Żyć i tworzyć według prawideł boskich

O fascynacjach artystycznego życia kompozytora Krzesimira Dębskiego

Pana twórczość dowodzi, że muzyka jest sposobem otwarcia się na drugiego człowieka…

– Takim ważnym „otwarciem” było stworzenie jazzowego zespołu String Connection w 1980 roku. Występy z tą grupą były niczym przysłowiowe okno na świat, umożliwiało ciekawe przeżycia socjologiczne. Jako artyści mogliśmy łatwiej zdobyć pozwolenie na wyjazd za granicę. Graliśmy chyba w dwudziestu pięciu krajach w ciągu sześcioletniej działalności, czasami nawet trzy koncerty dziennie. Nie chodziło o sławę. String Connection był alternatywnym sposobem na odreagowanie od świata, który dział się wokół nas „oficjalnie”.

Jak wyglądał Pana „nieoficjalny świat”?

– Tworzyły go przede wszystkim podróże. W młodym wieku można było się najwięcej nauczyć, zobaczyć, jak inni ludzie żyją, co myślą, co się dzieje na świecie. Mnie to do dziś fascynuje. Pamiętam mojego kolegę, który wyjechał za granicę, by uczyć się grać w „światowej” orkiestrze młodzieżowej. Każdy jej muzyk pochodził z innego kraju. Po jego powrocie cała szkoła się zbiegła, żeby posłuchać opowieści o tym, jak jest na Zachodzie. Oczywiście też byłem wśród „ciekawskich”. Dowiedziałem się o wspaniałych artystach, o których do tej pory tylko słyszałem. Opowiadał nam nie tylko o tym, jak się uczył prawidłowo grać na instrumencie, ale o różnych kulturowych obyczajach. Taka historia to było kiedyś naprawdę „coś”, szczególnie w czasach, kiedy nasze społeczeństwo pozostawało w dużej mierze odcięte od świata.

Gdyby Pan porównał dawne życie artystyczne z jego obecnym kształtem...

– Tego właściwie nie można porównać. Moja córka studiuje na poznańskim uniwersytecie. Jest mi bardzo smutno, gdy opowiada o juwenaliach. Teraz występują tam dawni artyści. Zadaję pytanie, co się stało z aktywnością młodzieży? Kiedyś to były piękne czasy. Jednym z moich ulubionych klubów był „Od Nowa”. Grało w nim wtenczas wiele młodzieżowych zespołów – coś się działo. Lubiłem Teatr Ósmego Dnia, kabarety, biesiady poetów, chociażby z Barańczakiem i Krynickim. Kiedy grała orkiestra Agnieszki Duczmal, to „biliśmy się” o salę. Czas się nie liczył. Próby zaczynały się o czwartej nad ranem. W Teatrze Nowym robiliśmy je nielegalnie, w nocy po przedstawieniach. To były szalone lata.

Jak te „szalone lata” wpłynęły na Pańską osobowość?

– Był to czas niesamowitej eksplozji i aktywności – wiedziałem, że muszę sobie jakoś radzić i tworzyć własny obiekt kultury, skoro nie otrzymywałem go z zewnątrz. Starałem się, żeby moja muzyczna działalność była obrazem nastroju, który panował wśród społeczeństwa. Ludzie mieli w sobie wielki potencjał. Paradoksalnie głód informacji i wiedzy dawnych czasów zmuszał do aktywności i doskonalenia się we własnych środowiskach. Nie było tak, że na wyciągnięcie ręki mieliśmy narodowe autorytety. Kształciliśmy się nawzajem w przyjacielskim grupach.

Studiował Pan w klasie kompozycji i dyrygentury. Co wtedy było dla Pana największym artystycznym wyzwaniem?

– Jestem typowym „produktem” polskiego systemu kształcenia muzycznego od szóstego roku życia. Studia były dla mnie okresem poznawania muzyki przeszłości – jej tajniki stanowiły dla mnie największe wyzwanie. Lubiłem ćwiczyć grę, bo wiedziałem, że wtedy pełniej poznaję tę muzykę. Profesor Andrzej Koszewski był dla mnie rzetelnym nauczycielem, specjalistą od Chopina. Nie pisał muzyki awangardowej. Uważam, że dobrze zrobił.

Jak Pan ocenia obecną muzykę?

– Lata XX były klęską awangardowego zadufania dużej części kompozytorów, którzy odrzucili muzyczną przeszłość. Nie warto rzucać się w wir awangardowych eksperymentów. Tamte czasy pozostawiły po sobie „cmentarzysko partytur”, które już teraz są zapomniane. Taki już jest ten współczesny świat, że media rozpowszechniają wiele bezwartościowych nagrań. Niestety rzeczy proste, bez pomysłu, najszybciej są wchłaniane w umysły ludzi.

Czy komponowanie muzyki poważnej traktuje Pan jako antidotum na ten stan rzeczy?

– W pewnym sensie. W przypadku zawodów artystycznych trzeba odkryć w sobie pewne predyspozycje. Najbardziej interesuje mnie synteza współczesności zbudowanej na muzyce klasycznej. Wśród różnych dziedzin życia trzeba zajmować się czymś poważnym. To jest potrzebne dla równowagi psychicznej i duchowej. Odczuwam potrzebę „popchnięcia” muzyki na przód. Komponując coś nowego, wciąż opieram się na tradycjach klasycznych. Szkoda, że podręczniki, których używamy w polskich szkołach, są za bardzo tradycyjne, żeby dobrze uczyć muzyki. Większość uczniów, a nawet nauczycieli jest bezradna według harmonii Chopina. Niektórym udaje się dojść technicznie do jego profesjonalizmu, ale to jest już dla nich koniec.

Brakuje muzycznych mistrzów?

– Nie o to chodzi. Ja raczej takich nie miałem. Powinniśmy zadać sobie pytanie, jak dobrze żyć. Skoro sami nie umiemy znaleźć odpowiedzi, to powinniśmy żyć i tworzyć według prawideł boskich. Psalm 119 mówi nam wprost – ten jest szczęśliwy, kto żyje według przykazań Boga. Jestem przekonany, że jeśli komuś się to w pełni uda, to jego życie będzie naprawdę radosnym i dobrym.

Czy podobnie jest z działalnością artystyczną?

– Tak, świetnym przykładem tego jest muzyka operowa. Opiera się na boskiej harmonii. Kryje w sobie to, co inni przed nami przeżyli, przecierpieli, wykorzystali tak, żeby dało określony skutek piękna. Współcześni twórcy powinni tę prawdę przejąć, a potem próbować przetworzyć, ubrać w swoją „szatę”.

Uważa Pan, że to twórcza swoboda kształtuje społeczną wrażliwość i muzyczny rynek, czy to on narzuca jej swoje zasady?

– Jeśli ktoś świadomie myśli o tym, żeby wpasować się w muzyczny rynek, będzie zawsze spóźniony, nie na miejscu i nie na czasie. Ślepe podążanie za wiedzą, czego rynek oczekuje, będzie artystyczną zgubą. Tam, gdzie dany artysta będzie chciał się dostać i zaistnieć, będą już inni. Bezcelowym jest podążanie za nowymi modami i prądami. Trzeba się starać iść indywidualną drogą.

Co jest miarą muzyki?

– Muzyka to są zdarzenia między dźwiękami. Miara muzyki zaczyna rosnąć, gdy te zdarzenia są ciekawe i jest odpowiednia ich liczba nasycenia w czasie. Staram się wyszukiwać zdarzenia, które mają moc wszechstronnego oddziaływania. Nieważne, czy będzie to np. muzyka teatralna, czy filmowa. Sekret piękna skrywa się w logice zdarzeń. Sięgnijmy po najpiękniejsze harmonizacje Bacha. Wystarczyłoby ich posłuchać od tyłu, odwrócić ich kolejność, a okazałoby się, że nic w sobie nie mają. Nie tworzą już tego, co nas interesuje. Trzeba poszukiwać odpowiednich zestawień „muzycznych elementów”. Staram się to nieustannie czynić.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama