Rozważania o Psalmach

C.S. Lewis zaprasza do nietypowej lektury jednej z najpiękniejszych ksiąg Pisma Świętego

Rozważania o Psalmach

C.S. Lewis

Rozważania o Psalmach

Tłum. Aleksandra Motyka
Wyd. Esprit 2011
ISBN 978-83-61989-39-4

C.S. Lewis zaprasza czytelników do nietypowej lektury jednej z najpiękniejszych ksiąg Pisma Świętego. Rozważania o Psalmach to z jednej strony świadectwo wnikliwych studiów biblistycznych, a z drugiej niekłamanej fascynacji językiem i obrazowaniem Starego Testamentu. Porządkując swoje wrażenia — „trudności” i „olśnienia” — zgodnie z wybranymi przez siebie tematami (natura, śmierć, złorzeczenia, oczarowanie w Psalmach), Lewis dotyka w swojej interpretacji wielu kwestii, z którymi zwykle zmaga się czytelnik Księgi Psalmów. Odkrywając wraz z autorem surowe piękno języka Psalmów, wkraczamy także w rzeczywistość, w której wzrastał sam Chrystus. Równocześnie myśl Lewisa często prowadzi nas do zaskakującego wniosku, że poezja spisana w czasach króla Dawida ma nieoczekiwanie wiele wspólnego z naszym doświadczeniem i współczesnym światem.


Wstęp

Nie jest to dzieło specjalisty. Nie zajmuję się zawodowo judaistyką, nie jestem wybitnym krytykiem ani znawcą historii starożytnej czy archeologiem. Piszę dla nieuczonych o rzeczach, których sam się nie nauczyłem. Jeśli konieczne jest usprawiedliwienie (a możliwe, że jest) dla napisania takiej książki, usprawiedliwiałbym się w taki mniej więcej sposób: często się zdarza, że dwaj uczniowie potrafią lepiej niż sam nauczyciel rozwiązać problemy, jakie pojawiają się w ich zadaniach, pomagając sobie nawzajem. Jak wszyscy dobrze pamiętamy, zwykle kiedy przedstawiamy jakąś trudną kwestię nauczycielowi, wyjaśnia nam to, co już zrozumieliśmy, dodaje sporo informacji, których wcale nie potrzebujemy, ale nie mówi ani słowa o kwestii, która nas najbardziej zajmuje. Obserwowałem to z obu stron — gdy jako nauczyciel usiłowałem objaśnić trudności, z jakimi przychodzili do mnie uczniowie, niekiedy po chwili widziałem, jak na ich twarzach pojawia się ten specjalny wyraz, który upewniał mnie, iż cierpią z powodu podobnej frustracji, jakiej i ja doświadczałem przy moich nauczycielach. Kolega może pomóc ci o wiele skuteczniej, ponieważ sam wie mniej. Z trudnością, której objaśnienia potrzebujemy, sam właśnie się spotkał. Specjalista zetknął się z nią tak dawno temu, że już o niej zapomniał — i teraz widzi cały ten temat w tak odmiennym świetle, że nie potrafi dostrzec, jakie pytanie gnębi jego ucznia; zamiast tego widzi tuzin innych pytań, które powinny go zajmować, a nie zajmują.

Tę książkę zatem piszę jako jeden amator dla drugiego, opowiadając o trudnościach, jakie napotkałem, albo o olśnieniach, jakie mi się przydarzyły przy czytaniu Psalmów, mając przy tym nadzieję, iż mogą okazać się interesujące, a nawet pomocne dla innych czytelników niespecjalizujących się w tym temacie. Jest to raczej „porównywanie notatek”, a nie próba nauczania. Niektórym może się wydawać, że użyłem Psalmów jedynie jako pretekstu dla napisania serii różnorodnych esejów. Nie wiem, czy byłoby to w jakimkolwiek stopniu szkodliwe, gdybym napisał tę książkę w ten sposób, i nie będę miał żalu do nikogo, kto tak właśnie ją przeczyta. Jednak tak naprawdę została napisana inaczej. Zawiera przemyślenia, nad którymi się trudziłem, czytając Psalmy — niekiedy mnie cieszyły, niekiedy zaś nie od razu mogłem znaleźć przyjemność w obcowaniu z nimi.

[...]

 

Słowo na temat pochwały

Możliwe (a właściwie mam nadzieję, że tak jest), że ten rozdział dla większości ludzi okaże się niepotrzebny. Tym, którzy nigdy nie byli na tyle nierozumni, by napotkać trudności, którymi on się zajmuje, może się wydać niemal zabawny. Ich śmiech nie będzie mi wcale przeszkadzał; niewielka ulga komiczna w dyskusji nie czyni żadnej szkody, niezależnie od tego, jak istotny jest temat. (Z mojego doświadczenia wynika, że najśmieszniejsze rzeczy pojawiają się w toku najbardziej poważnych i szczerych rozmów).

Kiedy po raz pierwszy zbliżyłem się do wiary w Boga i nawet przez pewien czas po tym, kiedy została mi ona dana, za wielką przeszkodę uważałem żądanie stawiane tak krzykliwie przez wszystkich religijnych ludzi, że powinniśmy „chwalić” Boga; tym większą, iż sugerowali przy tym, że to On Sam sobie tego zażyczył. Wszyscy pogardzamy człowiekiem, który domaga się nieustannych zapewnień o własnych zaletach, inteligencji lub wspaniałości; a jeszcze bardziej pogardzamy tłumem, który otacza każdego dyktatora, milionera, każdą sławę i czyni zadość tym żądaniom. Zatem istniała groźba, że pewien obraz, jednocześnie absurdalny i okropny, pojawi się w moim umyśle. Szczególną trudność sprawiały mi Psalmy — „Chwalcie Pana”, „O chwalcie Pana razem ze mną”, „Wysławiajcie Go” (i dlaczego tak się jakoś składa, że chwalenie Boga tak często polega również na nakazywaniu innym ludziom, aby Go chwalili? I nawet na przykazywaniu morskim zwierzętom, burzom śnieżnym itd., by robiły to, czym zajmowałyby się i tak, niezależnie od tego, czy nakażemy im to czy nie?). Gorsze jednak było włożenie w usta Boga: „Kto składa Mi ofiarę dziękczynną, ten Mi cześć oddaje” (Ps 50, 23). Było to wstrętne jak powiedzenie: „To, czego chcę najbardziej, to aby mi mówiono, że jestem dobry i wspaniały”. A najgorsze ze wszystkiego, że trąciło to najgłupszym pogańskim targowaniem się — tak jak dziki człowiek składa ofiary swojemu bożkowi, gdy uda mu się złowić dużo ryb, i okłada go, gdy nic mu się nie uda złapać. Nieraz wydaje się, że psalmista mówi: „Lubisz pochwały. Załatw dla mnie to i owo, a je dostaniesz”. W Ps 54 poeta rozpoczyna: „zbaw mnie” (w. 1), a w 8 wersie dodaje znaczącą zachętę: „Będę Ci chętnie składać ofiarę, sławić Twe imię”. Raz po raz osoba przemawiająca w Psalmach prosi o zbawienie od śmierci, argumentując, że jeśli Bóg pozwoli swoim suplikantom umrzeć, nie otrzyma od nich więcej pochwał, ponieważ duchy w Szeolu nie mogą nikogo chwalić (Ps 30, 10; Ps 88, 11; Ps 119, 175). Jak się zdawało, liczy się nawet sama częstotliwość chwalenia: „Siedemkroć na dzień wysławiam Cię” (Ps 119, 164). Wszystko to było bardzo przykre. Sprawiało, że człowieka nachodziły myśli, których najbardziej chciał uniknąć. Wydawało mi się, że potrafię zrozumieć wdzięczność dla Boga, szacunek dla Niego, posłuszeństwo wobec Niego — ale nie te nieustanne panegiryki. Pewien współczesny pisarz nie poprawił też sprawy, pisząc o „prawie” Boga do bycia chwalonym.

Wciąż wydaje mi się, że „prawo” to niewłaściwie oddaje sedno sprawy, ale wierzę, że teraz rozumiem, co autor chciał przekazać. Być może łatwiej zacząć od nieożywionych obiektów, które nie mogą mieć żadnych praw. Co mamy na myśli, mówiąc, że jakiś obraz jest „godny podziwu”? Na pewno nie wystarczy to, że jest podziwiany (co może się zdarzyć), gdyż złe dzieła wzbudzają podziw tysięcy ludzi, a dobre mogą zostać zignorowane. Również nie to, że obraz „zasługuje” na podziw tak, jak jakiś kandydat zasługuje na wysoką ocenę egzaminujących — tj. w tym sensie, że jakiegoś człowieka potraktowano by niesprawiedliwie, nie nagradzając go. Obraz „zasługuje” na podziw lub „domaga się” go w takim sensie: ten podziw jest właściwą, adekwatną lub odpowiednią reakcją na widok owego obrazu; jeśli wyrazimy podziw, nie będzie on „zmarnowany”, a jeśli go nie odczujemy, będzie to znakiem naszej głupoty, niewrażliwości — stracimy lub przeoczymy coś ważnego. W tym sensie można powiedzieć, że wiele obiektów zarówno ze świata natury jak i sztuki zasługuje na podziw lub domaga się go. Zauważyłem, że właśnie od takiego podejścia, które niektórym może wydawać się lekceważące, najlepiej zacząć zastanawiać się nad pomysłem, że Bóg „domaga się” pochwał. Chwalić Go (lub, jeśli ktoś tak woli, doceniać) znaczy po prostu zbudzić się, wkroczyć w prawdziwy świat; nie doceniać Go to stracić najwspanialsze doświadczenie, a w końcu stracić wszystko. Niekompletne i okaleczone życia tych, którzy są pozbawieni słuchu muzycznego, którzy nigdy się nie zakochali, którzy nigdy nie zaznali prawdziwej przyjaźni, nigdy nie interesowali się dobrymi książkami, nigdy nie cieszyli się chłodem porannego powietrza na policzkach, nigdy nie fascynowali się piłką nożną (jestem jednym z nich) — są tego słabymi odbiciami.

Ale oczywiście to nie wszystko. Bóg nie tylko „domaga się” pochwał jako najwspanialszy, najpiękniejszy i najbardziej doskonały Obiekt. On także najwyraźniej nakazał to jako prawodawca. Żydzi musieli składać ofiary. My mamy obowiązek chodzić do kościoła. Jednakże stanowiło to trudność tylko dlatego, że nie rozumiałem wtedy niczego z tego, co usiłowałem teraz powiedzieć w rozdziale 5. Nie rozumiałem, że to, iż Bóg ukazuje swoją obecność człowiekowi, jest częścią procesu wielbienia. Zaiste nie jest to jedyny sposób. Jednakże do wielu ludzi w różnych czasach „jasność Pana” przemawia przede wszystkim wtedy — lub tylko wtedy — gdy oddają Mu cześć wspólnie. Nawet w judaizmie istota ofiary nie polegała na tym, że ludzie dają Bogu byki i kozły, ale na tym, że przez to, iż tak czynią, Bóg daje się człowiekowi; w głównym akcie naszej wiary jest to oczywiście o wiele bardziej jasne — to Bóg jest tym, który w sposób oczywisty, a nawet fizyczny, daje, a my jesteśmy tymi, którzy otrzymują. Żałosny pomysł, że Bóg mógłby w jakikolwiek sposób potrzebować lub pożądać naszych pochwał, tak jak próżna kobieta czekająca na komplementy albo zarozumiały autor prezentujący swoje nowe książki ludziom, którzy nigdy nawet o nim nie słyszeli, otrzymuje bezpośrednią odpowiedź poprzez słowa: „Gdybym był głodny, nie musiałbym tobie mówić” (Ps 50, 12). Gdyby nawet tak niedorzeczne bóstwo mogło zostać wymyślone, na pewno nie przyszłoby do nas, najniższych rozumnych stworzeń, by nasycić swój apetyt. Nie chcę, by mój pies wyszczekiwał pochwały na cześć książek, które napisałem. Właściwie kiedy teraz o tym myślę, są pewni ludzie, których entuzjastyczne i przychylne recenzje nieszczególnie by mnie zadowoliły.

Jednakże najbardziej oczywisty fakt na temat pochwał — niezależnie od tego, czy dotyczą Boga czy nie — umykał mi w sposób zastanawiający. Myślałem o chwaleniu jako o komplementach, wyrażaniu aprobaty lub oddawaniu czci. Nigdy nie zauważyłem całej tej radości, która spontanicznie przemienia się w pochwały, chyba że (a często pomimo że) nieśmiałość lub strach przed znudzeniem innych celowo jest do niej wprowadzana, by ją kontrolować. Cały świat rozbrzmiewa pochwałami — kochankowie chwalą swoje ukochane, czytelnicy swojego ulubionego poetę, miłośnicy spacerów chwalą piękne okolice, gracze chwalą swoją ulubioną grę — pochwały pogody, win, potraw, aktorów, motorów, koni, szkół, krajów, postaci historycznych, dzieci, kwiatów, gór, rzadkich znaczków, rzadkich chrząszczy, a czasem nawet polityków lub naukowców. Nie zauważałem tego, że najbardziej pokorne, a jednocześnie najbardziej zrównoważone i zdolne umysły wygłaszają najwięcej pochwał, zaś dziwacy, ludzie niedopasowani i malkontenci — najmniej. Dobry krytyk znajduje rzeczy warte pochwały w wielu niedoskonałych dziełach; zły krytyk nieustannie zawęża listę książek, które być może wolno nam przeczytać. Zdrowy i pozbawiony afektacji człowiek, nawet jeśli wychowywał się w luksusie i przyzwyczajony jest do znakomitej kuchni, może pochwalić bardzo skromny posiłek; człowiek cierpiący na niestrawność i snob we wszystkim znajdą wady. Poza wyjątkowymi sytuacjami, gdy przeszkadzają nam nieznośnie nieprzyjazne okoliczności, wydaje się, że pochwała jest niemal słyszalną oznaką wewnętrznego zdrowia. I nie przestaje tak być nawet wtedy, gdy ze względu na brak zdolności formy jej wyrażania są bardzo nieokrzesane lub nawet śmieszne. Wiele wierszy pochwalnych, adresowanych do ziemskiego kochanka lub kochanki, jest równie złych co nasze złe hymny i antologia utworów miłosnych, wydana ku publicznemu i ciągłemu użytkowi, prawdopodobnie byłaby tak ciężką próbą dla literackiego smaku jak Hymny dawne i współczesne. Nie zauważałem też, że gdy ludzie spontanicznie chwalą to, co sobie cenią, również i nas zachęcają do przyłączenia się do owych pochwał: „Czyż ona jest cudowna? Czy to nie było wspaniałe? Czy nie myślisz, że to wspaniałe?”. Gdy psalmiści nakazują wszystkim chwalić Boga, robią to samo, co wszyscy ludzie, mówiący o tym, co jest dla nich ważne. Cała, bardziej ogólna trudność dotycząca chwalenia Boga, z którą się borykałem, polegała na absurdalnym odmawianiu nam wobec największej Wartości tego, co uwielbiamy robić, od czego zaiste nie możemy się powstrzymać, gdy chodzi o cokolwiek, co ma dla nas wartość.

Myślę, że lubimy chwalić to, co jest dla nas przyjemne, ponieważ pochwała nie tylko wyraża, lecz także dopełnia radość; jest jej całkowitym spełnieniem. Jest czymś innym niż prawienie sobie komplementów to, że kochankowie bezustannie mówią sobie nawzajem, jacy są piękni; zachwyt jest niekompletny, dopóki nie zostanie wyrażony. To frustrujące odkryć nowego pisarza i nie móc powiedzieć nikomu o tym, jaki jest dobry; albo odwrócić się nagle podczas drogi i ujrzeć górską dolinę niespodziewanej piękności i być zmuszonym do milczenia, ponieważ ludzie, którzy ci towarzyszą, dbają o nią nie więcej niż o blaszaną puszkę w rowie; albo usłyszeć dobry żart i nie znaleźć nikogo, z kim by można się nim podzielić (idealny słuchacz zmarł rok temu). Dzieje się tak nawet wtedy, gdy nie potrafimy naszego zachwytu właściwie wyrazić; i oczywiście zwykle nie potrafimy. Ale co jeśli ktoś umiałby naprawdę i w pełni pochwalić nawet takie rzeczy w sposób idealny — całkowicie wyrazić się w poezji, muzyce lub namalować napływ zachwycenia, które niemal cię rozsadza? Wtedy zaiste ów przedmiot byłby w pełni pochwalony i nasz zachwyt osiągnąłby idealne rozwinięcie. Im cenniejszy przedmiot, tym intensywniejszy byłby ów zachwyt. Jeśli byłoby możliwe, aby dusza stworzona mogła w sposób pełny (mam na myśli pełnię osiągalną dla istoty skończonej) „pochwalić”, czyli obdarzyć miłością i zachwytem, najcenniejszy obiekt ze wszystkich i jednocześnie w każdej chwili wyrazić to w sposób idealny, to taka dusza dostąpiłaby największego błogosławieństwa. Wydaje mi się, że podążając właśnie tym tokiem rozumowania, najłatwiej zrozumieć chrześcijańską doktrynę, że Niebo to stan, w którym aniołowie zajmują się (a ludzie w przyszłości będą się zajmować) nieustannym chwaleniem Boga. Nie oznacza to, wbrew dość ponurym pozorom, że to jak „być w kościele”. Ponieważ nasze nabożeństwa — zarówno w sposobie ich prowadzenia, jak i w naszej zdolności uczestnictwa w nich — są zaledwie próbami oddawania czci; nigdy nie bywają w pełni udane, często są w 99,9 % porażkami, a niekiedy całkowitymi porażkami. Nie jesteśmy jeźdźcami, lecz uczniami w szkółce jeździeckiej; dla większości z nas upadki i siniaki, obolałe mięśnie i trudy ćwiczeń dalece przeważają nad tymi nielicznymi momentami, kiedy — ku naszemu własnemu zdumieniu — naprawdę galopujemy bez strachu i unikając katastrof. Aby zobaczyć, o co tak naprawdę chodzi w tej doktrynie, musimy założyć, że łączy nas z Bogiem idealna miłość — że jesteśmy pijani zachwytem, zanurzeni w nim, rozpuszczani przez zachwycenie, które wykracza poza nas jako niemożliwe do wyartykułowania, a zatem niemal niemożliwe do zniesienia. Błogość znów wypływa z nas niepowstrzymanie poprzez niewymagającą wysiłku, idealną ekspresję. Nasza radość nie jest już odrębna od pochwały, dzięki której się uwalnia i która sama się wypowiada, podobnie jak blask, który wpada w lustro, nie jest odrębny od blasku, który lustro rozsiewa. Szkocki katechizm mówi, że ostatecznym celem człowieka jest „chwalić Boga i radować się Nim wiecznie”. Ale wiemy przecież, że to jedno i to samo. Radować się w pełni, to chwalić. Nakazując nam wychwalanie Siebie, Bóg zaprasza nas, abyśmy się Nim cieszyli.

Oczywiście póki co jedynie stroimy nasze instrumenty, jak powiedział Donne. Strojenie instrumentów przez orkiestrę może być samo w sobie zachwycające, ale tylko dla tych, którzy potrafią choćby w najmniejszej mierze wyobrazić sobie symfonię, na którą czekają. Ofiarowania spełniane przez Żydów i nawet nasze najbardziej uświęcone rytuały, tak jak się jawią w ludzkim doświadczeniu, są tak jak strojenie instrumentów, jedynie zapowiedzią, a nie samym występem. Zatem, podobnie jak to jest przy przygotowaniu instrumentów, mogą polegać głównie na obowiązkach i zawierać niewiele przyjemności — lub żadnej. Ale obowiązki istnieją ze względu na przyjemność. Kiedy wypełniamy nasze „religijne obowiązki”, jesteśmy jak ludzie wykopujący kanały w pozbawionej wody ziemi, aby — kiedy woda wreszcie się pojawi — były gotowe. Mam tu na myśli fakt, że jest tak przez większość czasu. Zdarzają się radosne momenty, nawet teraz, kiedy mała struga przedziera się przez koryto wyschniętej rzeki; zdarzają się także szczęśliwe dusze, które doświadczają tego często.

[...]

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama