Poetka u boku Marszałka

Kazimiera Iłłakowiczówna - zapomniana mistrzyni słowa

Poetka u boku Marszałka

Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkałam ją osobiście, ale zawsze, przez całe dzieciństwo i dorastanie, wiedziałam o tym, że mieszka niedaleko, w tym samym mieście – w Poznaniu. To było tak oczywiste jak fakt, że Stefan Stuligrosz prowadzi znany wszystkim chór i że Teatr Marcinek Leokadii Serafinowicz, choć niby jest teatrem dla dzieci, odnosi światowe sukcesy. A gdzieś przy zajezdni tramwajowej i ZOO, a więc w sercu miasta, w starej kamienicy mieszka Iłła. Tak o niej mówiono. Znaliśmy jej wiersze, były w osobnych zbiorkach (dziewczęta „wróżyły” sobie z Portretów imion), w antologiach – na przykład wierszy o Poznaniu, z których wybrane utwory recytowaliśmy podczas akademii szkolnych.

W podręcznikach szkolnych, a nawet akademickich, nazwisko Kazimiery Iłłakowiczówny pojawiało się w tych wstydliwych rozdziałach zawierających w tytule słowo „inni”: „Inni poeci z kręgu Skamandra”, „Inni poeci Dwudziestolecia”. I choć znajdowała się tam czasem w towarzystwie Gałczyńskiego, czasem Broniewskiego czy Lieberta, jednak był to trochę, można rzec, mniejszy, niższy, niezorganizowany w grupy poetyckie Parnas... A przecież była wielką mistrzynią słowa, wielką poetką.

Teraz czytam o jej życiu i próbuję je sobie wyobrazić. Urodzona w Wilnie, wcześnie osierocona, wykształcenie zdobywała między innymi w Warszawie, Genewie, Oxfordzie. Podczas pierwszej wojny pracowała jako sanitariuszka. Po odzyskaniu niepodległości była urzędniczką Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a od 1926 roku osobistą sekretarką Józefa Piłsudskiego. Wojna wyniosła ją do Rumunii. W 1948 roku trafiła do Poznania, gdzie zarabiała uczeniem języków obcych. Z europejskich uniwersytetów, z najważniejszych gabinetów, z podróży po całej Europie trafiła do pokoju we wspólnym mieszkaniu w kamienicy przy Gajowej. Z Wileńszczyzny, która miała dla niej taką wagę „kraju lat dziecinnych” jak dla Mickiewicza, do zabudowanego starymi kamienicami centrum Poznania. Dlaczego właśnie tu, do miasta, które stanowi niemal antytezę Wilna? Mawiała podobno, że to zesłanie...

Lecz kiedy w Poznaniu w 1956 roku padły strzały, a w głośnikach padło zdanie o odrąbywaniu rąk podniesionych na władzę ludową, przeciwstawiła temu słynny wers: „Moje serce rozstrzelano w Poznaniu”...

Twórczość Kazimiery Iłłakowiczówny, powstająca przez całe jej życie, obok wszelkich innych zajęć, jest niezwykle obfita: tomy poezji, w tym znane wiersze dla dzieci, dramaty, świetne przekłady: Anna Karenina, Don Carlos, utwory F. Dürrenmatta i H. Bölla, F. Ady’ego i S. Petőfiego, Emily Dickinson. Cztery tomy wspomnieniowe, w tym najsłynniejszy, niemal legendarny: Ścieżka obok drogi – o Józefie Piłsudskim.

Spośród czterech tomów wspomnieniowych czytam... piąty, pod jakże skromnym tytułem Wspomnienia i reportaże. Są to nieprzedrukowywane dotąd artykuły poetki, wybrane z pism przed- i powojennych. Zbiór mieści niezwykłe skarby: piękne, dowcipne, poetyckie i jednocześnie czyste, o uporządkowanym toku. Cóż to za proza! Powinna stanowić lekturę obowiązkową dla przyszłych reportażystów. Poza obrazkami-reportażami z pobytów w Austrii, Anglii, Finlandii, wspomnieniami z lat wojennych, gdy wraz z całym polskim MSZ-em znalazła się w Siedmiogrodzie, są tu też urocze portrety niezwykłych postaci: Róży Raczyńskiej (najpierw synowej Zygmunta Krasińskiego, później matki prezydenta Edwarda Raczyńskiego), Magdaleny Samozwaniec (córki i wnuczki Kossaków, siostry Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej). Opis kolacji dyplomatycznej bodaj z 1934 roku, podczas której miejsce przy stole Iłłakowiczówny – już wówczas tłumaczki Schillera – wypadło u boku ministra Josepha Goebbelsa... Tekst odczytu Jak to się dzieje, że nasi nieprzyjaciele naprawdę godni są miłości, a także poruszające wspomnienie, gdy na wernisażu w Zachęcie została nagle, jako była sanitariuszka wojenna, wezwana do sąsiedniej sali, do umierającego prezydenta Narutowicza, którego głowę i ramiona trzymała na kolanach przez ponad trzy kwadranse, dopóki nie przyjechała policja.

Wiele lat temu usłyszałam od Wiesława Komasy, dziś profesora Akademii Teatralnej, opowieść o tym, jak dominikanin, o. Marcin Babraj, który regularnie odwiedzał poetkę w jej mieszkanku przy Gajowej (a później wyprawił ją, namaszczając świętymi olejami, w jej najdłuższą podróż), rozmawiał z nią o poezji religijnej. Odpowiedziała mu, że najpiękniejszą poezją religijną jest Litania loretańska do Matki Bożej... i wyrecytowała ją z pamięci. A przecież sama przez całe życie tworzyła poezję religijną.

Skromna, dystyngowana. Wielka, zapomniana dama literatury polskiej.


opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama