Kaftanik dla Dzieciątka

Trzy złote monety na Boże Narodzenie

Kaftanik dla Dzieciątka

Autor zbiorowy

Kaftanik dla Dzieciątka

Legendy chrześcijańskie I


Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7502-297-1
Format: 190 x 190 mm
Ilość stron: 72
Rodzaj okładki: twarda

Kto z nas nie słuchał legend, przyprószonych nieco siwizną odległych czasów, o rycerzach bądź świętych... I kto nie tęskni, choć rzadko się do tego przyznaje, nawet przed sobą, za ich światem poukładanym i prawym, odwołującym się do prawd prostych i ważnych? Czy znajdzie się ktoś taki? Można by wątpić. Oto sześć historii, które choć ukryte w dawnych wiekach mogą zdarzyć się zawsze. Także teraz. Co więcej, każda z nich odsłania jakieś tajemnice, otwierając szeroko oczy, a jeszcze szerzej – serce!

Fragmenty książki:

Trzy złote monety na Boże Narodzenie

opowieść anonimowa

Kochani moi młodzi przyjaciele, posłuchajcie! Był wieczór. Wigilia Bożego Narodzenia. Było bardzo zimno, śnieg pokrył pobliskie pola i łąki, wiatr zaś tak hulał po świecie, że aż huczało w kominie i drżało świerkowe drzewko. W ten właśnie wigilijny wieczór mój dziadek, który miał niejedną bliznę na twarzy i cierpiał na reumatyzm, poprosił, aby ogrzano jego wielkie łóżko.

W obszernej komnacie stał duży, stary zegar. Właśnie wydzwaniał godzinę jedenastą, gdy sam jeden, zatopiony w słodkich marzeniach, siedziałem jeszcze przy kominku, od którego wciąż biło ciepło. Trzymałem w ręku trzy błyszczące monety i oglądałem je z niewypowiedzianą radością w świetle dogasającego ognia. Całe były ze złota. Dał mi je właśnie dziadek, a wręczając, powiedział:

– Ubiegłego roku w tym samym czasie dałem ci zabawki. Tym razem wolę zostawić wybór tobie. Pójdziesz z Piotrem do miasta i kupisz sobie, co zechcesz. Namyśl się dobrze.

Mój dziadek miał bez wątpienia jakąś ukrytą myśl. Miałem się więc namyślić i początkowo wahałem się między kupnem farmy a nabyciem pałacu... wszystko za trzy złote monety. Potem pomyślałem, że kupię sobie fuzję, taką prawdziwą, z której mógłbym ustrzelić zająca lub dzikie kaczki w pobliskich moczarach. Przypomniałem jednak sobie, że jedną już mam, i pomyślałem, że może byłoby lepiej kupić jakiś sprzęt do łowienia ryb. Później marzyłem o łódce, pięknej, nowej łódce, pomalowanej na zielono i żółto, którą pewnie wprawiłbym w podziw mieszkańców pobliskich wiosek i miasteczka. Na koniec wreszcie, a powinienem był pomyśleć o tym na samym początku, przypomniałem sobie księgarnię z rzędami równo poustawianych książek, oprawionych w skórę, ze złoconymi brzegami, książek, w których było tyle pięknych i ciekawych rzeczy.

Strzelba, wędka i łódka walczyły przez moment z książką o pierwszeństwo, ostatecznie książki zwyciężyły i mój wybór byłby dokonany, gdyby... Właśnie… Gdybym nagle nie zobaczył, jak jeden z ogników w kominku utworzył mały, niebieski płomyk, który powiększał się z wolna i wkrótce objął całe palenisko i komnatę. Olśniony zamknąłem oczy, a kiedy je znów otworzyłem, płomień znikł, a przede mną stała piękna, młoda dziewczyna, na widok której wydałem okrzyk podziwu.

Jeżeli chcecie ją sobie dokładniej wyobrazić, moi młodzi przyjaciele, to przypatrzcie się waszej siostrze, o ile ma nieco ponad szesnaście lat. Zauważcie jej rozmarzone oczy i nad miarę poważne usta lub też przypomnijcie sobie portret waszej matki, namalowany wtedy, gdy miała lat osiemnaście. Pewnie już wówczas przeczuwała liczne troski i smutki, których wy mieliście stać się przyczyną, toteż jej czoło zaczynało się lekko marszczyć w dziwnej melancholijnej zadumie, podczas gdy usta, wciąż jeszcze świeże, układały się w beztroski uśmiech młodości.

Niespodziewana zjawa miała jasne włosy, oczy duże, niebieskie, i zgrabną różową dłoń, którą chciało się trzymać przez cały dzień. Ubrana była na biało jak aniołowie w raju. Wyglądała niczym królowa w wianku splecionym z bławatków i stokrotek, roztaczających dokoła miłą woń.

Uśmiechając się, podeszła do mnie, ledwie dotykając podłogi. Położyła swą delikatną rękę na moim ramieniu i odezwała się:

– Jestem duchem Bożego Narodzenia i przynoszę dzieciom zabawki piękniejsze od tych, których pragną.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.

– Ponieważ jestem duchem tych świąt, wszystko wiem. Widziałam twoje wahanie i przyszłam służyć ci radą. Czy zechcesz pójść ze mną?

– Z radością – odrzekłem.

– Dobrze. Pójdziemy więc na Pasterkę.

Wziąłem płaszcz i czapkę. Poszedłem za nią. Przeszliśmy bez hałasu korytarzem, doszliśmy do głównych drzwi, które otwarły się bez zgrzytu, i nawet Maciek, nasz duży, czarny pies, przepuścił nas bez szczekania.

Napadało już sporo śniegu, lecz wcale nie było zimno, gdyż duch Bożego Narodzenia zdawał się roztaczać wokół siebie miłe ciepło, a wiatr, na widok tej zjawy zapewne, uciszył się i schronił do czarnych lasów. Śnieg skrzypiał pod naszymi stopami, a księżyc oświetlał nam drogę. Wioska była oddalona o jakieś pół mili. Idąc szybko, doszliśmy wkrótce do pierwszych domów, ubogich chatek, pokrytych strzechą ze słomy i zbudowanych z gliny. Mieszkali w nich ubodzy robotnicy, którzy podczas lata ciężko pracowali na codzienny chleb.

– Mamy jeszcze trochę czasu do Pasterki – rzekła do mnie piękna zjawa, trzymając mnie wciąż za rękę.

– Wstąpmy na chwilę do starego Jana. Widzę poprzez szpary światełko w jego izdebce.

Stary Jan był żołnierzem, który kiedyś służył pod dowództwem mego dziadka i miał tylko jedną nogę. Był bardzo biedny. Żył z pracy rąk swoich i swej córki, pięknej, dobrej i odważnej dziewczyny, którą Bóg zesłał mu chyba na pociechę i do pomocy. Plótł koszyki z trzciny, którą zbierał na brzegu rzeki, i naprawiał zepsute krzesła we wsi. Córka pracowała zaś w polu.

Weszliśmy do lepianki. Zjawa, co oczywiste, była niewidoczna, widziałem ją tylko ja sam. Stary Jan leżał na lichym sienniku i skarżył się boleśnie. Zima dla niego była ciężkim czasem. Kikut nogi bolał go niemiłosiernie, rany otwierały się i przez całe miesiące nie mógł nawet marzyć o pracy i zarobkowaniu. Teraz zaś już dwudziesty dzień cierpiał.

– Popatrz i namyśl się dobrze – wyszeptał mi do ucha duch Bożego Narodzenia.

Patrzyłem, rozejrzałem się dokoła i widziałem na stole dzban z wodą zamiast wina, w ognisku kilka cienkich patyków, które się słabo tliły, a na półce trochę czarnego chleba. W ręce trzymałem wciąż moje trzy złote monety. Ukradkiem spojrzałem na nie w blasku ogniska. Na jednej widniała podobizna Napoleona i tę właśnie monetę położyłem na dłoni starego wiarusa, który zapłakał z radości i nazwał mnie swym synem.

– Chodźmy – rzekła zjawa, prowadząc mnie za sobą. Wyszliśmy. Msza święta jeszcze się nie zaczęła.

Tuż przy kościółku stała inna chata, również słabo oświetlona.

– Zapukaj i wejdźmy – powiedziała.

Była to chata Marty, wdowy, ubogiej kobiety, której mąż, myśliwy, zginął na polowaniu, zostawiając ją z pięciorgiem małych dzieci. Miała trochę pola i domek. Mieszkańcy wioski, litując się nad nią, uprawiali na zmianę jej ziemię. Ubiegły rok był jednak ciężki. Ziemniaki nie obrodziły, a konopie licho wzeszły.

Marta siedziała przy ledwo tlącym się ogniu, otoczona gromadką dzieci w białych, odświętnych sukienkach i ubrankach. Widać szykowali się do Pasterki. Dzieci chciwie zajadały czarną owsiankę i mnie również ofiarowały trochę. I tak jak wówczas, gdy przychodziły do zamku, aby bawić się ze mną i jeść moje bułki z masłem, tak ja teraz skosztowałem ich jedzenia.

– One nie będą miały w ogóle zabawek na Boże Narodzenie – szeptał mi duch świąt.

Otworzyłem rękę, popatrzyłem na drugą monetę i upuściłem ją na fartuszek Róży, najmłodszej córeczki wdowy Marty.

– A teraz – powiedziała zjawa – chodź już do kościoła

– Ależ ja mam jeszcze jedną złotą monetę – odparłem.

– Chodź już, chodź – uśmiechnęła się i pociągnęła mnie mocno.

Weszliśmy do kościoła. Ołtarz nakryty był najpiękniejszym i najbielszym obrusem. Zapalone były też świece. Zjawa zamiast zaprowadzić mnie do osobnej ławki, gdzie zwykle siadałem, zawiodła mnie do zakrystii. Tam ksiądz proboszcz ubierał się do Mszy świętej. Był to stary ksiądz, ogromnie miłosierny, opiekun biednych, ojciec sierot, podpora wdów i pocieszyciel wszystkich strapionych. On mnie ochrzcił, on uczył katechizmu i on również nauczył mnie pierwszej deklinacji łacińskiej.

– Zapytaj go – rzekła – dlaczego w wigilię Bożego Narodzenia ma na sobie taką wytartą i zniszczoną sutannę.

Skierowałem się w jego stronę.

– Kochany księże proboszczu – zacząłem – czyż tatuś mój nie dał w ubiegłym miesiącu trochę pieniędzy i nie powiedział: „To na nową sutannę”?

– Tak, mój mały, dał, a jakże – odpowiedział naiwnie proboszcz – lecz widzisz, Małgorzata, wiesz, ta mała Małgosia, wychodziła za mąż za Piotra.

– Tak, no i co?

– Więc, kochane dziecko, Małgorzata nie miała nowej sukni ślubnej i pomyślałem sobie, że moja sutanna, chociaż już stara, może jeszcze wytrzymać do Wielkanocy.

Po raz trzeci otworzyłem rękę i wcisnąłem ostatnią złotą monetę do trzęsącej się ręki dobrego proboszcza. Ten uścisnął mnie serdecznie i powiedział wzruszony:

– Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko, tak jak ja cię błogosławię.

Dumny odwróciłem się, aby poszukać oczyma spojrzenia zjawy, lecz ona gdzieś zniknęła.

Dzień upływał za dniem i rok później poszedłem do kolegium. Pożegnałem cudne wieczory spędzane w zamku, przepiękne opowiadania mego dziadka, przemiłe lekcje u starego proboszcza i żałowałem teraz serdecznie tego wszystkiego, siedząc w ławce wobec nauczycieli zimnych i obojętnych.

Przyszliśmy właśnie z Pasterki odprawionej w kaplicy kolegium i smutno szliśmy do sypialni, gdzie oczekiwało zimne łóżko. Na nim znalazłem małe zawiniątko, a w nim trzy złote monety – coroczny podarunek mego dziadka.

– Boże! – pomyślałem sobie, oglądając trzy piękne, złote monety – jestem tak daleko od wioski. Zresztą, stary Jan już nie żyje. Sutanna księdza proboszcza jeszcze pewnie się nie zużyła, a dobry mój ojciec w tym roku pośle podarunki dla dzieci biednej wdowy Marty. Cóż więc zrobię z trzema złotymi monetami? Co sobie kupię? Strzelbę? Już mam jedną. Łódkę? Również już mam. Książki? Teraz mam ich więcej niż pragnę... i do tego jeszcze tak mało interesujące. „Duchu Bożego Narodzenia! – wyszeptałem – moja piękna zjawo, gdzie jesteś i czy nie chcesz przyjść mi z pomocą?”

Zaledwie to wypowiedziałem, już stała przede mną. Tak jak ubiegłego roku, wzięła mnie za rękę i, niewidoczni dla kolegów, minęliśmy ich sypialnie, aż zaszliśmy do sali, w której dzień po dniu zgłębialiśmy tajemnice wiedzy. Mimo późnej godziny zobaczyłem tam Józia, mego najlepszego kolegę. Pisał list. Zwykle bywał smutny, nawet bardzo smutny i poważny jak na swój wiek. Miał dopiero 14 lat. Rzadko bawił się z nami i nikt nigdy nie widział uśmiechu na jego twarzy. Był jednak bardzo pilny. Jego nieco wyniosły styl bycia imponował kolegom, którzy mimo to lubili go i szanowali. Józio, większy, silniejszy i zdolniejszy ode mnie, był synem znajomego mego taty. Ojciec jego padł w bitwie, prowadząc oddział do ataku. Chłopiec wiedział, że nasi ojcowie byli przyjaciółmi i może dlatego stał się moim opiekunem w kolegium.

Piękna zjawa położyła palec na ustach, nakazując mi w ten sposób milczenie, i zaprowadziła mnie blisko przyjaciela. Potem, wskazując na niego, rzekła:

– Czytaj!

Pochyliłem się, wstrzymując oddech, i czytałem:

Moja kochana, mała siostrzyczko!
Ogromnie mi żal i bardzo mi smutno, dzisiaj w wigilię Bożego Narodzenia, kiedy to wiele dzieci otrzymuje piękne podarunki. Ja, niestety, nie mogę ci nic przesłać, mój mały aniołeczku. Wiesz, że nasza kochana i dobra mamusia, od czasu, jak tatuś zginął w służbie dla Ojczyzny, ma wiele kłopotów, aby zapłacić za pobyt w kolegium. W tym roku nie mogła mi posłać pieniędzy. Biedna, mała siostrzyczko. Serce mi się ściska z boleści na myśl, że nie mogę ci posłać podarunku jak inni bracia swym siostrom. Lecz poczekaj i miej trochę cierpliwości. Kiedyś, gdy zostanę oficerem, jak nasz tatuś, wtedy, moja maleńka, będę miał pieniądze...

Nie miałem siły, aby czytać dalej. Objąłem ramionami Józia, który odwrócił się zdziwiony i zawstydzony.

– Weź – powiedziałem mu – przyjdzie dzień, gdy zostaniemy oficerami i wtedy... weź połowę moich podarków i poślij je twojej małej siostrzyczce.

Podczas gdy Józio płakał z radości, zjawa uścisnęła lekko moją rękę, złożyła pocałunek na moim czole i zniknęła.

Wiele wigilii Bożego Narodzenia upłynęło od ostatniego widzenia mojej pięknej czarodziejki. Lecz co roku przypominałem sobie radość, jaką odczuwałem wtedy, gdy mogłem otrzeć choćby jedną łzę z oczu bliźniego. Mój dziadek dawno już odpoczywał snem wiecznym, pochowany w cieniu cyprysów rodzinnej wioski. Stałem się dorosłym mężczyzną i mieszkałem w dużym mieście o bruku rozpalonym i z czarnym niebem wysoko. To miasto to Paryż. Ludzie tam byli twardzi dla mnie, a troski życia wyżłobiły niejedną zmarszczkę na moim czole. I znów przyszła wigilia Bożego Narodzenia. Padał deszcz, wiatr zawiewał i było zimno na dworze. Otulony płaszczem szedłem ulicami. Jedną rękę trzymałem w kieszeni, w której kurczowo ściskałem już nie złote monety mojego dziadka, lecz trochę tego złota, które ludzie dawali mi w zamian za moją ciężką pracę i nie przespane noce. Na rogu ulicy stał dom rzęsiście oświetlony, skąd dochodził śmiech beztroski i krzykliwy. Mieściła się w nim restauracja otwarta całą noc, od świąt aż do końca karnawału. Wśród głosów dochodzących stamtąd rozpoznałem moich przyjaciół. Chciałem już wejść. Na progu jednak zobaczyłem żebraczkę. Miała na sobie jakieś łachmany, a w drżących ramionach trzymała dziecko sine od zimna.

– W imię Boga! – wyszeptała. – Litości, panie!

Na moment się zawahałem, lecz tylko na chwilę. Ludzie bowiem byli tu dla mnie twardzi i brutalnie zdeptali moje serce i moje młodzieńcze nadzieje. Minąłem więc tę żebraczkę z dzieckiem na ręku. Wszedłem do restauracji powitany wesołym śmiechem biesiadników. Stół w pięknym salonie obficie zastawiony, wokół niego wielu dawnych przyjaciół, młodych jak ja i jak ja zimnych, którzy również jak ja cierpieli i odczuwali potrzebę zapomnienia. Zająłem miejsce wśród nich. Wino płynęło strumieniami, dzbany z nim krążyły z ręki do ręki. Piłem i śmiałem się całą noc, a kiedy rano pierwsze brzaski dnia padały do salonu, kiedy zataczając się, wychodziliśmy... żebraczki już nie było.

Przypomniałem sobie wtedy jej głuchy i rozdzierający głos, jej straszliwie wychudzoną rękę, którą wyciągała do mnie i to jej błagalne wejrzenie. Straszny ból schwycił mnie za gardło. Postanowiłem stamtąd uciec. Biegłem jak szalony, brnąc w czarnym błocie, z głową odkrytą i wystawioną na wiatr i deszcz, aby choć trochę uśmierzyć boleść. Tak dotarłem do mego mieszkania.

Ogień palił się jeszcze, lampa powoli dogasała, a pies spał spokojnie w kącie pokoju. Przy ognisku, w którym dogorywały ostatnie już polana, zobaczyłem pochyloną białą postać. Usłyszałem jej nierówny oddech, przerywany szlochem i drżąc, zapytałem, kim jest? Wtedy biała postać podniosła się wolno i rozpoznałem w niej ducha Bożego Narodzenia. Ale owa zjawa już nie była piękna, młoda i pogodna. Miałem przed sobą dziewczynę o wzroku smutnym, obumarłym… Oczy jej były pełne łez... czoło blade, a usta bezbarwne i sine.

– Duchu Bożego Narodzenia – wykrzyknąłem, nie dowierzając zmysłom – czy to ty?

– Już nim nie jestem – odpowiedziała z płaczem – ty właśnie mnie zabiłeś, nieszczęsny. I zanim umrę, chcę ci powiedzieć moje prawdziwe imię.

Powiedziawszy to, z wolna zamieniała się w niebieskawy płomień, jak wtedy, gdy się z niego zrodziła. Ten płomień oświetlił najpierw ognisko, potem, zmniejszając się, migotał coraz mniejszym światełkiem, aż nagle zgasł. Usłyszałem wtedy głos straszny, rozdzierający, który przeniknął otaczające mnie milczenie i zawołał:

– Ja byłam twoją Młodością.

Kochani młodzi przyjaciele, którzy przeczytaliście to opowiadanie, miejcie zawsze rękę otwartą: młodość tylko wtedy bezpowrotnie mija, gdy serce staje się zimne i zamknięte.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama