Sąsiedzi z metra czyli o kanonie sztuki dzisiaj

Artykuł z tygodnika Znak 470 (7) 1994 z cyklu poświęconemu refleksji nad kanonem kultury. Zwraca uwagę na dystans między codziennym życiem współczesnego Europejczyka a kanonem sztuki.

SĄSIEDZI Z METRA CZYLI O KANONIE KULTURY DZISIAJ

Kiedy próbuję zastanawiać się nad problemem "kanonu kultury" dzisiaj - jedną z najważniejszych spraw, które stoją przed ludźmi myślącymi o świecie współczesnym - na powierzchnię pamięci wypływają w pierwszej chwili obrazy. Wsiadam rano do wagonu paryskiego metra na trasie Dworzec Św. Łazarza-Trocadero. Albo mam szczęście i przysiadam na malutkiej strapontenie koło wejścia, albo stoję w dość zwartym lecz nie dławiącym tłumie. Twarze, które mnie otaczają, przedstawiają w skrócie całą rozmaitość ludzi, jaką można spotkać w Paryżu, w dużych miastach Europy zachodniej, również w innych punktach globu. Tuż koło mnie młoda dziewczyna, pewnie studentka, kobiety o zmęczonym wyglądzie, kilku młodzieńców o arabskiej urodzie, starannie ubrany pan z aktówką, odziany w skórę Murzyn z Antyli, para amerykańskich turystów.

Prawie połowa osób czyta, niektórzy słuchają muzyki przez malutkie słuchawki. Co czytają? - za każdym razem ciekawość nie daje mi spokoju. Z niektórymi jest prościej - czytają gazety. Kobiety - pisma, gdzie się im opowiada o ostatniej, tym razem już prawdziwej, miłości słynnej gwiazdy telewizyjnej. Jeden z młodych Arabów - gazetę drukowaną orientalnymi robaczkami, a oblicze ma przy tym tak srogie, że zadaję sobie żartobliwie pytanie, czy nie jest to czasem prasa integrystów islamskich. Inny czyta przegląd sportowy, dział rugby. Starannie ubrany pan przerzuca strony działu ekonomicznego poważnego konserwatywnego dziennika. Odgadywanie książek sprawia więcej kłopotu. Po różnych manewrach, wykręcaniu głowy, wyczekiwaniu na moment odsłonięcia okładki, mniej więcej wiem. Domniemana studentka czyta Nieśmiertelność Kundery, jej sąsiadka tomik "Harlequina", ktoś futurystyczną historię - coś o unicestwieniu mózgu i odtworzeniu go w innej galaktyce. Ktoś album z komiksami, do którego wcale się nie uśmiecha. Z reguły znajdzie się osoba studiująca podręcznik jednego z odłamów buddyzmu. Wsiada śliczna kobieta i nie czekając, aż się gdzieś wygodnie wklinuje, wyciąga grubą cegłę: czwarty tom seminariów Lacana, gorącą jeszcze nowość wydawniczą.

Stopniowo skład wagonu wymienia się, wysiadamy na różnych stacjach, niekiedy w tak zwanych pięknych dzielnicach, inni przesiadają się na linie, które zawiozą ich do ponurych przedmieść, zamieszkałych w dużej mierze przez kolorowych i bezrobotnych. Co nas łączy jako ludzkie zbiorowisko? Jesteśmy mieszkańcami tego samego kraju. Znamy Paryż, lepiej lub gorzej. Próbujemy, każdy na swój sposób, wyciągnąć z niego coś dla siebie, korzyść materialną i psychiczną, zadośćuczynienie dla serca i wyobraźni. Na ogół lubimy to miasto, ale są tacy, co mają dla niego głuchą niechęć, zawziętą pretensję. Przechodzimy koło tych samych miejsc, pomników przeszłości, monumentów nowoczesności. Zapisują się one na naszej siatkówce, w pejzażu wewnętrznym, jako składniki życia, które nas określają - chociaż treść tego określenia może się nieskończenie różnić w przypadku każdego z moich sąsiadów w metrze. Nawet nazwy mijanych stacji - Concorde, Cité, Montparnasse, Port-Royal - nie budzątych samych skojarzeń, najczęściej nie znaczą nic innego jak supełki sieci, której użytkowania należy się nauczyć, by się nie zagubić w miejskim kolosie.

Czy dałoby się pomyśleć coś takiego jak "kanon kultury", który by nas wszystkich obejmował - nas, mieszkańców tego samego miejsca na ziemi i tego samego czasu? Zauważmy: mieszkańców miejsca nie obojętnego, wskazanego przypadkowo na mapie, lecz miejsca o niebywałym ładunku historii, o potężnej sile dośrodkowej sensu. Zbudowanego z tkanki duchowej, która przez stulecia bogaciła się i komplikowała, gromadząc w sobie zarówno wszystkie szanse ciągłości i wszystkie możliwości zerwań.

W pewnej perspektywie nie łączy nas nic. Nie łączy tradycja domowa i przekazywane za jej pośrednictwem wspomnienia, znaki, rytuały. Czas nie upływa nam tak samo, prawie nie mamy wspólnych dat, dni, gdy budzimy się rano z podobnymi uczuciami. I to nie tylko dlatego, że mieszkańcy dużych miast Europy zachodniej, kolebki naszej cywilizacji, w sporej mierze składają się dziś z imigrantów z różnych kontynentów. Aby przeżyć, mają oni do rozwiązania kwadraturę koła: włączyć się w system, zostać zaakceptowanym - i zachować osobowość, odrębną pamięć, swoiste sposoby życia - słowem, ocalić własną duszę.

Przypadek imigrantów wyolbrzymia sytuację, która staje się coraz częstsza: rozproszkowania, braku oczywistości więzi symbolicznych. Rodziny przekazują bardzo różne wzory, coraz mniej odsyłające do tradycji a czerpiące z doraźnych perypetii życia, z doznanych wcześniej porażek bądź sukcesów. Nie łączy nas religia, będąca sprawą samoorganizujących się wspólnot, nie mogących pretendować do tego, że wprowadzają do społecznego organizmu znaczące spoiwo. Zresztą religii jest tu parę i coraz częściej mówi się o nich w związku z liczbą ich wyznawców.

Czy łączy nas szkoła? W pewnej mierze, jeśli myślimy o tych, którzy urodzili się tutaj bądź przybyli z krajów o podobnej koncepcji wykształcenia. Ale ta wspólna cecha nie prowadzi daleko. Wspólnota wytwarzana przez szkołę sprawdza się, jeśli po dorośnięciu, wyjściu ze szkoły, mogą przetrwać w ludziach obrazy problemów i sytuacji, sposoby organizowania myślenia i języka, które będą twórczo zasilać ich życie. Ta rola wykształcenia, jeszcze istniejąca, ma w coraz mniejszym stopniu charakter jednoczący (przeciwnie: coraz bardziej dzieli - na tych, dla których przejście przez szkołę będzie trwałą inicjacją w kulturę - i na pozostałych). Dorobek przeszłości, nazywany dziedzictwem i przekazywany przez szkołę, utracił powagę autorytetu, do którego należy się przymierzać, by zachować poczucie życia godziwego. Coraz większe jego połacie znikają ze szkół wobec przekonania, że niczemu nie służą. Znikają również z uniwersytetów, gdzie w dyscyplinach humanistycznych wizję "kanoniczną", zbudowaną na osi czasu i rozgałęziającą się w drzewo wiedzy, zastępuje metoda "wybranych aspektów". Spadają one na młodych ludzi jak meteory przybywające znikąd, wyrwane z ciągu historycznego, bez związku z tym wszystkim, co stanowiło ich kulturalne otoczenie. W potocznym rozumieniu słowa, być dzisiaj człowiekiem wykształconym to uwolnić się od wymagań "kanonu kultury", być znawcą jakiejś rzeczy, której brak historycznej perspektywy nadaje przedziwne kształty i efemeryczną, równie łatwo dekretowaną jak i odwoływaną wagę.

Można na to odpowiedzieć, że są to zjawiska, poprzez które współczesność reaguje na zmiany tradycyjnych form społecznych, na zakłócenie rytmów rozwoju, ale które nie naruszają tego, co najważniejsze: źródeł i podstaw naszej cywilizacji. Poprzez porwaną tkankę rzeczy rozpoznajemy czyste kształty, co kiedyś odcisnęły się na historii, z której i my się wywodzimy. Kanon kultury trwa w innej sferze niż ta, gdzie rozgrywa się życie większości ludzi. Jest niezmienny, ponieważ początki są nieodwołalne, i nie podlega sprawdzeniu przez fakty. To bardzo pobudzająca wizja, mocno ugruntowana w tradycjach filozofii europejskiej. Znajduje ona potwierdzenie w instytucjach cywilizowanego świata: bibliotekach, muzeach, salach koncertowych. Miejsca, które ucieleśniają dziedzictwo - zresztą licznie odwiedzane. (Przypomnijmy sobie tłok w muzeach, tłumy na głośnych wystawach sztuki.)

Ale należałoby się dopiero zastanowić nad ich rolą w nowym porządku budowanym przez współczesną cywilizację z dnia na dzień z najróżnorodniejszych składników. Zastanowić, czym stała się biblioteka, muzeum, w świecie, gdzie współżyją jednostki i grupy, nie związane wspólną pamięcią, więzią symboliczną, a więc w chwili, gdy przekraczają progi tradycyjnych świątyń kultury szukające w nich zupełnie różnych doświadczeń.

Tę przestrzeń zamieszkują rzeczy, których status jest niemal równoważny. Informator koncertowy jednym tchem wymienia Requiem Mozarta obok występu młodych mężczyzn w skórach nabijanych metalem. Nie ma powodu, by maski przywiezone z wysp Pacyfiku traktować inaczej niż obrazy Rembrandta, a wyczyny taggersów mniej poważnie niż, powiedzmy, berlińską neoawangardę. Można otrzymać dyplom z filozofii nie spotkawszy się z imieniem św. Augustyna, a przestudiowawszy światopogląd szamanów syberyjskich i teorie Lacana. Ci, którzy chcą i mogą, mają na to środki, stoją przed wyborem praktycznie nieograniczonym. Co popchnie decyzję w tę czy w tamtą stronę? Na ulicach wymija się i miesza publiczność kilku kulturalnych rzeczywistości, kilku kosmosów, nie mówiąc już o tych, co nie mają dostępu do żadnego z nich. Od pewnego czasu używamy słowa "pluralizm", by zdać sprawę z tego, co dzieje się wokół nas. Ale zawężamy jego sens, gdy myślimy o zwykłej akceptacji wobec poglądów innych niż nasze. Nie potrafimy jeszcze zobaczyć rzeczywistośóci, która się za nim kryje. Nie o różnicę poglądów na ten czy inny temat idzie, lecz o różnicę światów. Ich wewnętrzne zasady nie są wzajemnie przekładalne, jesteśmy dla siebie nawzajem przybyszami z różnych planet. I właśnie w tej sytuacji mamy ze sobą współżyć.

Kiedy, jak, gdzie to się stało - pęknięcie, które sprawiło, że jak kawałki kry lodowej dryfujemy w różnych kierunkach? Uczone elity, których zadaniem było przechowywanie i rozwijanie dziedzictwa, zawsze pozostawały oddzielone od mas. Ale były ich elitami, wyobrażały wyżyny wiedzy, w których każdy mógł rozpoznać swoje aspiracje czy zachwyty. Przedstawiały jedyny wyobrażalny świat kultury, duchowej godności. Były więc gwarantami spoistości świata społecznego, za ich sprawą cała wspólnota uczestniczyła w wysokich wartościach. Dzisiaj pęknięcie między "górą" a "dołem" wydaje się nie do przezwyciężenia.

Ale równie niebezpieczna rysa pojawiła się w zbiorowości tych, dla których kultura jest racją bytu, którzy niejako gospodarują nią w imieniu innych. Świadomość kanonu kultury, w tym sensie, w jakim jeszcze myśleli o nim humaniści drugiej połowy XIX wieku - zbiór arcydzieł, które nam towarzyszą od zarania naszej historii i których znajomość daje dopiero udział w pełni człowieczeństwa - zastąpiła kolektywna erudycja. Sprawia ona wrażenie rozrastającej się chaotycznie na wszystkie strony, ponieważ nie hierarchizuje, nie nadaje duchowej gradacji swoim przedmiotom. Artyści tworzący dzisiaj, jeśli wykształcenie przybliża im (fragmentarycznie, pośrednio, w przekładach, skrótach, interpretacjach) kulturę przeszłości, wiedzą, jak niewiele mogą oczekiwać od niej pomocy i jak zdradliwa może być ta pomoc, uwikłana od razu w cudzysłów, sparaliżowana poczuciem dystansu. Ponieważ dawne formy utraciły dawny sens (rozumiem przez to: sens ogólnie ważny, wiążący), wkroczyliśmy w królestwo cytatu - antologii - retrospektywy.

Często zastanawiam się nad tym, jak ogromną rewolucją było zniknięcie z kościołów liturgii łacińskiej. Przepadła wraz z nią ostatnia wspólnota wyobraźni, obrazów i znaczeń sięgających w najgłębszą przeszłość i pozwalających przebiegać historię w obu kierunkach jak klawiaturę organów. Wspólnota zarazem codzienna, ciągle się reaktualizująca - i uroczysta - sakralna. Powiemy: ale treść została uratowana w językach narodowych. Przypuszczam, że każdy, kto długo obcował ze słowami, obrazami, znaczeniami w środowisku, w którym one żyją, rozkwitają i więdną - w historii (nawet jeśli ich celem jest rzeczywistość ponadhistoryczna) - wyzna, że ten przekład był najmniej niewinny ze wszystkich przekładów. Bo na przekłady jesteśmy tak czy owak skazani, gdy próbujemy załatać naszą niewiedzę, przeczuwając, jak nas ona umniejsza. Gdy spotykamy pośród nas jednostki, które pracą całego życia starają się przechować w sobie (jakby pojedyncza dusza była zaczynem, delegatem ciągle jeszcze możliwej całości) ideę kultury, gdzie kanon odnajduje swój blask i siłę radości, co sama sobie wystarcza - pochylamy przed nimi głowę.

Pochylamy głowy również przed ich samotnością, w świecie, gdzie ich sprawa wydaje się przegrana. Bowiem jako zbiorowość żyjemy poza kanonem, ustąpił on miejsca czemuś innemu, co można by nazwać nowym porządkiem cywilizacyjnym, którego kształt, formujący się z ludzkiej mgławicy, nie daje się jeszcze odgadnąć. Jest to świat, którego realną aspiracją nie jest więź duchowa lecz pokój społeczny, bezustannie destabilizowany przez tysiące sprzecznych potrzeb i interesów. Cud wspólnoty, budowanej w historii przez systemy religii, władzy, hierarchii dóbr i miejsc wyznaczonych człowiekowi w bycie, jest - być może - jeszcze wyobrażalny w innej postaci. Świadczy o tym ludowa kariera idei praw człowieka, która rozniosła się po kontynencie jak ogień. Oczywiście, prawa człowieka to koncentrat historii tej cywilizacji - albo składany teleskop, którego pierścienie zachodzą na siebie. Tylko że bardzo niewielu potrafi rozkładać ten teleskop i z jego pomocą wpatrywać się w nieba przeszłości.

Ewa Bieńkowska

EWA BIEŃKOWSKA, ur. 1943, uprawia eseistykę literacką i filozoficzną, tłumaczka. Wydała m.in. W poszukiwaniu królestwa człowieka. Utopia sztuki od Kanta do Tomasza Manna (1981) i tryptyk nowelistyczny Dane odebrane (1985).



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama