Europa na krawędzi

O przemianach duchowych, kulturowych i demograficznych w Europie i USA

Europa na krawędzi

George Weigel, amerykański pisarz, teolog i filozof, autor biografii Jana Pawła II „Świadek nadziei”. Jest gościem specjalnym XVII Piekarskiego Sympozjum Naukowego (24 maja), w przeddzień pielgrzymki mężczyzn do Piekar. Foto: Grzegorz Kozakiewicz

O zagubionej duszy Europy, amerykańskich wartościach i o przestraszonych chrześcijanach z George'em Weiglem rozmawia Jacek Dziedzina

Jacek Dziedzina: Czy Amerykanie są eurofobami?

George Weigel: — Nie, oczywiście, że nie... Większość Amerykanów jest z pochodzenia Europejczykami i ma głębokie poczucie wdzięczności dla cywilizacji, która zrodziła Amerykę. Ale z drugiej strony zastanawiamy się, dlaczego Europa miała tak okropny XX wiek i czy cały ten rozlew krwi nie wysuszył czegoś z europejskiego ducha.

Grzegorz Kozakiewicz

 

— Z pewnością sam nigdy nie powiedziałem, że Europa oszalała! Ale każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o europejskiej kulturze wyższej, wie, że lata zabawy w piaskownicy postmodernizmu — gdzie jest „twoja prawda” i „moja prawda”, ale nie ma niczego, co można by nazwać „prawdą” — sprawiły, że Europa nie potrafi wyjaśnić, dlaczego demokracja, uprzejmość i tolerancja są moralnie wyższe niż tyrania, brutalność i religijna przemoc. I ta niezdolność leży u źródeł obecnej choroby.

Ameryka też chyba nie jest wolna od takich problemów?

— Nasza kultura wyższa także została skażona przez postmodernizm. Ale dawkowanie nie było tak duże jak w Europie. I amerykańska przestrzeń publiczna nie jest tak bardzo skażona postmodernistyczną obojętnością wobec prawdy jak część Europy.

Amerykanie krytykują Europę za to, że zapomniała o swoich kulturowych i religijnych korzeniach. I krytyka jest słuszna. Ale Europa, mimo swoich absurdów, próbuje budować pokojowe społeczeństwo, a to jest bliskie chrześcijaństwu. A Wasz, bardzo religijny przecież prezydent, ma ciągle wojnę na ustach.

— Nie widziałem za dużo pokoju na przedmieściach Paryża kilka lat temu. Albo na ulicach Kopenhagi po publikacji kontrowersyjnego komiksu z Mahometem. Jaki to rodzaj „pokojowego społeczeństwa”, kiedy Bruksela nazywa Warszawę „homofobiczną”? Polska jest wyjątkiem w Europie. Niezdolność reszty Europy do wniesienia wkładu w pacyfikację Afganistanu powinna zastanowić Europejczyków, co ich „pokojowe społeczeństwo” może wnieść do pracy na rzecz pokoju w miejscach takich jak Afganistan, gdzie pierwszym zadaniem jest zwalczanie nikczemnych i uzbrojonych terrorystów.

W Damaszku spotkałem chrześcijańskich uchodźców z Bagdadu. Powiedzieli mi: — Nigdy już nie wrócimy do Iraku, bo tam panuje totalny chaos. Za Saddama było strasznie, ale teraz islamiści chcą nas zabić. I widziałem na pustyni sznur ponurych ciężarówek, jadących codziennie z Bagdadu do Damaszku po żywność. Jak można mówić, że Bush nie ponosi odpowiedzialności za ten chaos?

— Chrześcijańskie regiony w Iraku były szczególnie mocno dotknięte przez terrorystów islamskich. Można powiedzieć, że prezydent Bush nie jest odpowiedzialny za islamski terror. Islamiści mordują i okaleczają dla własnych powodów. Planowanie wojny po obaleniu Husajna było oczywiście niedostateczne. I to zabrało Stanom dużo czasu, żeby nauczyć się na własnych błędach. Ale nauczyliśmy się czegoś. Ponadto, czy myśli pan, że byłoby moralnie odpowiedzialne tak po prostu wycofywać się teraz stamtąd? Ja tak nie myślę. I Watykan też tak nie myśli.

Na Watykan lepiej się nie powoływać, bo akurat Jan Paweł II był przeciwny tej wojnie. Ja mówię o błędzie wejścia do Iraku, a nie o wychodzeniu teraz, kiedy się już narobiło bałaganu. Chaos jest faktem.

— Ale jakiż chaos tworzą tam dżihadyści, którzy wierzą, że wolą Boga jest, żeby zabijać niewinnych.

W tym roku prezydent Bush opuszcza Biały Dom. Co, Pańskim zdaniem, jest największym osiągnięciem tej 8-letniej prezydentury?

— Bush widział problemy i zagrożenia bardzo wyraźnie. Był dzielnym obrońcą prawa do życia. Troszczył się o Afrykę i dawał środki na opiekę zdrowotną w Afryce, bez żadnych kredytów. Mianował poważnych prawników do Sądu Najwyższego.

A co było, według Pana, najgorsze w tej prezydenturze?

— To było, rzeczywiście, niewłaściwe planowanie działań w Iraku po obaleniu Husajna. Bush jest zbyt lojalny wobec kolegów, którzy okazali się niezdolni do wykonywania swojej pracy. Amerykańska dyplomacja była słaba: nie wytłumaczyliśmy światu, czym jest to, co robimy. Dlatego BBC, CNN-International, Al-Dżazira i inni zdominowali dyskusję.

Podkreśla Pan zawsze, że Amerykanie są bardzo religijni.

— No tak, skoro 90 proc. Amerykanów publicznie przyznaje się do wiary w Boga objawionego w Biblii. Wiele osób co tydzień chodzi do kościoła. Amerykanie dają rocznie w sumie ponad 200 miliardów dolarów na religijne organizacje charytatywne. Można więc powiedzieć, że wiara Amerykanów ma konsekwencje w ich działaniu.

Ale czy to jest wiara pogłębiana, czy tylko powierzchowne zaliczanie praktyk i dobrych uczynków? Tak niektórzy postrzegają tę amerykańską religijność.

— Myślę, że nasza wiara jest przynajmniej tak głęboka, jak to ma miejsce w każdej innej części rozwiniętego świata.

Co uważa Pan za najważniejszy owoc niedawnej papieskiej pielgrzymki do USA?

— Cóż, chyba to, że Amerykanie poznali prawdziwego Josepha Ratzingera, a nie Ratzingera z kreskówki. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie nam łatwiej usłyszeć jego przekaz do nas skierowany.

A dla Pana osobiście, które słowa Papieża były dla Ameryki najważniejsze?

— Papież powiedział, że katolicy w USA muszą kontynuować pracę, żeby wielka sprawa życia była na szczycie ich publicznej działalności.

Podobno niektóre seminaria duchowne w Stanach przeżywają teraz oblężenie?

— Niektóre rzeczywiście są pełne: St. Mary's w Emmitsburgu w stanie Maryland, St. Mary of the Lake w Mundelein w stanie Illinois. Tam, gdzie biskupi i księża traktują rekrutację powołaniową serio, tam jest szczodra odpowiedź.

Czy po tej wizycie katolicy mają szansę na nowo stać się znaczącą siłą duchową w społeczeństwie?

— Przez ruch pro-life katolicy w USA już mają doświadczenie kształtowania duchowej siły w społeczeństwie. Istnieje wpływ katolickiej nauki społecznej — zwłaszcza na temat pomocniczości — w obecnej administracji amerykańskiej. Warto odnotować, że ok. 300 tys. dorosłych rocznie z własnej woli przyłącza się do Kościoła katolickiego. To jest znak duchowej żywotności Kościoła i działania Ducha Świętego.

Czy łatwo jest powiedzieć w Stanach: jestem dumny, że jestem katolikiem?

— Dość łatwo. I często tak się mówi.

Pytam, bo trudne doświadczenia Kościoła amerykańskiego z czasów niedawnych skandali z nadużyciami seksualnymi księży zachwiały mocno zaufaniem do instytucji Kościoła.

— Ludzie Kościoła wiedzą, że przez 6 ostatnich lat Kościół bardzo ciężko pracował, żeby rozwiązać problem tych przestępstw i że Kościół katolicki w USA jest prawdopodobnie najbardziej bezpiecznym w kraju środowiskiem dla młodych ludzi. Papieska wizyta potwierdziła to.

W swoim przemówieniu, które wygłosi Pan w Piekarach Śląskich, jest takie zdanie: „Żyjemy w momencie historii, kiedy najstarsza herezja, gnostycyzm, wróciła, żeby rywalizować o ludzką przyszłość”. Czy to problem tylko Europy, czy również Ameryki.

— To problem i wasz, i nasz. I wy, i my mamy swoich gnostyków. Ale wydaje się, że my zwalczamy nasz gnostycyzm z nieco większym sukcesem niż wy swój.

Dlaczego jesteśmy mniej skuteczni?

— Dlatego, że postmodernizm zaszedł w Europie tak daleko, że już trudno jest publicznie mówić, iż gnostyckie pojęcie „plastycznej” i „zmiennej” natury człowieka jest wykroczeniem przeciwko ludzkiej godności. Na przykład w kwestii małżeństwa mieliśmy więcej sukcesów w upieraniu się przy zdaniu, że małżeństwo dotyczy trwałej więzi między mężczyzną i kobietą, i kropka.

Czy żyjemy w czasach „zakamuflowanego totalitaryzmu”?

— Cóż, kiedy Hiszpania decyduje, że możesz zmienić swoją płeć przez prostą deklarację seksualnej tożsamości i próbuje na nowo napisać historię lat 30. przez państwowy przymus, mogę powiedzieć, że to, co Benedykt XVI nazywa „dyktaturą relatywizmu”, jest już dalece zaawansowane.

W którym miejscu jest teraz Europa?

— Chciałbym mieć nadzieję, że Europa znajduje się teraz na krawędzi nowego ewangelicznego zapału, że na nowo odkryje, iż chrześcijaństwo jest największą przygodą człowieka. Ale boję się, że Europa stopniowo zanika, przechodzi w pewien rodzaj cywilizacyjnej starości.

Który scenariusz wydaje się Panu bardziej prawdopodobny: właśnie ten, że Europa jako ukształtowana od wieków cywilizacja umrze i na przykład zamieni się w muzułmański kontynent, czy też ten, że Europa wróci jednak do chrześcijaństwa?

— Oba scenariusze są możliwe. Ten drugi jest jednak jedynym lekiem na pierwszy.

Potrafi Pan sobie wyobrazić muzułmańską Europę?

— Mogę wyobrazić sobie islamską republikę Holandii na przykład — i to być może nawet za mniej niż 50 lat. Ale nie mogę sobie wyobrazić muzułmańskiej Polski.

Czy jako chrześcijanie jesteśmy dzisiaj wystarczająco obecni w przestrzeni publicznej?

— Mniej więcej rok temu, w Brukseli, byłem zdumiony poczuciem marginalizacji wśród chrześcijańskich demokratów. Znali właściwe argumenty, ale nie sądzili, że mogą skutecznie wprowadzać je w życie publiczne, jako że było coś dziwnego w stawianiu argumentów opartych na moralnych racjach. Ten rodzaj braku akceptacji dla samego siebie musi się skończyć, jeśli chrześcijanie w Europie mają odegrać pożyteczną rolę w społeczeństwie. Jan Paweł II i Benedykt XVI pokazali nam, jak przedstawiać nasze argumenty w sposób zrozumiały dla wszystkich. My, w Stanach, odnieśliśmy w tej dziedzinie pewne sukcesy. A więc nie jest tak, że brakuje sposobów. Problemem jest brak pewności siebie u chrześcijan.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama