Dostojewski w Petersburgu

O twórczości i postaci Fiodora Dostojewskiego

Dostojewski w Petersburgu

Dzień 22 grudnia, trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Luta zima. Siemionowski plac w Petersburgu. Rok 1849. Nogi grzęzną w śniegu. Plac zastawiony kilkoma pułkami piechoty, oto między innymi stoi lejbgwardii moskiewski pułk piechoty, ponieważ jeden ze skazańców, który ma dziś umrzeć, był oficerem tego pułku. Szafot, czyli pomost drewniany, udrapowany czarną jakąś materią, zaprószoną śniegiem. Na szafocie 21 ludzi, w tym 16, a wśród nich Dostojewski, skazanych na śmierć.

Stanisław (Cat) Mackiewicz, Dostojewski


Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć o Dostojewskim coś nowego. Zasłynął jako wielki mistrz literatury chrześcijańskiej, wyrafinowany znawca psychologii ludzkiej, niezrównany moralista, któremu zawdzięczamy wiele podpowiedzi w naszej własnej walce ze złem.

Owszem, jego arcydzieła mogą pochłonąć każdego, budząc współczucie i przepełniając czytelnika gorącym pragnieniem ratowania bohaterów jego powieści. W stan napięcia, którym żyją, Fiodor Michajłowicz niezmiennie wprowadza każdego, ktokolwiek otworzy jego książkę i zabierze się do czytania.

Tak, ale... Ale nie daje również wytchnąć – ogarnia czytelnika poczucie niepewności, przed oczyma powstaje widok powszechnego zła bez granic, którego się nie da pokonać... Zostajemy przed jego obliczem sami. Również bohaterowie utworów Dostojewskiego w popłochu szukają pomocy, histeryzują, krzyczą, tłuką kosztowne wazy, mają ataki epilepsji, popełniają zbrodnie, a wszystko to oczywiście nie łagodzi ich bólu. – Okropność staje się coraz bardziej realna, przyobleka się w ciało, już z nimi rozmawia z Iwanem Karamazowem.

„Słyszą głos jego”. Nie, słyszą inny głos, choć nie mniej wyraźnie – tak młodziutki Triszatow, chcąc napisać symfonię na temat Doktora Fausta, przyznaje, że nawet dokładnie wie: Szatan ma śpiewać tenorem. Karamazow gawędzi z diabłem.

Nawet tacy jak Alosza (Aleksy Karamazow) wahają się. Widmo wcielonego zła nie opuszcza go ani na chwilę. W strachu odsuwa się, gdy – jak się wydaje – wprost w oczy mu patrzy zmęczony staruszek, Wielki Inkwizytor. Poznaje... Jeszcze próbuje się bronić, obarczywszy winą – i tu naśladuje polakożercę M. Katkowa (właśnie dzięki usilnym prośbom tego człowieka Dostojewski, winien mu 3000 rubli, wprowadził na karty powieści postać Inkwizytora) – cały Kościół katolicki. Lecz po chwili przestaje. Milczy. Poznał. Nie mógł nie poznać.

Tylko trzeciorzędne postacie utworów Dostojewskiego dobrze wiedzą, co należy czynić. Tacy, jak starzec Zosima, jak „ładniutki młodzik Triszatów” (autor półgłosem robi aluzje, dając do zrozumienia: ten wyrostek nie żyje jak święty), jak Sonia w Zbrodni i karze – tylko oni są zawsze na miejscu, tylko im nie brak zdecydowania. Bez wahania ratują świat i bliźnich.

Są to jednak „postacie przejściowe”. Zosima umiera zaraz na początku Braci Karamazow, Triszatow po uratowaniu życia dwom osobom i honoru Arkadija znika bez śladu. Sonia zostaje z Rodią i przemienia duszę swego umiłowanego nieszczęśnika nie tyle swoją obecnością, ile zostawiając go nagle samego – nie przychodząc. Zresztą, czy nie miał racji ktoś, kto powiedział, że Sonia mimo szlachetności duszy, niestety, niczego nie osiągnie. Chyba jedynie zbawienną śmierć, która jednak kiedyś ją wyzwoli... Nawet dla najczystszych dusz Dostojewski nie ma nadziei.

A propos, Zosima wprost zaskakująco przybiera cechy należne św. Franciszkowi. Nawet jest nazywany pater seraficus – „ojcem serafickim”. Zresztą, Alosza również jest jedną ze schematycznie ujętych, ledwo naszkicowanych postaci – jego duszy nie dotknie zło. Wydawałoby się, że autorowi szkoda dla niego czasu i dlatego uchronił go przed skazą, wyzwolił od wszelkiej pokusy i wyniósł na ołtarze, by poświęcić czas pozostałym braciom, ciągle walczącym z Bogiem i zwalczającym się nawzajem.

Dostojewski nie zostawia miejsca na zbawienne uczynki ludzkie, nie daje swym bohaterom ani chwili cichej miłości, wypędza z każdego schronienia, prowadzi nad skraj przepaści, stawia w sytuacji granicznej. I tylko wtedy przemyca maluśki promyk słońca, przypomina: Bóg był blisko, nie zostawił swego dziecka.

Ale jak tragiczna jest ta wędrówka do ziemi obiecanej! Ilu ginie, nie dopływa, nie zauważa lądu... Mimo że mnożą się niekończące się monologi, zewnętrznie niby całkiem racjonalne uczynki.

Mistrz – jak się wydaje – absolutnie nie wierzy w człowieka. Współczuje, razem z nim ubolewa, płacze... lecz nie wierzy. Massa damnata (trzódka potępionych)? Też nie...

Dostojewski również, jak bohaterowie jego powieści, zostaje sam. Inni mistrzowie – tacy jak G. Chesterton, C. Lewis (nawet biorąc pod uwagę Tę ohydną siłę) – nigdy tak nie tchną pesymizmem w odniesieniu do ludzkości. „Profesor” (J. Tolkien) mówi wprost: „Niewypełnione kłamstwem jest serce człowieka, lecz krople mądrości od Mądrości wieków je napełniają i wciąż Go pamięta (...)”.

Nieco inaczej jawi się twórczość Georges’a Bernanos. Ukazawszy nam panoramę zła, bodaj nie mniej wyraźnie niż Dostojewski – jest całkiem nagie, zakochane w sobie, samotne, odrażające – autor nie przestaje twierdzić, że „nadzieja jest ryzykiem, które trzeba podjąć”. I wyprowadza z mroku tych, którzy je podejmują.

Ktoś powie (z całą pewnością ktoś to powie): no, bo nie rozumieją człowieka, nie mogą pojąć całej prawdy o jego tragicznym życiu, żyją sobie, zasłoniwszy się przed tym nieludzkim światem dogmatyką lub fałszem filozofii minionych czasów. Nie widzą tragicznej prawdy przyodzianej w straszliwe piękno pierwotne.

Cóż, jeśli tak, to dlaczego Pismo Święte i Ojcowie Kościoła nie dochodzą do tych właśnie wniosków? Dlaczego sugerują możliwość pójścia prostą drogą, wyjścia z każdego, bez wyjątku, kryzysu życiowego oraz – bezwarunkowość zbawienia każdej skruszonej duszy? Dlaczego św. Paweł nie przestaje twierdzić: nic nie może nas oderwać od Boga i Jego miłości. Chyba że my sami, a i wtedy nie potrafimy tej więzi całkowicie zerwać.

Musimy tu wstąpić na cieniutki lód: rozważmy, jaką rolę odegrał w twórczości Dostojewskiego Petersburg – miasto, gdzie mistrz napisał dwie trzecie swoich utworów. I tu, choćbyśmy nawet chcieli, nie unikniemy rozmów o duszy Petersburga.

Nie wiemy, czy naprawdę nasz wieszcz Adam Mickiewicz pierwszy zauważył (chociaż nieco wcześniej podobną myśl wyraził poeta rosyjski K. Rylejew: „Tuż za rogatką Petersburga /.../ westchnienie czyste Bóg mi darzył, jak gdyby z piekła wyrwać raczył /.../”): „U architektów sławne jest przysłowie, że ludzi ręką był Rzym budowany, a Wenecyą stawili bogowie; ale kto widział Petersburg, ten powie, że budowały go to chyba szatany” (Dziady, cz. III). Gdyby nie literaci rosyjscy, bez obawy moglibyśmy zakładać, że się pomylił albo był uprzedzony. A jednak wtóruje mu chór poetyckich i prozatorskich wypowiedzi Rosjan, mieszkańców stolicy carów, nieraz w tym mieście urodzonych, którzy dojrzeli i zdobyli uznanie w tym rzekomo infernalnym grodzie na skraju rdzennej Rusi północnej. A więc: „najbardziej ponure miasto” (F. Dostojewski), „miasto-wampir” (T. Szewczenko), „katastroficzne” (N. Bierdiajew), „pomnik przemocy” (K. Aksakow), „fatalne” (N. Niekrasow). Chyba Z. Gippius wkłada w słowa swego wiersza Petersburg najwięcej trucizny: „Precz! Się utopisz w szlamie czarnym, wyklęte miasto, wrogu Boga, i wyżre twoje koście robak, pełzący cicho błotną drogą”. Robi aluzję, dając do zrozumienia, że ów robak to żmija deptana nogami konia, którego dosiadł Jeździec Miedziany. Co więcej, tymi słowy rzuca wyzwanie A. Puszkinowi, który opiewał stolicę nad Newą, chlubiąc się jej widokiem, jej pięknem. Co prawda sam rosyjski wieszcz czasami wątpił, nie wiedząc, jakie ukryte siły drzemią w piersi tego olbrzyma, któremu według fińskiego podania (plemiona fińskie stanowiły ludność tubylczą), nagle przyszło do głowy wznieść – tylko w ciągu jednej nocy – miasto w samym środku trzęsawicy rozciągającej się wokół. Usiłując zgłębić to zagadnienie, Puszkin niepewnie mówi: „Co za dumę masz na czole! Co za siłę kryjesz w nim! Ileż ognia w koniu żyje! Gdzie podążasz, koniu mocy?” Później jak inni dojdzie do wniosku, że Petersburg jest miejscem śmierci. Wkrótce sam zginie.

Miasto na granicy. Na granicy Rosji z Europą, cieniutki paseczek na granicy nieba i wody – woda go zmyje czy niebo zmiażdży? Niebo niskie, wisi wprost nad samą głową. Szare, zlane nieodłącznie z ołowianymi falami rzeki. Znajdź inną podobną rzekę: równie głęboką, krótką (zaledwie 72 km), niezmiernie przy tym szeroką. Zimną, leniwą. Lecz jeśli w to uwierzysz, nagle się obudzi, zacznie bić w brzegi i chłostać falami, wezwie deszcz ku pomocy, wyrwie się na wolność. Hejże, hola! Niszczy wszystko, na co natrafi. Rodzi się z jej wód mgła zasłaniająca świat słońca, stojąca tu i ówdzie po mieście, kłębiąca się wszędzie po podwórkach, kryjąca się po ulicach. Rozpłynie się. Do następnego ranka, kiedy wróci i znów zachce się zemścić – pragnie odwetu za wczorajszą porażkę.

W nocy ślepe i niewidome; nie, nie szyby – oczodoły okien rozświetlają jaskrawe promyki żarówek. Chociaż świecą bez porównania mocniej niż ich prababcie – stearynowe świece, to jeśli zejść na boczną wąską uliczkę, można dostrzec zdradziecki ich uśmiech.

W tym półmroku, ponadto wśród trujących wyziewów błotnych życie mieszkańców powoli dłuży się w bezmiarze czasu, nieraz w bezsile i beznadziei, dzielone na małe ludzkie nieszczęścia i tagedie.

Brak słońca powoduje jakby zamroczenie umysłu. I oto major Kowalow traci... nos. Nos jego zostaje wielkim dostojnikiem, ważniejszym od samego majora, i żyje w dobrobycie i zadowoleniu, czego nie można powiedzieć o jego wczorajszym właścicielu. By odwiedzić to miasto, najlepiej – jak to uczynił Wakuła z Nocy wigilijnej Gogola – nawet tu przylecieć, osiodławszy... czarta. Wydaje się, że całe miasto „w godzinie zapadającego półmroku (...) podobne do fantastycznego czarownego marzenia, niby sen, który z kolei ma natychmiast zniknąć i który ulotni się jak para pod ciemno-niebieskim sklepieniem nieba...”

Całkiem nieprzypadkowo Dostojewski tak często, nawet do znudzenia powtarza obraz zachodzącego słońca: „Brodził bez celu. Słońce zachodziło. Jakaś nadzwyczajna tęsknota okazywała mu się ostatnio. Nie tkwiło w niej coś nadmiar gryzące lub palące, lecz jakiś wiał zapach stałego czegoś, wieczystego, jakiegoś przeczucia bezwyjściowości owej oziębłej, drętwiącej tęsknoty (...) pod wieczór był tym odczuciem jeszcze bardziej nękany...” Słońce znów zaświeci Rodionowi dopiero na Syberii, w epilogu. Dodajmy, że zachód słońca wyznacza jeszcze jedną granicę, kolejny rozłam.

A jeszcze Rodię dusi lato – upał, tłok, tłumy na ulicach, smród tak jak co roku duszą Petersburg. I ciasnota. Ciasnota olbrzymiego miasta o szerokich ulicach i wielkiej przestrzeni. Ciasnota na pustkowiu. Marmieładow płacze: „Nie ma gdzie człowiekowi pójść... a przecież trzeba iść (...)”. Bohaterowie Dostojewskiego – mawiał A. Biełyj – nigdy nie podążają ku wyjściu ani go nie wskazują.

I jak zawzięcie stara się przeciętny mieszkaniec Petersburga udowodnić niepowtarzalność rodzimego miasta, twierdząc, całkiem zresztą absurdalnie, że Rodia mógł dojrzeć jako zbrodniarz tylko tu, w tym fantasmagorycznym mieście pośród żywiołów wodnych, wzniesionym ponad zmysły – nie dla życia, lecz dla jakiegoś nieludzkiego, babilońskiego celu. Tu, na krawędzi natury, na granicy transcendencji – o nie, oczywiście (uśmiechnie się nieco obrażony) nie w Moskwie, nie tam, gdzie faktycznie student Daniłow, protoplasta Rodii, popełnił zbrodnię. Bo tamta zbrodnia traci sens. Staje się ludzka. Nie tak jak u nas, bo tu robią jakby nie ze swej woli, tu w tajemniczy sposób tracą dusze wcześniej.

Dostojewski był ściśle związyny z tym miastem i bez przeniknięcia w jego kamienne serce nie da się pojąć do końca pomysłów mistrza. Petersburg był i pozostanie jednym z bohaterów jego powieści.

Tu, na granicy serca i rozumu, tajemnicy i objawienia, tragedii i pośmiewiska, rodzą się wszelkie zbrodnie. I tu zostają ukarane – bohaterowie, bądź porzuciwszy Boga, doznają rozłączenia, bądź jak Myszkin, pozostając z Bogiem, stają się ofiarą złożoną na ołtarzu życia, o którym nie chcieli wiedzieć.

Na krawędzi ładu i na krawędzi apokalipsy. Tu stoi Dostojewski, wpatrując się w tak dalekie serce człowieka. Świat cały ginie i nie wiadomo, czy go Bóg uratuje. Autor wierzy w ostateczny ratunek, lecz zawsze prowadzi swych bohaterów przed oblicze Niepoznawalnego.

Piękno, o którym tyle było mowy, uratuje świat, tylko gdy będzie dobrem: „Jakie piękno? Byleby dobre było”. Ale czy będzie?

Wolność miłości – tylko ona może uratować świat. Ale najpierw miłość ku wolności ma się zmienić w wolną miłość do Boga i wszystkich biednych ludzi. Inaczej nastąpi wolna śmierć.

Czar tego prawie żywego i bez przerwy cierpiącego organizmu, Petersburga, odczuł na sobie poeta A. Grigoriew: „Tak, kocham to olbrzymie, pyszne miasto, co prawda, nie za to, za co go kocha każdy (...) Przenikam w co innego – w cierpirnie pod skorupą z lodu jego – przenikam w głąb jego cierpienia chorego”. A propos, Grigorijew był współpracownikiem Dostojewskiego. Otóż, jak się wydaje, bohaterowie Dostojewskiego właśnie na co dzień przenikają do głębi swego cierpienia. Nieraz wprost chorego. Czasami gorączkowego. Dialogi stają się wprost majaczeniem. Oddaje to nie tylko rozdarcie duszy (nazwisko Raskolnikow pochodzi od „rozłamu” – „raskołu”), nie tylko załamanie osamotnionego człowieka, ale – jeszcze gorsze załamanie się środowiska. A to akurat jest jedna ze stron bycia Petersburga, jego beznadziejnej wegetacji, o której zresztą tak lubi wspominać oczytana „rdzenna” społeczność petersburska, wprost delektująca się tym tragizmem.

Dostojewski przybył do stolicy Rosji w 1837 roku, by studiować na Politechnice. Od razu został sam: karierą oficera nie był zachwycony, koledzy go nie lubili, trzymał się z dala, bez reszty oddał się czytaniu, literaturze. W tym samym roku umarła mu matka, dwa lata później poddani chłopi zabili ojca, który wymuszał siłą towarzystwo wiejskich dziewcząt (według innej wersji zmarł na atak serca).

Całe życie Dostojewskiego jako pisarza było związane z tym miastem. Najpierw je podziwiał, był nim wprost zafascynowany, dusza jego się wnet rozpłynęła się w środowisku miasta tak wielkiego, że nie miał go z czym porównać. Mamiła go tajemnica, w której tu zasmakował. Romantyczną duszę młodego Fiedii wprost pochłonęła petersburska wiosna. Mimo że pamiętał o tysiącach chłopów, na których krwi i kościach („rozkazał wpędzić sto tysięcy palów i wdeptać sto tysięcy chłopów” – napisał według ustnych podań, często przesadnych, Mickiewicz) Piotr Wielki budował owo słynne „okno”, przez które, jak ironicznie dostrzegł hrabia Algarotti, Rosja patrzy na Europę. Ale już wkrótce wychowanek Akademii Inżynieryjnej w Zamku, który budował car Paweł, by ocalić życie i rodzinę, i którego mury były świadkami mordu i konania samowładcy – pisał do brata: „Wydaje mi się – świat przybrał znaczenie negatywne”. Oraz: „Mam projekt: zostanę wariatem”.

Tu się ukazał jego pierwszy utwór, Biedni ludzie. Tu został aresztowany za udział w kółku socjalisty Pietraszewskiego. Tu w 1849 roku został skazany na śmierć (karę chciano wymierzyć na placu Siemionowskim (dziś Pionierskim), ale car odwołał wyrok w ostatniej chwili). Stąd go zesłali na Syberię. Tu wrócił w 1854 roku. Mimo całkiem niezłych honorariów żył ubogo, a po śmierci brata zawisł mu nad głową ogromny jak na tamte czasy dług 15 000 rubli. Nareszcie w Petersburgu poślubił w 1866 roku swoją drugą żonę, Annę Snitkin (w cerkwi Troieckiej przy Izmajłowskim Prospekcie) i zaznał szczęścia rodzinnego.

W Petersburgu 20 razy zmienił adres. Nie zatrzymywał się na długo – jak gdyby ktoś go ścigał. Lubił mieszkania narożne – graniczne, „na krawędzi”.

28 stycznia 1881 roku zmarł otoczony szacunkiem całej Rosji (jeden ze świadków pogrzebu pisał, że podczas liturgii żałobnej „w cerkwi prawie nikt nie ośmielił się palić i nie było słychać hałasu”). Pochowano go na cmentarzu przy Ławrze Aleksandra Newskiego.

Dostojewski bardzo szczegółowo opisuje miasto – liczy nawet kroki między domem Rodii i lichwiarki Alony Iwanowny. Przytacza tyle drobnych wskazówek, że rodzi się iluzja realności wydarzeń powieści.

Lecz... okazuje się, że wszystko – domy, mosty, pałace – jest zarazem realne i nierealne, przesiąknięte zbiorowością. Podaje wprost konkretny adres Alony Iwanowny, co nie przeszkadza wciąż trwającej rywalizacji pięciu domów (dyskusja wciąż się toczy). Liczy kroki, wskazuje latarnie, a jednocześnie przenosi domy z miejsca na miejsce – nie potrzebuje żadnej stałości, woli raczej kalejdoskopowość. Petersburg Dostojewskiego, jak i jego powieści, jest bliski i daleki, poznawalny i nie do poznania, oddziałuje na duszę i cicho ją omija. Jest zawsze inny. Miasto-widmo, upiór, mara senna.

Jeśli zaś chcemy przejść po tych ulicach, którymi włóczyli się bohaterowie Dostojewskiego, musimy pójść ich śladami w kierunku placu Siennego, obejść cały, a potem – wzdłuż Fontanki i Kanału Gribojedowa, wkraczając na prospekt Wozniesienski (tu, na rogu, w domu 63 lub 73, mieszkała Sonia ze Zbrodni i kary, a w mieszkaniu obok – Swidrigajłow), zatrzymać się na moście, pójść dalej, mijając plac Teatralny (znany każdemu, kto odwiedza Petersburg – bo tam stoi teatr Maryjski). I dalej jeszcze, nad Newę, do mostu Błagowieszczańskiego. Nie wszystkie domy ocalały. Najwięcej zmieniło się na placu Siennym. Prawie nic nie pozostało z tamtych czasów. Rodion nie poznałby Siennej. Rynek został zlikwidowany w latach 1939–1940 i po wojnie. W 1963 roku zbudowano stację metra Siennaja. Nie ma cerkwi Zaśnięcia Bogurodzicy (wysadzonej w powietrze w 1965 roku), ale na swoim miejscu stoi budynek żandarmerii (Dostojewskiego „goszczono” tu przez jakiś czas w czerwcu 1873 roku za „przestępstwa cenzuralne”) – łatwo go poznać po klasycystycznym portyku. Prawie bez zmian pozostał XIX-wieczny Tairów zaułek. Tu był szpital chorych na cholerę (dziś Sadowaja 44), znany z buntu 1831 roku, kiedy chorzy na wieść o rzekomym zatruciu przez lekarzy-Niemców rozgromili cały szpital.

Warto zatrzymać się na chwilę w zaułku Fonarnym, koło domu nr 9. Mieścił się tu wydział śledczy policji miejskiej. Tu często widziano samego Dostojewskiego (nieraz wzywano go tu do zapłaty weksla). Tu odbyło się drugie spotkanie Rodii z Porfirym Pietrowiczem. Kilka lat temu rozebrano część budynku, prawie cały. Nie ma już i cerkwi na Wozniesienskim.

Prawdziwą „pielgrzymkę” odbywa młodzież uwielbiająca twórczość Dostojewskiego do drzwi domu Raskolnikowa (na rogu ulicy Grażdańskiej i zaułka Stolarnego). Zostawiają po sobie ślady – tu i ówdzie widnieją napisy na ścianach: „Niech Rodia żyje na zawsze!” „Rodia, zabij moją sąsiadkę!!! – P.S. Bardzo cię proszę...” „Zabij staruchę – uratuj Rosję!” Nie brak również wyznań miłosnych (niezmienne zawierają słowa „miły Rodia”).

Żyje więc Petersburg Dostojewskiego i zwiedzać go lepiej u schyłku dnia (trzeba jednak uważać, bo element kryminalny nie opuścił Siennej mimo wszystkich zmian, o których już była mowa), tak by zachód słońca przypadał na połowę marszruty. A powoli gęstniejący półmrok tylko pomoże przeniknąć w duszę mistrza i jego bohaterów.

Miłośnicy zaś twórczości petersburskiego mistrza będą zawsze miłe widziani w ostatnim ziemskim mieszkaniu pisarza (zaułek Kuznieczny 5/2, blisko stacji metra Dostojewskaja lub Władimirskaja).


opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama