Fanatyzm i niemoc

Recenzja: Bassam Tibi, FUNDAMENTALIZM RELIGIJNY, tłum. Janusz Danecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1997

 

Czytelnicy, którzy mają już za sobą lekturę tekstów otwierających ten zeszyt "Znaku", wiedzą, na czym polega zasadniczy spór towarzyszący fundamentalizmowi: czy jest on wynaturzeniem religii i największym po upadku komunizmu zagrożeniem dla demokracji, czy też raczej widmo fundamentalistycznej zarazy to wymysł liberałów używających fundamentalizmu dla przesłonięcia niemocy postoświeceniowej cywilizacji? W sporze tym Bassam Tibi zajmuje stanowisko jednoznaczne i radykalne. Odwołując się do głośnej tezy Samuela Huntingtona mówiącej o zderzeniu cywilizacji, które zastąpiło konflikt Wschód-Zachód, Tibi tłumaczy to zderzenie walką rozmaitych odmian fundamentalizmu religijnego ze świeckim porządkiem liberalnej demokracji. Autor Fundamentalizmu religijnego widzi w analizowanym przez siebie zjawisku kolejne wcielenie totalitarnej ideologii zbawienia, równie groźnej dla respektującego prawa człowieka porządku politycznego, jak dla samej religii.

Zanim prześledzimy tok argumentacji uzasadniającej takie stanowisko, słów kilka o autorze. Z pochodzenia Syryjczyk, jest profesorem nauk politycznych na uniwersytecie w Getyndze i doradcą rządu niemieckiego do spraw islamu; zarazem - co warte podkreślenia - jest praktykującym muzułmaninem. Koncentracja zainteresowań naukowych na świecie islamu daje o sobie znać i w omawianej książce. Choć autor rozważa fundamentalizm jako uniwersalne zjawisko występujące współcześnie w każdej z wielkich religii, to najdokładniej analizuje jego wersję islamską. Z drugiej strony, w książce znaleźć można podstawowe informacje o fundamentalizmie żydowskim, hinduskim czy chrześcijańskim (aczkolwiek w tym ostatnim przypadku trudno oprzeć się poczuciu niedosytu, bo przywołany przykład - serbski "etnofundamentalizm" - jest całkowicie niereprezentatywny dla chrześcijaństwa zachodniego). W swoim podejściu do przedmiotu badań Tibi daleki jest od ideału "wiedzy czystej", zabiegającej za wszelką cenę o zachowanie obiektywizmu i stroniącej od ferowania ocen. Esej profesora z Getyngi, nie sprzeniewierzając się standardom naukowym, jest przede wszystkim żarliwym manifestem antyfundamentalistycznym. Polemizując z ideologią political correctness, która w imię pluralizmu i wielokulturowości zakazuje hierarchizowania systemów wartości, autor traktuje swoją pracę jako przestrogę przed chorobą, która przedziera się przez kordon sanitarny demokratycznego świata, i stara się wskazać najskuteczniejsze sposoby zapobieżenia epidemii. Ton zaangażowania czy liczne polemiki z tymi, którzy bagatelizują fundamentalistyczne zagrożenie, to dodatkowa zachęta, by - mimo irytująco licznych powtórzeń - sięgnąć po tę niewielką książeczkę.

Wzorem innych badaczy fundamentalizmu Tibi definiuje to zjawisko jako antymodernistyczny bunt przeciwko kulturze Zachodu: jej antropocentryzmowi, racjonalizmowi, sekularyzacji porządku politycznego. W przeciwieństwie jednak do tego, co na temat fundamentalizmu możemy często przeczytać, autor podkreśla zasadniczą różnicę między fundamentalizmem a religią. Ten pierwszy jest zjawiskiem politycznym, traktującym religię jako arsenał usprawiedliwień dla budowy niedemokratycznego (Tibi twierdzi wręcz, że totalitarnego) państwa: muzułmańskiego hall islami, żydowskiego Erec Israel, "czystej etnicznie" prawosławnej Serbii (czy - chciałoby się dodać - "katolickiego państwa narodu polskiego"). Fakt, że fundamentalizm jest postawą polityczną, nie oznacza, oczywiście, że jego wyznawcy świadomie traktują religię w sposób instrumentalny. W ich postawie dochodzi jednak do zatarcia granicy między religią a polityką. Wytyczenie wyraźnej linii demarkacyjnej między obiema dziedzinami to - w opinii Tibiego - niezbędny warunek zapobieżenia rozprzestrzenianiu się fundamentalizmu.

Drugi punkt, w którym podejście syryjsko-niemieckiego politologa odbiega od obiegowych opinii, dotyczy znaczenia religii jako czynnika kształtującego nie tylko kulturę, ale i życie publiczne. Na ogół (także w Polsce) obrońcy liberalnej demokracji z podejrzliwością podchodzą do każdej formy religijności, która wykracza poza prywatne życie jednostki, gdyż wietrzą w takiej "ekspansji" niebezpieczeństwo fundamentalizmu. Tibi widzi tę sprawę inaczej: społeczeństwa liberalne pogrążyły się w kryzysie aksjologicznym, a do jego przezwyciężenia nie wystarczy żadna świecka ideologia polityczna. Wyzwolenie się z poczucia duchowej pustki może się dokonać jedynie dzięki renesansowi religijności, który zresztą, zdaniem Tibiego, jest faktem. Autor omawianej książki przygląda się temu zjawisku z nieskrywaną sympatią i czyni to nie tylko jako człowiek wierzący, ale także jako badacz procesów społecznych. Cały problem jednak w tym, by umacnianie się religii nie miało charakteru stricte politycznego. Gdyby polityka stała się areną konfrontacji światopoglądów religijnych, między którymi - z samej ich natury - niemożliwy jest kompromis, przyszłoby nam zapłacić za to cenę w postaci przemiany pokojowej cywilizacji liberalnej w pole bitwy wykrwawiających się nawzajem partykularyzmów.

Można dyskutować, czy Tibi nie przeprowadza granicy między religią a polityką ze szkodą dla tej pierwszej. Pisząc bowiem o religii, sprowadza ją ostatecznie zawsze do etyki (czy pominięcie milczeniem - podstawowego przecież - wymiaru mistycznego, wymiaru więzi z Bogiem, wynika tylko z myślowego skrótu?), nie analizuje jednak, jakie konsekwencje ma ta inspirowana religią etyka dla publicznej (a więc także politycznej) postawy człowieka wierzącego. Stawiając w tym miejscu znak zapytania przy wywodach Tibiego, trzeba wszelako z całym naciskiem podkreślić słuszność postulatu szukania granicy oddzielającej religię od polityki, jak również trafność tezy o pozytywnym wpływie renesansu religii na kondycję współczesnej kultury i trwałość instytucji liberalnych. Natomiast wielu ludzi wierzących - i to nie tylko w kręgu kultury islamskiej, ale także w kręgu judeochrześcijańskim - z niepokojem przyjmie często akcentowane przekonanie autora, że spoiwem pokojowej cywilizacji mogą być jedynie sekularyzm i racjonalizm. Jak rozumieć ten pogląd?

Gdyby stanowisko Tibiego interpretować w duchu radykalnego rozdziału dwóch sfer: prywatnej (jako domeny religii) i publicznej (w której królowałyby sekularyzm do pary z racjonalizmem), to mielibyśmy tu do czynienia z powieleniem starej iluzji skrajnego liberalizmu. Jednak intencja autora wydaje się (ostrożnie piszę "wydaje się", bo w tym, niezwykle ważnym przecież, punkcie Tibiemu brakuje precyzji) zgoła odmiennie. W świecie globalizacji współistnienie odmiennych religii staje się codziennością. Aby między ich wyznawcami nie dochodziło do zderzenia, aby - innymi słowy - możliwe było pokojowe sąsiedztwo i współobywatelstwo, konieczne jest wyznaczenie pewnego minimum wartości wspólnych, wydzielenie przestrzeni neutralnej wobec wszelkich światopoglądów religijnych. Przestrzeń tę wyznaczają instytucje liberalnej demokracji. Nie zamykają one religiom dostępu do życia publicznego, domagają się od nich jedynie respektowania pewnych uniwersalnych reguł i podstawowych praw człowieka, takich jak wolność sumienia.

Tego właśnie samoograniczenia - samoograniczenia nie oznaczającego prywatyzacji religii, lecz, przeciwnie, będącego warunkiem możliwości wpływania przez religię na kształt publicznego życia pluralistycznych społeczeństw - nie chcą zaakceptować fundamentaliści. W ich rozumieniu nakazy religijne regulować mają w szczegółach system prawny czy sposób funkcjonowania instytucji państwowych. Kto nie chce tych nakazów uznać, stanie się ofiarą przemocy uzasadnianej wiernością świętym prawdom. Dlatego fundamentalizm jest nie do pogodzenia z demokracją i dlatego - podkreśla autor książki - społeczeństwa zachodnie, jeśli nie chcą wydać się na pastwę fundamentalistom, muszą zdecydowanie bronić demokracji. Tibi przenikliwie wskazuje, że postmodernistyczne idee relatywizmu kulturowego czy wielokulturowości prowadzą do duchowego samorozbrojenia Zachodu. Dialog nie może oznaczać rezygnacji z oceny odmiennych postaw i wyrzeczenia się własnych wartości. Te, które reprezentuje świat zachodni, nie są po prostu partykularnymi normami lokalnej kultury. W tej mierze, w jakiej konstytuują one liberalną demokrację, mają charakter uniwersalny. Żarliwość, z jaką przypomina nam o tym wyznawca islamu, zawstydzająco kontrastuje z coraz powszechniejszym - także w naszym kraju - duchowym pacyfizmem i brakiem wiary w siebie.

Jak w praktyce przeciwstawiać się rozwojowi fundamentalizmu? Tibi doradza rządom europejskim, by prowadziły aktywną politykę integracji imigrantów muzułmańskich (o nich przede wszystkim chodzi, gdyż z wszystkich fundamentalizmów współczesnych tylko odmiana islamska rości sobie pretensje do uniwersalności i usiłuje narzucić swoją wizję ustroju państwowego kulturom i społeczeństwom pozamuzułmańskim) w ramach porządku demokratycznego. Uzupełnione to być powinno przez restryktywną politykę imigracyjną, a zarazem dialog z liberalnym islamem i ekonomiczne wspieranie państw muzułmańskich, gdyż popularność fundamentalizmu czerpie pożywkę między innymi z trudności gospodarczych i braku perspektyw rozwojowych dla krajów dawnego Trzeciego Świata.

Bardziej złożona jest sytuacja w tych krajach (znów: przede wszystkim muzułmańskich), w których fundamentalizm cieszy się autentycznym poparciem znacznych grup społecznych. Tibi stawia w tym kontekście dwa zasadnicze pytania: "czy demokratyzacja wobec tego, że fundamentalizm stanowić będzie opcję polityczną większości mieszkańców świata islamu, doprowadzi do przejęcia władzy przez muzułmańskich fundamentalistów" oraz "czy wyłączenie ich z uczestnictwa w podziale władzy mogłoby zaszkodzić procesowi demokratyzacji". Mówiąc krótko, napotykamy tutaj odwieczny dylemat: czy w imię obrony wolności nie powinniśmy pozbawiać możliwości korzystania z niej jej wrogów? Nie wydaje się, by Bassam Tibi miał tu do zaoferowania łatwą receptę. Z jednej strony podkreśla wielokrotnie, że dojście do władzy ugrupowań fundamentalistycznych - nawet (jak miało to miejsce w Turcji) na drodze demokratycznych wyborów - niweczy nadzieje na demokratyzację. W ustach fundamentalistów bowiem hasła demokratyczne goszczą jedynie tak długo, jak długo pozostają oni w opozycji... Z drugiej jednak strony straszak fundamentalizmu stanowi wygodne alibi dla autorytarnych reżimów, usprawiedliwiających (jak dzieje się to na przykład w Algierii) stosowanie metod dyktatorskich koniecznością walki z fundamentalistami. Jak wybrnąć z tego błędnego koła? Tibi nie udziela jasnej odpowiedzi. Za królem Maroka Hassanem II powtarza tylko, że lekarstwem na fundamentalizm nie są czołgi, lecz idee. Co jednak w sytuacji, gdy idee ponoszą porażkę w konfrontacji z terroryzmem? Czy wtedy złem koniecznym nie stają się czołgi i żądni władzy generałowie, bez zmrużenia oka topiący w krwi rewoltę swych sfanatyzowanych rodaków? Może zatem w krajach, gdzie nastawienie fundamentalistyczne obejmuje szerokie kręgi społeczne, rozwiązaniem właściwym jest to, które Tibi stanowczo odradza jako nieskuteczne: taktyka dzielenia ruchów fundamentalistycznych, włączanie jednych w porządek demokratyczny, a marginalizowanie innych? Nie jest to może metoda szczególnie szlachetna, ale jak złożone są relacje polityki i moralności, mogli się czytelnicy "Znaku" dowiedzieć z ubiegłorocznego zeszytu lipcowego.

Metoda "dziel i rządź" bywa jednak skuteczna tylko na krótką metę. Marokański władca miał z pewnością rację, że - na dłuższą metę - zaporą dla fundametalizmu mogą być tylko idee. Jakie? Fundamentalizm islamski można zwalczyć - twierdzi Tibi - przy pomocy islamu oświeconego. Prawda ta odnosi się także do chrześcijaństwa. Szczepionką na religijność zwyrodniałą, którą wirus fanatyzmu przeobraża w antywolnościową ideologię polityczną, może być tylko religijność pogłębiona, a więc między innymi świadoma zasadniczo transcendentnego ukierunkowania religii i tego, że próby przekształcenia ziemskiego czyśćca w raj nieuchronnie czynią z ludzkiego życia piekło.

Warto jednak zauważyć, że w świecie chrześcijańskim, inaczej niż w kręgu islamu, fundamentalizm stanowi zagrożenie nie tyle dla demokracji (na to jest za słaby), ile dla samej religii (tę bowiem kompromituje w oczach ludzi przywykłych do wolności). W ten sposób odnosi skutki odwrotne do założonych, pogłębiając laicyzację.

Ale równocześnie trzeba pamiętać - co Tibi zauważa, ale do czego nie przywiązuje dostatecznej wagi - że fundamentalizm żywi się duchową niemocą świata liberalnego. A słabość pozbawionego woli życia organizmu jest chyba większym zagrożeniem niż zalęgający się w nim pasożyt. W każdym razie pasożyta tego nie zwalczymy bez odbudowy duchowej tkanki Zachodu. Z myślą o tym zadaniu warto z uwagą przyglądać się fundamentalizmowi, bo udzielając fałszywych odpowiedzi, wyrasta on z autentycznych pytań i odsłania słabe punkty naszej cywilizacji.

 

JAROSŁAW GOWIN, ur. 1961, absolwent filozofii UJ. Redaktor naczelny "Znaku". Wydał: Kościół po komunizmie (1995), Zaangażowanie czy defensywa. Katolicy w życiu politycznym Polski i Niemiec (wraz z M. Spiekerem, 1997).

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama