Jak nie rozpaść się na kawałki

Kilka rad dla człowieka w kryzysie

Są kryzysy gospodarcze, polityczne, społeczne. Słyszymy o nich w mediach, gdzie sieją grozę biedy i zniewolenia, nienawiści i chaosu. Kładą się złowieszczym cieniem na przyszłości świata. Są kryzysy w relacjach: małżeńskie, wspólnotowe, przyjacielskie, wychowawcze. Wymagają negocjacji, mediacji, umów, kompromisów. Są wreszcie te najgłębsze, wewnętrzne, egzystencjalne.

Każdy kryzys tożsamości, sensu i celu istnienia, jest kryzysem wiary, nadziei i miłości. Każdy ma swoją specyfikę, ale łączy je jedno: krótsza lub dłuższa zapaść.

 

Droga pod górkę

Kryzys jest zaburzeniem istniejącej równowagi psychicznej i wymaga całościowej weryfikacji świata wartości, motywacji, świata sensu. Człowiek zmuszony jest zawiesić dotychczasową koncepcję siebie i od nowa pytać: Dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej? Pyta też: Po co?

Kryzys wiąże się z jakimś przełomem. Człowiek dochodzi do momentu, w którym wszystko wydaje mu się zbyt trudne, a on po wielu różnych próbach rozwiązania problemu jest wyczerpany. Przypomina to trochę łapanie okazji na przejazd, gdy po nieefektywnych godzinach autostopu zdarza się w końcu usiąść na krawężniku i ze zmęczenia już tylko obserwować przejeżdżające auta.

Jesteś psychicznie zdrowy, w wielu sytuacjach silny i skuteczny, potrafisz być wsparciem dla innych, aż tu sam niespodziewanie stajesz przed zbyt wysoką ścianą. Dotychczasowe strategie się nie sprawdzają. Przychodzi rozczarowanie. Nie tak miało być. Plan był inny, życie zapowiadało się lepiej, efektywniej, a może nawet efektowniej.

Kryzys może być spowodowany stresującą czy frustrującą sytuacją zewnętrzną, taką choćby, jak poważna choroba, wypadek, ale też zmianą pracy czy przeprowadzką, a nawet nieoczekiwanym awansem lub narodzinami dziecka.

Wiele kryzysów nie jest jednak poprzedzonych jakimś znaczącym wydarzeniem — nie ma wyraźnego początku. Wcale jednak nie są one łatwiejsze — przypominają strome podejście w czasie górskiej wędrówki. Mobilizują nowe siły do wędrówki, a więc w tym przypadku do szukania rozwiązań na dojrzalszym poziomie. Czasem wydają się jak wysoka, pionowa ściana i wówczas mogą już nawet nie mobilizować.

Z reguły jednak na kolejnych etapach życia — od dzieciństwa do starości — kryzys za kryzysem, poprzez walkę wewnętrzną, uczy nas stawania się człowiekiem dojrzałym. Życie zaprasza nas przez to do coraz mniej dziecinnego funkcjonowania, ale nowe narodziny wymagają „śmierci”. Integracja osobowości na wyższym poziomie możliwa jest po częściowej choćby dezintegracji starego poziomu funkcjonowania. Chodzi nie o rozpad osobowości, o „nieistnienie”, lecz o swego rodzaju chaos percepcyjny, emocjonalny, decyzyjny. Przejście do nowego etapu nie dokonuje się automatycznie oraz wymaga sporo odwagi i wysiłku. Tylko kryzys dobrze, dogłębnie i do końca przeżyty powoduje wzrost.

Dziecko musi zawalczyć o odrębność od mamy, później musi zacząć tworzyć, a nie tylko naśladować, przedłożyć grupę rówieśników nad dom rodzinny, a w wieku nastoletnim poddać krytyce wiele oczywistych do tej pory poglądów i postaw. W końcu musi opuścić dom, przynajmniej na poziomie psychicznym, i wziąć odpowiedzialność za tworzenie własnego, samodzielnego życia.

Każdy z tych progów w rozwoju człowieka jest kryzysem, wymaga bowiem przejścia ze starego do nowego, wymaga opuszczenia czegoś, by coś zyskać. Wymaga decyzji, które mogą się innym nie podobać. Wymaga wytrzymania tej chwili, w której stare schematy już nie działają i nawet nie smakują, a nowe jeszcze nie powstały.

Człowiek stoi przez jakiś czas z pustymi rękami, pustą głową, a czasem nawet bez wsparcia ze strony innych ludzi. W taki jednak sposób powoli kształtuje się nasza dojrzała osobowość. Rozwijamy się przez trudności, a raczej przez kontakt z trudnościami, przez zmaganie się z przeszkodami. Złoto oczyszcza się w ogniu. Perła powstaje w bólu.

 

Gdy pogłębia się noc

Kryzys jest trudny nie tylko ze względu na konieczny do podjęcia wysiłek. Być może trudniejsze w nim jest to, że konfrontuje on człowieka z jego niemocą, bezradnością, lękami o siebie, nieufnością, tchórzostwem. Jak na dłoni widać wtedy braki, które nie tylko nie pomagają rozwiązać problemu, ale paraliżują możliwości człowieka przez uwypuklanie jego słabości i grzeszności, jakby powodują jego regres, cofnięcie się do poziomu małego dziecka.

Ponieważ kryzys łączy się z dezorganizacją wewnętrzną i zewnętrzną, człowiek czuje, że dotychczasowego porządku nie da się już zachować. Wiele spraw staje się zbyt trudnych. Narasta bałagan w świecie wewnętrznym, a jego poszczególne elementy przenosi się tylko „z kąta w kąt”, gdyż brakuje pewnego kryterium, według którego należy je porządkować. Narasta poczucie winy wobec ludzi i Boga. Ulega obniżeniu poczucie własnej wartości i w człowieku potęguje się lęk przed tym, że chaos różnych elementów składowych jego życia w końcu go przygniecie. Narasta irytacja, że nie można dać sobie rady nawet z prostymi często zadaniami, z codziennym planowaniem, z punktualnością, z porządkiem w mieszkaniu, ze spotkaniami. Obowiązki stają się coraz większym ciężarem, choć zdarza się, że gdy człowiek wszystko zaniedbuje, to jedynie praca jeszcze jest w stanie go zmobilizować.

Takie załamanie dotychczasowego kierunku lub tempa życia jest znakiem, że pewna jego formuła się wyczerpała. Nie da się funkcjonować dalej tak samo, za pomocą tych samych środków. Często się szarpiemy, jakbyśmy jeszcze jednym zrywem próbowali poderwać się do lotu.

Potrzebujemy poczucia, że mamy własne życie pod kontrolą — choćby po to, by swoje zasoby i siły adekwatnie wykorzystywać w trudnej sytuacji. Tymczasem w kryzysie stajemy się bezbronni i nie umiemy obiektywnie ocenić problemu. Często szamoczemy się i podejmujemy nieodpowiednie decyzje.

Co robi człowiek, który stracił kontrolę nad płynnością pływania? Robi gwałtowne ruchy, napinając mięśnie, przez co pogarsza swoją sytuację. Najlepiej byłoby, gdyby się rozluźnił, nie robił nic, po prostu położył się na wodzie. Ale strach, a czasem już nawet panika, nie pozwala mu na to. Wyobraźnia podsuwa czarne scenariusze. Człowiek macha rękami niejako automatycznie. Traci mnóstwo sił, słabnie, a jego sytuacja wcale się nie poprawia. Może jeszcze skutek przynosi donośny krzyk, wołanie o pomoc. Jeśli w pobliżu ktokolwiek jest, to usłyszy i pospieszy na ratunek.

W pewnym momencie przychodzi kryzys nadziei prowadzący do zwątpienia, do uświadomienia sobie bezsensu podejmowanych działań, trudów, zmagań. Bo po co? W końcu można usiąść i zatopić się w tym, do czego nie udało się dojść albo co nas ominęło — również w porównaniach z innymi ludźmi, którzy umieją lepiej sobie radzić albo otrzymali więcej talentów. W ten sposób dochodzi się do zamknięcia serca przed ludźmi. Zastyga się w smutku, żalu, lęku o siebie. Główna aktywność psychiczna może wówczas polegać na czuwaniu, żeby ktoś nas nie skrzywdził. Jest tu miejsce na wyobraźnię rodem z Hitchcocka, pełną mrocznej i tajemniczej atmosfery zagrożenia.

Rośnie też obawa przed negatywną oceną, ośmieszeniem i kompromitacją ze strony bliskich i dalszych ludzi, a także ze strony przełożonych. Człowiek izoluje się więc coraz bardziej, najpierw przez maskowanie swoich uczuć, a w miarę narastania trudności — przez dystans zewnętrzny. Samotność stanowi bardzo dobrą pożywkę dla kryzysu, szczególnie wtedy, gdy warunki zewnętrzne dają szansę na zaistnienie jakichś więzów. Gdy żyjesz w domu sam, to wiesz, że aby z kimś porozmawiać, musisz zadzwonić lub wyjść, postarać się o kontakt. Ale gdy mieszkasz we wspólnocie i czujesz obcość mijanych na korytarzu braci czy sióstr, gdy w czasie posiłku każdy siedzi, milcząc nad swoim talerzem (lub tocząc rozmowę „o pogodzie”), to narasta poczucie dystansu, obcości, chłodu. Wystarczy myśl, że nikogo tu nie obchodzę, że nikt nie widzi mojego kiepskiego stanu, a nawet jeśli widzi, to wcale go to nie wzrusza — żeby zamknąć się w sobie albo poszukać wsparcia na zewnątrz.

Izolację od innych ludzi pogłębiają też liczne zbuntowane myśli i wyobrażenia na temat ich egoizmu. Może to dotyczyć również tych osób, którym ufaliśmy, autorytetów, naszych dotychczasowych przewodników duchowych. Rodzi się czujność, upatrująca wszędzie zagrożenia dla siebie. Nie pozwala ona już nawet na przyjęcie najmniejszej uwagi czy komentarza, także w czasie głębokiej rozmowy czy własnej spowiedzi.

Oczywiście, najlepiej byłoby zawalczyć o te relacje, wyjść ze skorupki właśnie w tej wspólnocie, ale przecież czasem jest to niemożliwe z powodu braku sił, raniących doświadczeń. W niektórych przypadkach rzeczywiście rozsądniej jest nie ujawniać swojej słabości w danym środowisku. Czasem się odchodzi...

Zdarzają się sytuacje, gdy ludzie odchodzą, porzucają miejsca i funkcje z nadzieją, że całkowita zmiana uwarunkowań zewnętrznych zmieni ich stan wewnętrzny. Czasem to pomaga, choć wewnętrzne nieuporządkowanie i dylematy zwykle wracają i domagają się rozstrzygnięć na poziomie duchowym.

W takim momencie można zhardzieć, zrobić sobie silny pancerz, urządzić się tak, by poczuć się bezpiecznie. Człowiek będący w takim stanie siada w kącie własnego zamkniętego pokoju i bez żadnego pomysłu czeka na koniec każdego kolejnego dnia. Jest to faktycznie pułapka zakleszczająca go w coraz większej bezradności i bezsilności. Jakże łatwo w ten sposób można zabić nadzieję, uciec w siebie. Choć na chwilę zapomnieć — to myśl przyświecająca wszelkim „ucieczkowym” zajęciom, których celem jest ulga. Ponieważ jednak wiele rzeczy szybko się człowiekowi nudzi, konieczne jest zwiększanie bodźców albo poszukiwanie satysfakcji gdzie indziej.

Kryzysu można nie wytrzymać. Może on okazać się ponad siły. Może przybić depresją. Nie zawsze z winy człowieka. Nie tylko dlatego, że brakuje mu wiary albo męstwa czy wytrwałości. Nie zawsze z powodu zaniedbania przyjaźni lub braku wewnętrznej dyscypliny. Czasem po prostu kryzys się niebotycznie przedłuża, wykradając człowiekowi resztkę sił i motywacji.

Jeśli brakuje nadziei czy wizji przyszłości, to rodzi się lęk — czasem apokaliptyczny. Człowiek wpada wówczas w pułapkę. Do przeszłości nie wróci, przyszłość jawi się katastrofalnie, a dziś... po prostu boli.

 

Sztuka rozróżniania

Kryzys zmusza do zatrzymania się w tym biegu, pomaga, żeby w czasie życiowej podróży nóg nie połamać ani drogi niepotrzebnie nie nadłożyć. Kryzys przypomina czasem zatrzymanie się nad przepaścią albo kanionem — jak w kreskówce „Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie”. Trzeba stanąć nad krawędzią i popatrzeć w dół, a dopiero potem zdecydować, jak tę przeszkodę pokonać. Nie próbować za szybko przeskoczyć, bo zła ocena sytuacji lub niewłaściwa technika mogą się zemścić.

Trzeba najpierw zdiagnozować istotę kryzysu, bo najczęściej widzimy jedynie chaotyczny zbiór sytuacji, emocji, potrzeb i trudno to wszystko uporządkować w taki sposób, by dostrzec problem centralny.

Istnieją kryzysy mające dość jasną przyczynę, na przykład w sytuacji granicznej, związanej z ciężką chorobą, operacją, jakimś kataklizmem czy wreszcie śmiercią kogoś bliskiego. Im bardziej zaskakująca sytuacja, tym większy szok, a tym samym dłuższa droga oswajania się z nową sytuacją. Czeka wtedy człowieka przetrwanie procesu rozpadu, czyli pewnej straty.

Naturalne w tym procesie są etapy rozłożone w czasie i wymagające świadomego przeżycia. Musi być czas na bezradność, na złość, na poczucie skrzywdzenia i żal. Coś bowiem straciliśmy i jesteśmy zmuszeni do „przeprowadzki”. Należy określić cel i kierunek, w dodatku kierując się nie tyle emocjami, ile raczej rozumem. Ale żeby to się dokonało, trzeba pozwolić przemówić emocjom. Muszą one mieć swoje przysłowiowe pięć minut. W przeciwnym razie będą próbowały się ujawnić w najmniej spodziewanych okolicznościach. Ta kolejność jest ważna: najpierw zadbać o emocje, a potem zaprząc do pracy rozum, aby poukładać swój świat od nowa.

Istnieją kryzysy mające swoje źródło w pracy, w służbie. Często rodzą się na gruncie wypalenia zawodowego. Monotonia płynących dni, przemęczenie mnogością obowiązków, rutyna czynności (również „świętych” czynności), duża ilość pracy nielubianej i tylko rzetelnie wykonywanej sprzyjają ochłodzeniu zaangażowania. Trudno w takich warunkach utrzymać wysoką motywację. Trzeba tu zarówno „naładowania akumulatorów” przez zaczerpnięcie dla siebie sił, wsparcia, radości, jak i odświeżenia motywacji do wykonywania różnych czynności. A czasem trzeba zawalczyć o zmianę. Przydatne do tego są zwykłe pytania: Co myślisz o swoich talentach, umiejętnościach? Co dla ciebie jest teraz ważne w życiu? Do czego dążysz? Za czym tęsknisz? Co najchętniej byś dziś robił? Uczciwe odpowiedzi mogą oznaczać koniec monotonii.

Kryzysy często dotyczą relacji, zwłaszcza z bliskimi ludźmi. Tęsknimy za rajem, za pełnią, za brakiem wysiłku, bólu, walki. Biegniemy do tego raju, szukamy go za wszelką cenę. Marzymy o idealnej rodzinie tym bardziej, im mniej idealna była ta nasza prawdziwa. Walczymy o szczęście tak czy inaczej rozumiane. Karmimy przy tym nasze wyobrażenia różnymi iluzjami, wyobrażeniami o drugiej osobie czy wspólnocie.

A potem mówimy: „Myślałam, że jesteś inny”, „Myślałem, że wreszcie tam będzie dobrze”. Ile razy takie zdania nie musiałyby brzmieć dramatycznie, gdyby człowiek włożył więcej wysiłku w realistyczne rozpoznanie sytuacji, gdyby nie wpadał w pułapkę naiwności, a przede wszystkim, gdyby nie oczekiwał rzeczy niemożliwych. Kryzys to dobry moment do wyzbycia się iluzji, że oto na tym świecie jest ktoś, kto zaspokoi wszystkie twoje potrzeby. Nie można być dłużej w ciepłym i bezpiecznym łonie swej mamy. Dasz jednak radę żyć z niezaspokojonymi potrzebami w sposób, który nie rujnuje nikogo ani go nie odrealnia. Można „odbóstwić” ludzi, gdy się ubóstwi Boga.

Kryzysy religijne są zakwestionowaniem tego, co w obrazie Boga i w postawie wobec Niego przyswoiliśmy sobie automatycznie od rodziców czy katechetów, a dochodzi do nich po to, by samemu Boga odnaleźć i doświadczyć, by przylgnąć do prawd wiary świadomie — i sercem, i umysłem, a nie tylko pamięcią i zobowiązaniem.

Istnieją wreszcie kryzysy wiary, czasem przejawiające się w zwątpieniach, a czasem w dużej oschłości i ciemności. Nie są one związane tak mocno jak poprzednie z konkretnymi wydarzeniami, ale raczej dotyczą drogi wewnętrznych oczyszczeń. Łaska bazuje na naturze, a osobowość, emocjonalność, sfera poznawcza i decyzyjna uczestniczą w tym kryzysie (a często się do niego dokładają).

Trzeba jednak pamiętać, że najważniejsze sprawy dokonują się tu na poziomie duchowym. Zbyt często mylono depresję z kryzysem wiary tylko dlatego, że łatwiej jest zaklasyfikować objawy utraty celu, sensu, radości do dziedziny psychiatrycznej.

 

Przewodnik w wędrówce

Są także inne kryzysy, dopadające człowieka w różnych momentach jego życia, domagające się od niego bilansów i przemyślenia dalszej drogi.

Warto najpierw przyjrzeć się temu, co właściwie się stało, co się zawaliło, a co pozostało. Zrób remanent. Kiedy już zrobisz rachunek strat, popatrz uważniej na to, co masz. Czy w oparciu o to już kiedyś udało ci się sobie pomóc? Co do tej pory sprawdzało się w twoich kryzysach, jakie środki były pomocne, a przynajmniej nie wprowadzały dodatkowego zamieszania? Jakie to były cechy czy zachowania? Z jakich potencjałów, zasobów korzystasz w trudnych sytuacjach? Przypomnij sobie też, co radziłeś innym w ich kryzysach...

Ważne, żebyś ustalił proporcje między czasem przeżywania tego stanu w samotności a czasem, w którym wpuszczasz do swego świata bliskie osoby. One mogą pomóc na różny sposób: słowem, gestem, zrobieniem czegoś konkretnego dla ciebie lub za ciebie, ale też modlitwą, milczeniem, po prostu obecnością pełną uwagi i troski.

Szukanie w odpowiednim momencie pomocy na zewnątrz rokuje pozytywne przejście kryzysu. Czasami — tak jak w przypadku alkoholików — dopiero duży kryzys okazuje się czasem, w którym ludzie są gotowi na uczciwą konfrontację ze sobą, z konsekwencjami dotychczasowych wyborów i są gotowi prosić drugiego człowieka o pomoc. Szukają wsparcia i są skłonni je przyjąć wobec wielkiego zmęczenia brakiem efektów własnych działań. Podejmują decyzje, by się otworzyć i powierzyć, zaufać, że drugi nie skrzywdzi, a nawet pomoże.

Obecność drugiej osoby pomaga nie wpaść w panikę i nie dramatyzować przesadnie sytuacji. Pozwala bardziej obiektywnie rozłożyć sprawę na drobne fragmenty, oddzielić fakty od interpretacji i emocji. Wcale nie jest łatwo nie demonizować problemów, choć chyba jeszcze bardziej zgubne jest ich bagatelizowanie. Drugi człowiek patrzący z boku bardzo się przydaje, choćby jako słuchacz. Istotna wydaje się sama otwartość, szczerość w ujawnieniu swojej słabości choćby wobec jednej tylko zaufanej, życzliwej osoby.

W końcu miej cierpliwość do siebie. Z jednej strony nie wpadaj w rozpacz, że to nigdy się nie skończy, a z drugiej strony — nie przyspieszaj biegu zdarzeń, bo gdy wysiądziesz z pociągu w tunelu, to pogorszysz swój stan i wydłużysz czas ciemności. Po prostu na tyle, na ile możesz, rób to, co do ciebie należy, bądź wierny w drobnych sprawach i nie dokonuj wielkich ruchów. Św. Ignacy bardzo zalecał, by w czasie strapienia (silnego pocieszenia zresztą też) nie podejmować radykalnych decyzji. Trzeba czekać na czas spokojny, który w końcu nadejdzie. Bardzo ważne jest wytrwałe wołanie do Boga, choćby rwanymi zdaniami, i czekanie w cierpliwości na Jego znak, na Jego (a nie swoje) pocieszenie.

 

Być światełkiem w tunelu

Kryzys kryzysowi nierówny, dlatego nie jest łatwo pomóc drugiej osobie w oparciu o własne tylko doświadczenie. Nie zawsze działają dobre rady w stylu: „Weź się w garść”, „Zobacz, że inni cierpią bardziej”, „Nie skupiaj się tak na sobie, nie użalaj się, zabierz się do pracy”, „Zacznij dziękować za ten dar. To jest łaska. Pan Bóg chce ci przez to coś powiedzieć”. I choć te rady teoretycznie są poprawne, to jednak zwykle powodują złość i poczucie niezrozumienia. Czasem kryzys tak wysysa z człowieka siły, że mobilizowanie go wzmaga tylko poczucie winy i małej wartości. Przecież on te wszystkie zdania sam sobie powtarza wiele razy w ciągu dnia...

Najważniejsze, co możemy dać z siebie, to współodczuwająca obecność: czas i uwaga. Nawet jeśli możemy dać więcej (radę, służenie informacją czy pomoc praktyczną), to pierwsze musi być wierne i akceptujące bycie przy-jaźni cierpiącego człowieka. Kiedy jesteśmy przy nim, wówczas dajemy znak, że słyszymy jego wołanie o pomoc. Dotyczy to szczególnie kryzysów dotyczących sensu życia, tak często obecnych nie tylko w wieku lat kilkunastu, gdy są one bardzo jaskrawe i burzliwe. Bywają kryzysy jeszcze trudniejsze do przejścia — w wieku około 40 lat (nazywane kryzysem połowy życia) albo w momencie zakończenia pracy zawodowej (kryzys zwany brzytwą emerytalną). Dochodzi wtedy do niebagatelnych rozliczeń życiowych, do bilansu zysków i strat, do weryfikacji drogi i myślenia o tym, co jeszcze można zrobić, a co zostało już zaprzepaszczone.

Są osoby, które żyją jakby w ciągłym „dołku” i są bardziej podatne na kryzysy. Są też takie, którym się one prawie nie zdarzają. Więcej „ciemnych stanów” przeżywają na pewno ludzie wrażliwsi i bardziej świadomie analizujący swoje życie. Z tą wrażliwością łączy się zwykle duża siła i zmienność przeżywanych emocji, a także — niestety — większe zagrożenie czynami autoagresywnymi łącznie z próbami samobójczymi.

Nie trzeba być fachowcem, by pomóc. Nieoceniona jest rola wsparcia emocjonalnego ze strony bliskich osób, choćby niewiele wiedziały o teorii kryzysu. Warto się zorientować, na co konkretnego człowieka stać — nie tylko w sensie zmian sytuacji zewnętrznej, bo te łatwiej określić, ale także w znaczeniu sił i możliwości, jakimi on dysponuje. Czasem są to duże siły i tylko trzeba zachęcić, dodać odwagi, trochę popchnąć i okazuje się, że człowiek wstaje i idzie. Czasem trzeba mu pomóc znaleźć pomysły na rozwiązanie problemu, ocenić ich potencjalne zyski i koszty.

Istnieje różnica między dawaniem wędki a dawaniem złowionych ryb. Są jednak również takie sytuacje, w których człowiek jest tak wewnętrznie pobity, że na nic nie ma siły. Wówczas należy coś zdecydowanie i twardo nakazać, choćby to, że trzeba cokolwiek jeść i się myć. Wymaga to dużego wyczucia, by nie działać pochopnie, choć niełatwo jest wytrzymywać, cierpliwie patrząc na to, jak bliski człowiek się męczy.

Jest taka piękna opowieść o motylu: „Pewnego dnia mały motyl zaczął wykluwać się z kokonu. Mężczyzna usiadł i przyglądał się, jak motyl przeciska swoje ciałko przez malutki otwór. Wtedy motyl się zatrzymał — jakby zaszedł tak daleko jak mógł i dalej już nie miał sił. Mężczyzna więc postanowił mu pomóc: wziął nożyczki i rozciął kokon. Motyl wydostał się z niego bez problemu, miał jednak wątłe ciało i bardzo pomarszczone skrzydła. Mężczyzna dalej go obserwował, spodziewając się, że motyle skrzydła zaczną stopniowo grubieć, powiększać się, dzięki czemu motyl będzie mógł odlecieć i zacząć żyć. Tak się jednak nie stało. Motyl spędził resztę życia, czołgając się po ziemi z mizernym ciałem i pomarszczonymi skrzydłami. Do końca życia nie był w stanie latać. Człowiek w całej swej życzliwości i dobroci nie wiedział, że walka motyla z kokonem była bodźcem dla jego skrzydeł, że motyl jest w stanie latać tylko wtedy, gdy pokona opór kokonu”.

Obyśmy potrafili przy drugim człowieku po prostu trwać, ufać w jego możliwości, nie udziecinniać go, cierpliwie wspierać jego mozolne, ale własne wspinanie się w kierunku światła. Nie bójmy się kryzysów — ani swoich, ani cudzych.

Agata Rusak (ur. 1968), psycholog szkolny, psychoterapeuta w Ośrodku Pomocy Psychologicznej Caritas Archidiecezji Warszawskiej i Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich w Warszawie.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama