Chopin na Majorce

O pobycie kompozytora na Majorce - w towarzystwie George Sand

Znałam kiedyś duszę piękną i czystą w swej istocie, lubo chorą i zakłóconą na ziemi, którą ustawicznie odnajduję w mych rozmowach z umarłymi i w moich rojeniach o lepszym świecie, gdzie się wszyscy zobaczymy w blasku światłości daleko promienniejszej i żywszej niż ta nasza ziemska. Mówię tu o Fryderyku Chopinie...”. Tak George Sand rozpoczyna 6 rozdział XIII tomu Histoire de ma vie, wspominając jeden z najbarwniejszych epizodów swego życia – podróż z Fryderykiem Chopinem na Majorkę.



Słowem, przecudne życie...

Ze względu na słabe zdrowie swego syna Maurycego, George Sand (1804 – 1876) od pewnego czasu planowała spędzić nadchodzącą jesień i zimę na południu Europy. Najpierw miła zamiar pojechać do Włoch, ostatecznie jednak zdecydowała się udać do Hiszpanii, na największą z wysp w archipelagu Balearów - Majorkę. Do wyboru tego miejsca w dużym stopniu przyczynili się dwaj Hiszpanie: minister Juan Álvarez Mendizábal oraz - także poznany w salonie swej przyjaciółki hrabiny Charlotty Marliani - markiz Francisco Frontera y la Serra, studiujący w Paryżu kompozycję. Obaj Hiszpanie zachwalali uroki Majorki, jej największego miasta – Palmy, z licznymi zabytkami, podkreślali też znakomite właściwości śródziemnomorskiego klimatu. Choć przyjaciele i znajomi odradzali Chopinowi (1810 – 1849) egzotyczną wyprawę „z takim wampem” – jak określił markiz de Custine George Sand – to jednak zdecydował się udać w długą i niebezpieczną podróż, szczególnie dla jego wątłego zdrowia. Dla Chopina i 34-letniej George Sand wyjazd był doskonałą okazją do ucieczki przed paryskimi plotkami i... szpadą byłego kochanka George Sand – Feliciena Mallefille’a.

Po spotkaniu się 1 listopada 1838 r. w Perpignan, Chopin („świeży jak róża i różowy jak rzodkiew”), George Sand wraz z dziećmi – Solange (10 lat) i Maurycym (15 lat), oraz pokojówką Amelią wypłynęli z Port-Vendres statkiem „Le Phénicien”. Do Barcelony dotarli następnego dnia wieczorem, zatrzymali się w hotelu Cuatro Nationes. Podczas kilkudniowego pobytu zwiedzali miasto, „w Barcelonie – pisze George Sand - w ruinach domu Inkwizycji, widziałam cele więzienne pozbawione światła, wydrążone w murach grubości czternastu stóp”, podziwiali fortyfikacje, katedrę, a także odbyli „małą wycieczkę poza miasto nie bez tego, żeby poczciwe koniki andaluzyjskie, które nas wiozły, nie pożywiły się dobrze owsem, by mogły w razie niepożądanego spotkania odstawić nas szybko pod mury cytadeli” (George Sand, Un hiver à Majorque). Byli również gośćmi na francuskim okręcie wojennym „Le Méléagre”, zacumowanym w porcie.

Z Barcelony wyjechali 7 listopada wieczorem, kursującym tylko raz w tygodniu, statkiem parowym „El Mallorquin”. Na wyspę dopłynęli nazajutrz, po kilkugodzinnych, bezowocnych poszukiwaniach jakiegoś wolnego hotelu, zatrzymali się w oberży w ubogiej portowej dzielnicy Calle de la Marina. Palma była wówczas pełna uciekinierów z kontynentu, gdyż trwała hiszpańska wojna domowa. Przez cały pierwszy tydzień szukali odpowiadającego „paryskim” gustom mieszkania, oddalonego od portowego zgiełku, śpiewu marynarzy i dźwięku gitar. Mimo listów polecających, jakie George Sand przywiozła ze sobą od paryskich przyjaciół, niewielu Hiszpanów chciało, lub było w stanie im pomóc. Wyspiarze zachowywali się z dużą rezerwą, widząc ekscentryczną pisarkę o rewolucyjnych poglądach społecznych, palącą cygara w towarzystwie dwóch eleganckich młodzieńców i córki w chłopięcym stroju. W końcu z pomocą przyszedł im rodak George Sand – konsul francuski Pierre Flury, który wskazał willę „Son Vent” w oddalonym o 6 km Establiments, a także możliwość wynajęcia jednej z cel, w dawnym klasztorze kartuzów w Valldemosie.

14 listopada, dzień przed wprowadzeniem się do willi George Sand pisała do Charlotty Marliani: „Opuszczam miasto i jadę urządzić się na wsi; mam umeblowany dom z ogrodem, wspaniale położony, za 50 fr. miesięcznie. Ponadto o dwie mile stamtąd mam celę, to jest trzy pokoje i ogród pełen pomarańczy i cytryn za 35 fr. rocznie, w wielkim klasztorze kartuzów w Valldemosie”. Najwyraźniej niewygody poprzednich dni rekompensowała nie tylko zamiana oberży na willę, ale i piękny śródziemnomorski krajobraz. Tego samego dnia, Chopin pisał do Juliusza Fontany: „Jestem w Palmie, między palmami, cedrami, kaktusami oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami, itd. Co tylko Jardin des Plantes ma w swoich piecach. Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie. W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco; w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. [...] Słowem, przecudne życie. Wyznanie, które następuje dalej: „A, moje życie, żyję trochę więcej... Jestem blisko tego, co najpiękniejsze. Lepszy jestem...” - doskonale oddaje stan duszy Chopina, jest z pewnością szczęśliwy.

Willa „Son Vent” położona była w dolinie u stóp gór, z jednej strony otaczał ją mur miejski, z drugiej odległa bryła katedry, a z trzeciej „błyszczące morze na horyzoncie”. Jako jedna z nielicznych w okolicy posiadała – choć nie we wszystkich oknach – szyby, jej cienkie i gołe ściany były bielone wapnem. Wyposażenie budynku było skromne, goście spali na typowych drewnianych łóżkach, na pasach. W okolicy willi wielokrotnie widziano przybyszy zbierających gałązki i trawy, brano ich najczęściej za zielarzy, lub za „autentycznych idiotów”, natomiast Solange i Maurycy z pasją zabierali do domu znalezione po drodze kamienie kwarcowe i marmurowe, które miejscowym służyły do budowy ogrodzeń.

Podczas jednego z licznych spacerów po okolicy rozszalała się burza, Chopin zaziębił się i dostał ostrego bronchitu, z pewnością też dały się we znaki trudy podróży (4 dni w karecie pocztowej, z Paryża do Perpignan). W trudnej chwili pomocy udzielił im konsul, przysyłając trzech lekarzy. Mimo, iż był w poważnym stanie, Chopin z duża dozą humoru pisze 3 grudnia do Fontany: „Chorowałem przez te ostatnie dwa tygodnie jak pies: zaziębiłem się mimo 18 stopni ciepła, róż, pomarańcz, palm i fig. 3 doktorów z wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi – że zdycham, 3-ci – że zdechnę”. Dalej dodaje, przed jakimi zabiegami medycznymi udało mu się uchronić: „Ledwo żem wstrzymał, żeby mi krwi nie puszczali i żadnych wizykatorii nie stawiali, ani zawłok robili, a grâce Opatrzności dziś jestem po staremu”. Pod koniec listopada nastąpiła zmiana pogody, deszczowe dni utrzymywały się przez dłuższy czas, co nie rokowało dobrze dla Chopina. Willa „Son Vent” (po katalońsku dom wiatrów) była doskonałym schronieniem, ale tylko podczas ciepłych i słonecznych dni, teraz cienkie ściany domu nasiąkały wilgocią, w pomieszczeniach zaczęła pojawiać się nawet pleśń. Dla wygody Chopina zainstalowano specjalny kominek l’Homonda zmniejszający ilość dymu i regulujący przepływ powietrza, gdyż popularne hiszpańskie piecyki (braseros) wydzielały zbyt dużo dymu, powodując u niego podrażnienie dróg oddechowych. Wkrótce po wizycie owych trzech lekarzy, okolicę obiegła sensacyjna wiadomość, że Chopin chory jest na gruźlicę. Seńor Gomez, gdy tylko się o tym dowiedział, listownie zażądał natychmiastowego opuszczenia - jak określił „Son Vent” – swego pałacu. Ponadto zgodnie prawem obowiązującym w Hiszpanii, pomieszczenia, w których przebywał gruźlik należało zdezynfekować, ponownie wymalować ściany, a także spalić łóżko i pościel chorego. Po pokryciu strat gospodarza, 10 grudnia wyprowadzili się. Kolejny raz w niewygodnej sytuacji skorzystali z pomocy konsula Pierre Flury, który zaproponował im mieszkanie w swoim domu, do momentu aż urządzą się w Valldemosie.



Obym z pomocą Bożą wyjechała stąd wkrótce...

Pomimo nieoczekiwanych przeciwności losu George Sand zwierzała się w liście z 14 grudnia do Marliani: „Nasze więzy rodzinne zacieśniły się, garniemy się do siebie nawzajem z większą niż kiedykolwiek serdecznością i poczuciem szczęścia. A na co można się uskarżać, kiedy serce jest żywe?”. Cztery dni spędzone w Palmie wystarczyły im, aby zorganizować transport i załatwić formalności związane z przeprowadzką do klasztoru kartuzów. Uciekające z powodów politycznych małżeństwo, za 1000 franków odstąpiło przybyszom z Francji celę i kilka mebli. Ze względu na drogi, które tworzyła sama natura przeprowadzka była czynem prawie heroicznym. „Wiele razy byłem tutaj [w Valldemosie] z Palmy - donosi Chopin Fontanie 28 grudnia - zawsze tym samym furmanem, zawsze innym traktem. Strumienie robią drogi, awalanże je naprawiają, dziś tam nie można przejechać, bo zaorane, jutro tylko muły mogą, a jakie tu powozy??!”. 15 grudnia wynajęli prosty, dwukołowy pojazd – „birlocho” (rodzaj cabriolé), ciągniony przez muła. Załadowali kominek, bagaże, wynajęte pianino i wyruszyli do „najbardziej poetycznej siedziby na świecie”, oddalonej od Palmy o 17 km.

Piękno otaczającej przyrody - drzewa, skały, morze, kontrastowały z surowością monumentalnego zespołu klasztornego (wznoszonego przez wieki przez samych mnichów) i jego wnętrz. Cela, którą wynajęli składała się z trzech pomieszczeń. „Cela ma – pisał Chopin w cytowanym powyżej liście – formę trumny wysokiej, sklepienie ogromne, zakurzone, okno małe, przed oknem pomarańcze, palmy, cyprysy; naprzeciw okna moje łóżko na pasach, pod filigranową rozasą mauretańską. Obok łóżka stary nitouchable kwadratowy klak, do pisania ledwo mi służący, na nim lichtarz ołowiany (wielki tu lux) ze świeczką”. W budynku klasztornym od dwóch lat nie mieszkali mnisi, zakon kartuzów został rozwiązany dwa lata wcześniej dekretem – poznanego w Paryżu - ministra Juana Álvareza Mendizábala! Choć miejsce było wymarzone -„wszystko, co mógł wyśnić poeta i malarz” – to poza sezonem letnim, niewiele osób decydowało się na wynajęcie klasztornych cel o tej porze roku, kiedy to padają „tak ulewne deszcze – pisała George Sand do Marliani 28 grudnia - o jakich nie ma się gdzie indziej pojęcia. To straszny potop, powietrze jest tak rozkładające i wilgotne, że wprost trudno ciągnąć nogami”.

Oprócz gości z Paryża, w opuszczonym klasztorze mieszkał były zakonnik – aptekarz, który z tęsknoty za czasami świetności, ubrany w habit zamykał się w celi, odmawiał brewiarz, a także zanosił modły do Boga prosząc o powrót Świętej Inkwizycji. Również zacna Maria Antonina mieszkała w budynku klasztornym. Gospodyni (odmawiająca zapłaty za pracę) wraz z dwoma pomocnicami: „czarownicą z Valldemosy” i „małym rozczochranym potworkiem” miała troszczyć się o pożywienie. Kobiety jednak zaczęły rozkradać i wyjadać zapasy, a chłopiec przynoszący mleko, dolewał wody do niepełnego dzbanka. Nawet zakup własnej kozy nie rozwiązał problemu, potajemnie jedna z pomocnic doiła ją. Zasoby finansowe George Sand i Chopina kurczyły się gwałtownie, gdy mieszkańcy Valldemosy zaczęli żądać za żywność cen kilkakrotnie wyższych niż od współmieszkańców. Swe oburzenie opisywał Chopin w liście z 28 grudnia do Fontany, mówiąc: „Tutaj natura dobroczynna, ale ludzie [...] nigdy nie widzą obcych, więc nie wiedzą, co żądać za co. Pomarańcze darmo, a guzik do portek sumy bajońskie”. Choć zabrali ze sobą pieniądze (George Sand uzyskała za powieść Spiridion zaliczkę w wysokości 6000 franków, Chopin otrzymał 500 franków zaliczki od Pleyela za Preludia, pożyczył także 1000 franków od bankiera Augusta Léo i 1000 od nieznanej osoby) i George Sand mogła także liczyć na pożyczkę u palmejskiego bankiera Canuta, ich sytuacja finansowa nie była zbyt korzystna.

Zabudowań klasztornych pilnował mieszkający w Valldemosie zakrystian-dozorca. Nocami pod jego nieobecność, w pomieszczeniach klasztornych zaczął pojawiać się starzec, u którego niewątpliwie „wino i pobożność” spowodowały utratę zmysłów. Często zakłócał ciszę kartuzjańskich nocy, tłukąc rękami w zamknięte drzwi dawnych cel mnichów, przeklinał wówczas głośno i wykrzykiwał imię: „Mikołaju, Mikołaju!”. Prawdopodobnie szukał jakiegoś zakonnika sprzed lat; Chopinowi mogło się wydawać, że to jego własnego ojca woła.

Niechęć wyspiarzy musiała z pewnością budzić sama obecność przybyszy, ich zdaniem profanujących wiekowe mury klasztoru, choć z drugiej strony w niczym nie przeszkadzało mieszkańcom Valldemosy urządzać barwne korowody i tańce na jednym z dziedzińców klasztoru, w karnawale. Ponadto nie widywano obcych w kościele (do dzieci George Sand ciskano kamieniami), nie uczestniczyli w lokalnych świętach, a oprócz tego nie znali hiszpańskiego. Życie na wyspie toczyło się znacznie wolniej, dla gości przyzwyczajonych do paryskich wygód, nawet kilkugodzinne czekanie na pojazd było udręką, nie mówiąc o poczcie - dochodzącej raz w tygodniu – zmartwieniu, spragnionego wieści z Polski i Francji Chopina. Słyszany na każdym kroku majorkański zwrot „mucha calma” (spokojnie) szalenie irytował George Sand, nie mogącej zrozumieć swoistego trybu załatwiania wszelkich spraw na Majorce.

W ciągu dnia George Sand zajmowała się edukacją dzieci, czynnościami elementarnymi – sprzątaniem, czy ścieleniem łóżka Chopina (sic!), ba, nawet gotowaniem posiłków; paryska pokojówka okazała się niezbyt przydatna w spartańskich warunkach. Pisarka szczególnie dbała o żołądek kompozytora, który nie znosił „zjełczałej oliwy ani tłuszczu wieprzowego”. Na twórczość mogła poświęcić jedynie późne wieczory i noce, podczas których - paląc cygara i wypijając duże ilości kawy - pracowała nad Spiridionem, którego fragmenty drukowane były w Revue des Deux Mondes. Stan zdrowia Maurycego pomimo złej pogody znacznie się poprawił, także charakter Solange uległ zmianie „mimo strasznych złoży krnąbrności i porywczości”. Chociaż Chopin nie był w dobrej formie i męczył go kaszel, to George Sand widziała go „pracującego swoim pięknym trybem, ku zdumieniu nasłuchujących ścian celi”. Pianino, które Pleyel zobowiązał się wysłać jeszcze w Paryżu, dotarło statkiem do Palmy dopiero 21 grudnia. Długi czas oczekiwania na Pleyela nie był jedynym, zmartwieniem. Po dopłynięciu do Palmy, celnicy zażądali zapłaty cła w wysokości 500 – 600 franków (połowy wartości instrumentu). Po ponad dwóch tygodniach pertraktacji udało się dojść do porozumienia, pianino wniesiono przez dziurę w murze miejskim, omijając w ten sposób oficjalną „furtkę” celną. Do tego czasu Chopin musiał zadowolić się marnej jakości instrumentem wypożyczonym na Majorce. Przypomnijmy, że podczas pobytu na Majorce pracował przede wszystkim nad cyklem 24 Preludiów (op.28), wykańczał rękopis Poloneza c-moll (op. 40), szkicował Mazurka e-moll (op.41), prawdopodobnie ukończył też Balladę F-dur (op. 38).

Jedynym człowiekiem z zewnątrz, który ich odwiedził był obieżyświat Karol Dembowski (syn oficera Legionów), który dowiedział się od Marlianich, że są na Majorce. Choć opowiada o spotkaniu z George Sand, zadziwia nas fakt, że w jego Deux ans en Espagne et au Portugal pendent la guerre civile 1838 – 1840 nie pada ani jedno słowo o spotkaniu z Chopinem (!).

Valldemosa, która miała być ziemią obiecaną, ostatecznie mocno ich rozczarowała, na pewno zdali sobie sprawę jak niewiele o wyspie, jej mieszkańcach i panujących zwyczajach wiedzieli paryscy przyjaciele z Hiszpanii. Już 3 grudnia pisał Chopin do Wojciecha Grzymały: „To kraj diabelski, co się poczt, ludzi i wygody tycze”. A George Sand z właściwą sobie elokwencją i przesadą pisała 15 lutego 1839 r. z Barcelony do Mariani: „Obym z pomocą Bożą wyjechała stąd wkrótce i oby noga moja nigdy więcej nie postała w Hiszpanii. [...] Trzeba by dziesięciu tomów na opisanie podłości, złej wiary, egoizmu, głupoty i złości tej rasy głupiej, złodziejskiej i pełnej dewocji. Nie chciałabym nigdy więcej widzieć na oczy Valldemosy”.

Po szczególnie intensywnych deszczach w styczniu 1839 r., kiedy to stan Chopina bynajmniej się nie poprawił, postanowili wyjechać w następnym miesiącu. Nawet perspektywa mającej się niedługo rozpocząć wspaniałej wiosny, nie odwiodła ich od pozostania dłużej na wyspie (George Sand w Histoire de ma vie mówi, że chętnie zostałaby jeszcze 2 lub 3 lata?). Przed wyjazdem chcąc zaoszczędzić trochę pieniędzy odsprzedali pianino Pleyela żonie konsula, która notabene sprzedała swoje stare. Ponieważ nikt nie chciał im wynająć powozu, w obawie, że będzie musiał zostać spalony po kontakcie z chorym na gruźlicę, umieścili Fryderyka na niewygodnym „birlocho”.

11 lutego 1839 r. opuścili Valldemosę, by do 13 lutego pozostać u nieocenionego konsula francuskiego, gdzie Chopin mógł odpocząć, po krwotoku, którego nabawił się podczas trzygodzinnej podróży. O ile statek „El Mallorquin” w stronę wyspy pływał pusty, to w drodze do Barcelony zawsze wypełniony był głównym towarem eksportowym Majorki – świniami. Było to ostatnie nieprzyjemne doświadczenie na ziemi, a raczej wodach hiszpańskich. Kapitan statku przydzielił podróżnym niską kabinę pod pokładem, gdzie unosił się świński fetor duszący Chopina. Na domiar złego, podczas drogi powrotnej nie mogli zmrużyć oka, gdyż ustawicznie marynarze przeganiali świnie, aby zapobiec chorobie morskiej zwierząt. Chopin skrajnie wyczerpany („wypluwszy miednicę krwi i słaniając się jak widmo”), wraz z George Sand, jej dziećmi i pokojówką dotarli 14 lutego do portu w Barcelonie. Tam powiadomiono – poznanego już uprzednio - kapitana francuskiego statku, który osobiście przybył po nich na hiszpański parowiec i zabrał na pokład „Le Méléagre”. Francuski lekarz, obecny na statku, na szczęście zdołał zatamować silny krwotok Chopina. Po dziesięciodniowym pobycie w największym katalońskim mieście wsiedli na pokład - tego samego parowca, którym przypłynęli - „Le Phénicien”. Będąc już na jego pokładzie George Sand z całych sił wykrzyknęła: „Vive la France”. 24 lutego dotarli do Marsylii. Ulegając sugestiom doktora Cauvières, aby nie śpieszyć się z powrotem do Paryża. Ze względu na stan zdrowia Chopina, pozostali tam aż do 22 maja 1839 r.


***


W poszukiwaniu nastroju tamtych dni warto wybrać się do założonego w 1917 roku przez Anne-Marie Boutroux de Ferrá wraz z wnuczką George Sand – Aurorą Lauth-Sand muzeum w dawnym klasztorze kartuzów w Valldemosie. Pełny katalog pamiątek po obu sławnych postaciach obejmuje rękopisy muzyczne, listy, pierwsze wydawnictwa nutowe, książki, portrety i obrazy. Zamykając majorkański epizod przywołajmy słowa damy z Nohant, z którą Chopin spędził niezwykle twórcze lata swego życie, i która znała go doskonale. U progu romansu, zakochana Aurora Dudevant (tak nazywała się naprawdę) pisze w liście z 26 czerwca 1839 r. do Marliani: „Ten Chopin jest aniołem. Jego dobroć, czułość i cierpliwość niepokoją mnie czasem, wydaje mi się, że jest to istota zbyt delikatna, zbyt niezwykła i zbyt doskonała, by żyć długo naszym ciężkim i twardym życiem ziemskim. Będąc śmiertelnie chorym stworzył na Majorce muzykę przywodzącą nieodparcie myśl o raju”. W 1855 r. w Histoire de ma vie, gdy autora nokturnów, preludiów i mazurków od 6 lat nie ma po tej stronie życia (mimo wielu pozytywnych słów o nim), powie coś zgoła przeciwnego: „Pobyt nasz w ruinach klasztoru Valldemosa stał się dla Chopina męczarnią, dla mnie ciężkim udręczeniem. Słodki, wesoły, w towarzystwie miły, Chopin osoby w ścisłej z nim żyjącej zażyłości do rozpaczy przywodził. [...] ...niczyj humor nie był do tego stopnia zmiennym, niczyja imaginacja szaleńczą i drażliwszą; niepodobna było czymkolwiek bądź nie dotknąć go z powodu nadzwyczajnej drażliwości, ani zadowolić trudnych często serca wymagań”. Choć podejmuje próbę zgłębienia natury kompozytora, wskazując, że to wszystko atoli nie tyle z jego pochodziło winy, ile było koniecznym wypływem dręczącej go choroby” w niczym to nie usprawiedliwia jej zawieszonej pomiędzy najwyższym szacunkiem i odpychającą dezaprobatą więzi z Chopinem. Więc, jaki naprawdę był Fryderyk Chopin pod turkusowym niebem, wśród palm i cyprysów?

Wykorzystano w "Opoce" za zgodą Autora.

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama