zajętych tkanek. Marcin ukrywał chorobę, aż pewnego dnia nie mógł wstać i chodzić. Trafił do szpitala. Był to dzień jego imienin.

Przeszedł kilka operacji, chemio- i radioterapii, dwie zapaści.

Nie wiem, gdzie żyję naprawdę, który świat jest prawdziwy, ten tutaj czy tamten za mną, nie wiem. Myślę o swoim życiu jak o jakimś filmie albo książce. Żyłem, zdawało mi się, że byłem szczęśliwy, że miałem coś do zrobienia, chciałem związać to wszystko, poukładać ten niby-dom, tę niby-rodzinę, niby-dziewczynę, aż któregoś dnia poczułem mocno, że nie jestem szczęśliwy. Czy można zachorować ze smutku?

Kiedy się budzę, zaczyna się lęk. Pytam Cię, Boże, wciąż głośniej: dlaczego? Przecież cierpienie musi kiedyś osiągnąć kres, a ja widzę, że to dopiero początek. Od miesięcy budzę się z bólem i zasypiam z bólem, sen nie daje ulgi ani odpoczynku. Ledwie to piszę, tak bolą mnie ręce, tylko modlitwa mnie ratuje.

Boże, pozbawiłeś mnie praktycznie wszystkiego: domu, ludzi, świata na zewnątrz. Jestem zależny od innych, myję się w misce gąbką, pomagają mi siadać, wstawać, jeść. Mam dość. Wstydzę się i boję się wszystkiego. Brakuje mi nadziei, jestem wszystkim zmęczony, chyba w tym szpitalu spędzę resztę życia — krótkiego życia. Być może to moje ostatnie święta, ostatni Sylwester. Już ponad 30 dni nie byłem w domu ani na zewnątrz. Już ponad 30 dni źle mi się chodzi. Tak bardzo chciałbym poleżeć na śniegu, popatrzeć w niebo, chciałbym pojeździć na rowerze po górach, chciałbym iść do mojego kościoła i zapalić świeczki przed obrazem.

Czy Bóg chce świadectwa? Czemu to robi, czy dzięki temu będę lepszy? Czemu mnie doświadcza?

Skąd brać nadzieję? Brakuje mi sił. Czytam książki, to mnie trochę podtrzymuje na duchu. Już nie daję rady, to wszystko mnie przerasta. Kto cierpi, milczy. Ale ludzie, którzy mi pomagają, są wspaniali. A ja?

Dużo się modlę, zaufałem Jezusowi, nigdy mnie nie opuścił i nie opuści. Muszę wytrwać, walczyć, wierzyć. Jezu, wiem, że na mnie patrzysz.

Dziękuję Ci, Jezu, wiem, że mnie prowadzisz, ale chciałbym pokochać jeszcze coś w życiu, bo kogoś chyba już nie. Więc szukam nadziei, czegoś, czego mógłbym się uchwycić, żeby żyć.

Myślałem, że będzie łatwiej, że będzie mi się pogarszało z dnia na dzień, osłabnę i umrę, a ja muszę żyć. Widziałem już tyle śmierci. Za dużo, za dużo. Kiedy to wszystko się skończy? Jezu, ufam Tobie!

Śmierć nie boli, boli umieranie. O bólu się nie pamięta, pamięta się rezygnację.

W życiu liczy się każda sekunda. A ile ja ich zmarnowałem.

Mój ojciec wstawał bardzo wcześnie rano. O piątej wychodził z domu i szedł na dworzec. Zima, lato, deszcz, śnieg, a on szedł. Kiedyś wstałem i poszedłem razem z nim. Tak tylko, żeby iść, żeby zrozumieć jego kawałek drogi. Wszystko było szare i smutne, droga, ulice, domy, ludzie. Zapytałem go później, na końcu, gdy umierał w szpitalu, po co to robił w tym całym piekle. Długo milczał, marudził, że w filozofa się bawię, aż wreszcie wyksztusił: „Bo mam ciebie”. Potem ja miałem swoją drogę. Prawie każdego dnia chodziłem do ojca na cmentarz. To był mój kawałek drogi. Droga była ładna, zawsze szedłem sam, słońce, deszcz, zanosiłem ojcu jedną żółtą różę, zapalałem lampkę i wracałem.

Gdy byłem mały i trochę starszy, życie moje i moich kumpli toczyło się na naszej ulicy. Tam graliśmy w piłkę, jeździliśmy na rowerze. Wyjdziesz na ulicę? — to było najważniejsze pytanie. Miałem fajnych kumpli.

Myślałem, że zadzwoni. Nie zadzwoniła. Moja dziewczyna będzie wreszcie miała to, czego chciała. Dom, rodzinę i to wymarzone akwarium. Napisałem do niej list. Chcę, żeby była szczęśliwa.

Tyle razy jechałem z góry na niesprawnym rowerze bez kasku, na złamanie karku i nic się nie stało, żyję, a teraz niszczy mnie jakiś rak, zabija. Moje dawne treningi do upadłego, sporty, które uprawiałem, to pestka, to nie był wysiłek.

Moi kumple odwiedzają mnie silni, sprawni. Patrzą na mnie dziwnie, jakby nie wierzyli, że to ja. Sukcesem dla mnie jest, że wstanę z łóżka, że dojdę do łazienki.

Ojciec pracował, wiecznie nie było go w domu. Matka starała się jak mogła, robiła co mogła, żeby dom był wysprzątany, żeby było ugotowane. Ojciec i matka nie rozumieli się.

Gdy miałem pierwszą operację — usunięcie żeber, w szpitalu piętro wyżej umierał na raka mój ojciec. On nie walczył, nie miał siły. Gdy umarł, ja wstałem z łóżka, pojechałem na jego pogrzeb, a potem wróciłem do szpitala. Starałem się, walczyłem, odzyskałem siły. Ćwiczyłem jak oszalały, byłem sprawny i silny. Nikomu nie mówiłem o chorobie.

A czy w ogóle wyzdrowieję? To jest dopiero tajemnica. Może się okazać, że to moje ostatnie święta.

Wszyscy wiedzą, że nie da się już nic zrobić. Czuję, że jestem ciężarem dla wszystkich. Dla mojej matki.

Czy to, co mnie spotyka, to jakaś kara za cierpienie innych?

Jestem jak mebel, który trzeba przekładać z miejsca na miejsce. Pielęgniarki zaczynają się litować. Chce mi się płakać. Święta chyba spędzę w szpitalu. Jestem już tym wszystkim zmęczony, ćwiczę, staram się, chyba trochę przesadzam. Boli mnie kark, guz na szyi, plecy. Zastanawiam się, po co i dla kogo mam żyć, walczyć, i nie znajduję odpowiedzi.

Może wezmą mnie na święta do domu. Muszę dużo ćwiczyć.

Jestem sam, czuję się samotny. Kumple są, przychodzą, robią przy mnie co mogą, pomagają mi wstawać. Staram się. Oni się dziwią, że cieszy mnie, gdy dojdę do ubikacji.

Może pojadę na święta do domu. Staram się, ćwiczę, żeby nie być ciężarem, może będzie miło.

Nawet siedzenie na wózku to wielki wysiłek. Po godzinie mam dość. Objechaliśmy z Kubą cały szpital. Jestem spocony i śmierdzę. Chciałbym się normalnie wykąpać, ubrać.

Święta w domu. Wszyscy się starali, nawet było miło. W drugi dzień świąt miałem już dość starań. Wróciłem do szpitala. Chciałem.

Może ostatni Sylwester w moim życiu spędzam w szpitalu na łóżku. Pusto. Była pani doktor, rozmawiała ze mną szczerze, chyba płakała. Była oddziałowa. Chce mi się płakać.

Jestem zależny od rodziny, jestem dla nich ciężarem.

Mam gdzieś jechać. Do Mysłowic. Mam się szybko zastanowić. Nikt mnie już nie potrzebuje. Jest mi wszystko jedno, gdzie spędzę resztę życia. Trzeba się mną zajmować. Nie chodzę, nie mogę sam wstawać. Wszystko mnie boli, każdy ruch jest trudny. Matka nie ma siły.

Pamiętam, jak biegłem po łące za ojcem przez zieloną trawę, było ciepło, słońce świeciło — byłem bezpieczny.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama