Ostatnie święta Cesarzowej

Ostatnie święta Zyty Parmeńskiej - jako ostatniej cesarzowej Austrii

Czas Bożego Narodzenia, do którego zbliżamy się z tempem zawrotnym, zwiększanym jeszcze przez ogół kampanii reklamowych i medialnych, którym, ze względów marketingowych, bardzo zależy na tym, żeby w świadomości masowej obecność świątecznych emblematów pojawiła się już w listopadzie, kieruje myśli człowieka w stronę spraw rodzinnych, ku licznym wspomnieniom i refleksjom. Wrażliwość człowieka ogniskuje się przy okazji Bożego Narodzenia na wigilijnym stole, na spotkaniu z krewnymi, na rodzinnym śpiewaniu kolęd, na przełamywaniu się opłatkiem, na wspólnotowo przeżywanej Pasterce. Snujemy w okresie świątecznym szereg opowieści, przywołujemy minione lata, święta sprzed lat, dawno przebrzmiałe sprawy i wzruszenia. Wspominamy czas, kiedy byliśmy młodsi, przywołujemy momenty z dzieciństwa, mówimy o dziadkach i babciach, i spostrzegamy, że z roku na rok coraz mniej się nas przy stole gromadzi. I zaczyna się wielkie rachowanie: ilu członków rodziny i przyjaciół już odeszło, kto nam towarzyszył jeszcze rok temu, a nagle go zabrakło, kto odszedł cicho i niepostrzeżenie, że wciąż trudno dać wiarę, że go wśród nas nie ma. Liczymy po cichu na to, że za rok się spotkamy w gronie nie mniejszym, że nam los nie odbierze tych, których kochamy, widzimy jednocześnie jednak, że wszyscy się starzejemy, że nas dotykają choroby i zmartwienia, że nas dotyka najszczególniejsza przypadłość ludzkiej natury: nieuchronne przemijanie. Następny czas świąteczny przyniesie kolejne straty, kolejne braki, kolejnych bliskich czas pochłonie. Będziemy przy stole o nich rozmawiać. Będziemy o nich myśleć, kultywując przy tym stary zwyczaj pozostawiania wolnego nakrycia, jakby mogli w każdej chwili nadejść, jakby się mieli niespodzianie zjawić. Ale nie nadejdą, nie będzie ich z nami. Są gdzie indziej. Wierzymy, że tam, gdzie nie ma już cierpienia, łez i bezsilności. Dla nas trwać będzie tymczasem kolejne Boże Narodzenie, kolejna okazja, aby sobie uprzytomnić, że Bóg przyjął człowieczeństwo, żeby mu nadać nowy blask, nową jakość, boską godność, aby je wyrwać z mnogości ograniczeń, z marazmu, z bylejakości. Aby nam ułatwić mierzenie się z nim, borykanie się z kłopotami, które przynosi, z lękami i wadami, które się naturalnie z nim wiążą. Chrystus stał się człowiekiem, żeby pomóc nam żyć, żeby w to życie tchnąć Bożą siłę i miłość, żeby to życie uczynić pięknym i dumnym. Lepszym. Ten Chrystusowy dar w trakcie Bożego Narodzenia jawi się nam wyraźniej i donioślej, widzimy go w świetle jaskrawszym, nad tajemnicą Wcielenia i Narodzenia Syna Bożego pochylamy się wtedy szczególniej poprzez charakter liturgicznych celebracji tego okresu. Dobrze, żeby ta refleksja nad Narodzeniem Jezusa znalazła w naszym życiu wyraz w relacji z bliźnimi. Dobrze, żebyśmy treść tego Narodzenia nieśli ludziom, z którymi się w naszej codzienności spotykamy. Z pewnością namysł nad tymi zagadnieniami ułatwi nam wiele pism katolickich, przygotowując teologiczne i społeczne teksty dotykające tematyki bożonarodzeniowej. Także i homilie tego czasu będą otwierać nasze oczy i serca na kwestię Bożej obecności w ludzkiej historii, pośród ludzkich spraw i wydarzeń. Ja zaś ze swojej strony proponuję Czytelnikom opowieść bardzo pospolitą i zwyczajną, która nie jest blisko ani dzieł wielkiej literatury, ani wielkich doktryn naukowych. Nie ma w niej wielkiej teologii i filozofii, nie ma w niej wyidealizowanych morałów i egzaltowanych wzruszeń. Choć dzieje zapisały sobie jej bohaterów, to jednak nie występują oni na pierwszych miejscach podręczników i artykułów, nie mówi się o nich zbyt wiele i zbyt chętnie. Historia, którą mam zamiar opowiedzieć, jest historią bardzo ludzką. Po prostu. Niech nam uprzytomni, odwołując się do pewnego Bożego Narodzenia sprzed lat, jak wiele znaczy obecność w naszym życiu drugiego człowieka.

Zbliżał się koniec I wojny światowej i świat drżał w posadach. Chwiały się fundamenty porządków społecznych i politycznych, monarchie, które przez całe lata wyznaczały granice wpływów w Europie, poprzez swoje nieudane posunięcia wojenne, stanęły wobec perspektywy rychłego zmierzchu. Nadchodził czas nowych granic, nowych podziałów i nowych wpływów. Nadchodził czas nowych rozdań, nowi gracze mieli decydować o dalszym kształcie kontynentu. Rok 1918 był przebudzeniem się wielu tożsamości narodowych, był to czas formowania się wielu państw, w tym i polskiego, był to początek nowej epoki. Jedną z tych monarchii, której upadek umożliwił wielu narodom zadzierzgnięcie procesu niepodległościowego, były Austro-Węgry. Potężna monarchia w centrum kontynentu, pod władaniem Habsburgów, silne państwo, które szczyt swojego rozwoju ekonomicznego i politycznego przeżywało końcem XIX wieku. Powstałe przez unię Austrii i Węgier, złożone z tzw. Przedlitawii i Zalitawii, które zamieszkiwane były przez wiele narodów różnych pod względem językowym, kulturowym i religijnym, było przez lata prawdziwą potęgą i mocarstwem, a nagle, przez proces wojenny, zaczęło się kruszyć na oczach swoich obywateli, którzy zaczęli wspominać wtedy z rozrzewnieniem dobrego cesarza Franciszka Józefa, czas dobrobytu, powszechne prawo wyborcze, autonomie narodowe i społeczne wolności. Gdy Austro-Węgry upadały, cesarzem był Karol I. Powinien nim być, zgodnie z rodzinną sukcesją Habsburgów, słynny Rudolf, syn Franciszka Józefa, popełnił on jednak samobójstwo w niejasnych okolicznościach i tron cesarski objął bratanek Starego Cesarza. Karol I był młody, inteligentny, pełen energii. Zależało mu na ocaleniu Austro-Węgier, pragnął swoje państwo na nowo skonsolidować, pragnął silnej federacji. Nastroje niepodległościowe grały już jednak zbyt mocno w duszach narodów wchodzących w skład austrowęgierskiego cesarstwa, żeby można było zatrzymać rozpędzone procesy separatystyczne... I tyle w tej historii polityki. Nie o polityce ona opowiada, nie o dziejach Europy, nawet nie o Karolu I. Dotyczy Zyty Parmeńskiej, żony Karola I, ostatniej cesarzowej austrowęgierskiego państwa.

Młoda cesarzowa, która nie dorosła chyba w pełni do tej roli, wstępując na tron wraz z mężem w roku 1916, nie spodziewała się raczej, że będzie ostatnią monarchinią jednego z największych państw historii Europy. Para cesarska żyła w cieniu wspomnień o Franciszku Józefie i Elżbiecie Bawarskiej, Zycie nieustannie przychodziło, pod względem urody, zdolności, wdzięku i gracji, znosić konfrontacje ze wspomnieniami o Sisi. Nie były to konfrontacje z gruntu przegrane. Zyta była sympatyczna, urocza, odznaczała się niepospolitą urodą i łagodnością. Była zdolna, błyskotliwa, pięknie się uśmiechała, prócz niemieckiego znała języki angielski i francuski, doskonale opanowała sztywną etykietę Hofburgu. Była cesarzową malowaną, na zaprezentowanie talentów i zdolności nie dostało jej czasu, ani też jej rola tego nie przewidywała. Wiele takich postaci było w historii świata, wiele królowych i cesarzowych, wiele pięknych dam i matron, po których pozostają wyłącznie lapidarne notatki w encyklopediach i portrety o wartości muzealnej. I Zyta to także kobieta w dziejach świata dość pospolita. Daleko jej do Katarzyny Wielkiej, daleko do Elżbiety I, zupełnie nie po drodze z Królową Wiktorią. Po prostu urodziła się szlachetnie, w rodzinie o wysokim statusie, została małżonką młodego Habsburga, a potem on został cesarzem. I taki to mechanizm: zwykłe zbieżności i koleje losu, codzienność arystokratycznych familii. Ani się Zyta do roli cesarzowej nie sposobiła przecież, ani tego nie pragnęła, doprowadziło ją do tego ledwie kilka gestów rodzinnych, ślub, pogmatwane losy Habsburgów. Spędziła na tronie dwa lata, a potem, po nastaniu republiki, z rolą cesarzowej się pożegnała, wraz z mężem uchodząc na emigrację. Bardzo to wszystko normalne i pozbawione sensacji. Losy Europy umieściły Zytę na wiedeńskim tronie, a potem ją z tego tronu zdjęły. Gdyby to był referat na ćwiczenia z historii, należałoby się w tym miejscu zatrzymać. Mnie jednak zależy na tym, abyśmy się przyjrzeli jednemu, bardzo drobnemu wydarzeniu z życiorysu Zyty. Wydarzenie to jest bardzo mało znane i nie wspomina się o nim wiele. A warto.

Czasami jest tak w życiu człowieka, że się pewne sprawy podejmuje do zrealizowania wbrew logice czasu, wbrew warunkom chwili, wbrew rozsądkowi. Pewne sprawy się podejmuje bez potrzeby, wbrew pragmatyzmowi i wbrew wszelkim kalkulacjom. Nie ma konieczności, aby się niektórymi sprawami zajmować, nie ma zewnętrznego dyktatu, aby im poświęcać uwagę, a jednak to robimy. Działa się niekiedy mimo przekonania, że wywoła się na pewno sprawy kłopotliwe i trudne, mimo braku obiektywnych racji dla naszej inicjatywy. Czujemy jednak wyraźnie, że tak trzeba postąpić. Wbrew tendencjom i bieżącym modłom.

W naszej historii to Zyta Parmeńska postąpiła wbrew konwenansom, wbrew przyzwyczajeniom, na przekór wygodzie. Zachowała się w sposób mało praktyczny, przydała sobie wysiłku i zmartwień, ale pewnie tego nie żałowała i ostatecznie cieszyła się ze swoich wyborów. Zbliżało się Boże Narodzenie roku 1918 i para cesarska wyprowadzała się powoli z wiedeńskiego pałacu. I wtedy zdarzyła się rzecz, która się wymyka wszelkim interpretacjom i analizom, powiedzielibyśmy może, że rzecz to prozaiczna i zwykła, ale emanująca jednak niesamowitością i swoistym pięknem. To rzecz cudowna i śmiała, warta powielania: Zyta odszukała mianowicie, poprzez swoich krewnych, niańkę, która się przed laty małą księżniczką parmeńską zajmowała, i zaprosiła ją do wspólnego spędzenia Bożego Narodzenia. Dziwna to decyzja, szukać jakiejś osoby, której się całe lata nie widziało, która, mierząc logiką przydatności, niewiele w sumie znaczyła, zadawać sobie trud jej sprowadzenia do Wiednia, kiedy czasy przecież takie niespokojne, fundować jej pobyt, a przede wszystkim poświęcać uwagę. W atmosferze upadku, na gruzach potężnego państwa, spotkały się dwie kobiety: młoda arystokratka, pełna siły i urody, i stara służąca, spracowana i zmizerniała. Wydarzyła się historia bez celu, bez konsekwencji, historia, która nie dała żadnego wymiernego rezultatu. Trudno oceniać, według jakich kryteriów ta historia przebiegła, co było motywacją Zyty Parmeńskiej, co nią powodowało. To była, jak się wydaje, kwestia prostego, ludzkiego impulsu. Na moment myśl Zyty pobiegła ku starej niani, zamigotało w głowie jakieś wspomnienie, pojawił się sentyment. I natychmiast postanowiła Zyta się w tym sentymencie utwierdzić, jakoś go zakonserwować, ocalić od zapomnienia. Zaprosiła, a wpierw błyskawicznie odnalazła, bez wahania, a może z odrobiną lęku, może wbrew poradom rodziny, kobietę, która się nią opiekowała w dzieciństwie. Podarowała jej swój czas, swoją uwagę, swoje słowo, szereg ludzkich i wzruszających gestów. Dziwna to historia: jedne Święta, jeden gość na nie zaproszony, w tle niepokoje polityczne i społeczne. Spotkanie dwóch kobiet o różnych życiorysach, o różnych kolejach losów, o różnych wrażliwościach, których drogi życiowe, tak odmienne, splotły się dawno temu, a nagle, podczas Świąt roku 1918, zetknęły się znowu. Chciałoby się powiedzieć: bezsensowna sprawa, nic w niej nadzwyczajnego, nic oryginalnego, świąteczne zaproszenie wystosowane wbrew zdrowemu rozsądkowi, zupełnie absurdalnie i na ślepo. A jednak ta historia urzeka swoją śmiałością i wewnętrzną siłą, odznacza się jakimś niepospolitym wdziękiem, promieniuje wielką klasą i dobrem.

Bo czy nam przyszłoby do głowy, jak Zycie Parmeńskiej, zaprosić kogoś na Święta wbrew logice chwili, wbrew środowiskowym i towarzyskim schematom, wbrew utartym uprzedzeniom i stereotypom? Czy bylibyśmy zdolni sięgnąć pamięcią do dawnych znajomych, do dawnych przyjaciół, do tych, z którymi kiedyś byliśmy związani? Czy w przedświątecznym zabieganiu, jak ostatnia Cesarzowa Austro-Węgier, moglibyśmy swoją myśl skierować ku osobom, z którymi łączy nas wyłącznie przeszłość, a obecnie ani nas nie zbliża pokrewieństwo, ani wspólne interesy? Czy moglibyśmy do stołu wigilijnego zaprosić nielubianego sąsiada, o którym wiemy, że święta spędzi w samotności, niegdyś bliską koleżankę ze szkoły podstawowej, którą czasami wspominamy, ale brakuje nam dobrej woli, aby dowiedzieć się, jak się ułożyło jej życie? A może warto by także pochylić się w Święta nad tymi, których na ulicy widujemy w sytuacjach bardzo jednoznacznych: jak przeszukują śmietniki, jak proszą o coś do jedzenia, jak żebrzą w bramach kamienic i przed drzwiami kościołów? Może z odwagą należałoby ich zaprosić do wigilijnego stołu? Powiemy natychmiast, że to zbyteczne, że bezdomnymi i ubogimi zajmują się organizacje charytatywne, że my sami nie musimy się o nich troszczyć. Może jednak należałoby mężnie, po chrześcijańsku, przełamując własne lęki spotkać się z tymi, których życie jest mniej szczęśliwe niż nasze? W sumie powstaje pytanie: a czemu nie? Czemu tego nie zrobić? Co nas powstrzymuje? Może w Święta warto porzucić myślenie, że Święta to czas tylko dla rodziny, tylko odpoczynku, tylko śpiewania kolęd i rozpakowywania prezentów? Może warto, żeby Święta stały się czasem odszukiwania drugiego człowieka? Czasem poszukiwania tych najmniejszych, najsłabszych, biednych, pokrzywdzonych. A potem, gdy Święta się zakończą i przeminie czas wzruszeń i jednorazowych uniesień, niech takie poszukiwania trwają przez całe nasze życie. Na co dzień. To jeden z podstawowych obowiązków chrześcijańskich: szukać i znajdować bliźniego pośród jego spraw, jego kłopotów i dramatów jego życia.

Zyta Parmeńska swoją nianię sprowadziła z bardzo daleka. My pewnie mamy do sprowadzenia rzeszę ludzi z bliższych znacznie odległości. Zza ściany?

Jarosław Dudycz, autor niezależny, publikował m.in w "Tygodniku "Powszechnym", "Nowym Życiu", "Katechecie".

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama