Opowieść sentymentalna o dobrym inteligencie i złym ludzie

Recenzja "Polaka po komuniźmie" Teresy Boguckiej.

 

Pierwszym i dominującym wrażeniem przy lekturze książki Teresy Boguckiej jest nuda. Rzecz nie tylko w języku i rozwlekłości stylu. Teksty Boguckiej są nudne strukturalnie oraz intelektualnie; nie mają więc ani wyraźnej dramaturgii z jasno zarysowaną tezą, klarownym wywodem i mocną pointą, ani przenikliwych argumentów i obserwacji. Wywód w nich posuwa się wolno, a raczej nie tyle posuwa się, ile kluczy zawsze wokół tych samych spraw, zatrzymując się często na długie postoje.

Grzechem pierworodnym warsztatu autorki jest notoryczne nadużywanie pojęć opisujących byty kolektywne, takich jak "inteligencja", "masy", "elita", "lud", "Polacy", "katolicyzm" itd. Obyczaj ten jest o tyle zastanawiający, że - jak przeczytałem na tylnej stronie okładki - autorka jest socjologiem, a takie wykształcenie raczej skłaniałoby do wstrzemięźliwości w stosowaniu łatwych uogólnień i jeszcze łatwiejszych wartościowań. Bogucka nie analizuje danych socjologicznych ani tym bardziej sama ich nie zbiera pod kątem własnych zainteresowań. Nie podaje też uogólnień jako pewnych hipotez do rozważenia ani jako prowizorycznych hipotez wyjaśniających, ani jako prowokacyjnych i efektownych skrótów myślowych. Jaki zatem jest ich charakter? Zewnętrzny obserwator rozpozna w nich typowe środowiskowe stereotypy, kilka lat temu rozpowszechnione wśród dużej części naszej inteligencji, a dzisiaj dość zgrane. W wersji Boguckiej brzmią one jednak raczej jak głos serca niż jak oficjalne stanowisko środowiska; jest to raczej opowieść sentymentalna niż złośliwa filipika. Autorka przedstawia więc znane tezy jako głęboko przeżyte prawdy, podając je w tonie bolesnego zatroskania. Oto kilka przykładów:

"Nasz katolicyzm jest płytki, powierzchowny, do niczego nie zobowiązujący... [a] Kościół instytucjonalny coraz mocniej splata się z państwem" (s. 37).

"Niekiedy uważa się, że zmierzamy do ochlokracji, czyli rządów tłumu, ale na razie jest to raczej coś, co można nazwać powstawaniem szczególnej demokracji bezpośredniej z plebejską preferencją" (s. 47).

"Jest już religia w szkołach i pewnie będzie wkrótce obowiązkowa; jest praktyczny zakaz aborcji, lada chwila będzie i prawny; może przyjdzie czas i na rozwody; będzie lustracja i dekomunizacja. Jeśli PC okrzepnie, to może jeszcze nacjonalizacja majątku b. nomenklatury, a jeśli KPN złapie wiatr w żagle, to nacjonalizacja obcego kapitału... Jak widać, rewolucja się rozpędza i wchodzi w etap powoływania Komitetów Ocalenia Publicznego i Nadzwyczajnej Komisji do Zwalczania Kontrrewolucji. Nasze symboliczne szafoty nie spłyną oczywiście prawdziwą krwią - będzie to zaledwie polskie, swojskie, obrzydliwe piekło, krzywda niewinnych, którzy przypadkiem zaplączą się pod topór, i paraliżujący kraj chaos. Tylko wcale nie jest powiedziane, że lud będzie się przy tych szafotach bawił" (s. 57-58).

"Rosnący lęk przed światem, w którym trzeba samemu za siebie odpowiadać, prowadzi do coraz silniejszej tęsknoty za ową parafrontową sytuacją, w której dla każdego było miejsce i zadanie, zwierzchność podejmowała decyzje proste jak rozkazy i jak kwatermistrzostwo dbała o zaopatrzenie" (s. 66).

"Kapitalizm powstaje u nas w świecie wrogich mu wartości. W społeczeństwie o mentalności tak głęboko lewicowej, że ani socjaldemokraci, ani komuniści, ani KPN jej wymogom nie będą w stanie sprostać. W społeczeństwie, w którym walorem jest bezradność, w którym praca mierzona jest wysiłkiem fizycznym, a nie efektami, w którym racja jest zawsze po stronie biednych i po stronie związków zawodowych" (s. 76).

"Tak więc inteligencja, wyszydzona przez prezydenta, poniewierana przez polityków, lżona przez lud i porażona tym, co się dzieje, toczy na boku nieśmiałe dyskusje. Czasem z goryczą stawia diagnozy tyczące społeczeństwa, a chwilę potem biczuje się za to i szuka winy w sobie" (s. 85).

To tylko garstka z uogólniających stwierdzeń, jakich w książce jest mnóstwo. Czytelnika zastanawiać musi mechanizm ich powstawania. W jaki sposób i na jakiej podstawie autorka doszła do owych generalizacji? Istnieje, według mnie, takie oto wytłumaczenie: autorka doszła do nich, wychodząc od cząstkowej obserwacji czy pojedynczego faktu, a następnie stawiając przed nim wielki kwantyfikator. Kiedy więc - domyślam się - autorka oglądała w telewizji demonstracje związkowe, to natychmiast wyciągnęła stąd wniosek, że Polsce zagraża ochlokracja, że "na razie" mamy "demokrację bezpośrednią z plebejską preferencją", że z nadzwyczajnym oporem przyjmujemy kapitalizm, że jesteśmy bezradni i leniwi i że chętnie wrócilibyśmy do gospodarki PRL-owskiej. Kiedy zaś przedstawiciele Kościoła zaczęli się pojawiać na forum publicznym, Bogucka wyciągnęła wniosek, że "Kościół instytucjonalny coraz mocniej splata się z państwem". Kiedy Porozumienie Centrum rzuciło hasło demokomunizacji, autorka zaczęła snuć rozważania o polskim piekle, o Komitetach Ocalenia Publicznego i o Czeka a la polonaise. Kiedy Wałęsa chlapnął coś cierpkiego o intelektualistach (na przykład o profesorach mówiących po francusku), Bogucka napisała, że inteligencja została wyszydzona, a nawet "porażona tym, co się dzieje".

Dzisiaj widać już jasno, że powyższe uogólnienia drastycznie rozminęły się z rzeczywistością. Polski kapitalizm okazał się spektakularnym sukcesem i stanowi naszą kartę atutową w kontaktach z zagranicą. Kościół jakoś nie splótł się z państwem i w dającej się przewidzieć przyszłości nie splecie. Demokracja też się kręci. Zmartwieniem jest raczej bezkarność komunistów niż antykomunistyczne szafoty, o Porozumieniu Centrum mało kto już cokolwiek wie, zaś KPN znalazł się w sferze politycznych niebytów. Wałęsy nie ma w życiu politycznym, natomiast profesor mówiący po francusku został ministrem spraw zagranicznych.

Dlaczego, wypada zapytać, autorka nie zniuansowała bardziej swoich uogólnień? Dlaczego nie wzięła pod uwagę innych faktów i zjawisk? Dlaczego nie pisała z większą ostrożnością i z większym dystansem do rzeczywistości? Dlaczego wreszcie zdecydowała się wydać ponownie teksty, które okazały się tak uderzająco nietrafne?

Istnieje kilka przyczyn. Po pierwsze, w przypadku Boguckiej oddziałały silnie grupowe przesądy i uprzedzenia. Każde z jej uogólnień stanowiło kiedyś dogmat jej środowiska. O Wałęsie pisano i robiono filmy jako o dyktatorze. Straszono teokracją, a macierzysta gazeta Boguckiej w walce z widmem teokracji sięgnęła nawet po autorytet Miłosza i Kołakowskiego. Straszono też syndykalizmem, syndromem antyinteligenckim i paroma innymi plagami. Nie ma ogólnej tezy w książce Boguckiej, której nie znałbym z ideologii jej środowiska. Można wszelako przypuszczać, że tezy te nie odgrywają już tam roli, jaką odgrywały poprzednio, a więc nie roszczą sobie pretensji do opisu rzeczywistości; dziś nabrały raczej charakteru zaklęć moralnych upowszechnianych metodą częstego i uporczywego powtarzania.

Po drugie, silne grupowe przesądy wykluczają autokrytycyzm. Tym właśnie tłumaczę brak w tekście Boguckiej wahań w diagnozowaniu i wartościowaniu; nie znajdziemy wszak u niej nigdzie stwierdzenia, że jakiś omawiany problem ma kilka rozwiązań, że istnieje rozbieżność interpretacji, na przykład co do natury, stopnia i wpływu obyczajowości PRL-owskiej w wolnej Polsce, że możliwych jest kilka scenariuszy rozwoju wypadków. To normalne, że każdy autor uznaje swoje sądy za najsłuszniejsze na świecie. Mniej normalne jest jednak, że wyzbywa się wszelkiej ostrożności w ich formułowaniu w sytuacji, gdy posługuje się takimi generalizującymi kategoriami, jak Polacy, lud, inteligencja, Kościół.

Po trzecie, w tekstach Boguckiej, podobnie jak w tekstach jej niektórych koleżanek i kolegów, widać brak znajomości demokracji, co jest o tyle dziwne, że środowisko to deklaruje się jako silnie okcydentalistyczne i demokratyczne. Ponieważ demokracja została uznana za swoisty ideał czy za jedyny wartościowy model polityczny, rzeczywistość demokratyczna uległa przez to swoistej mistyfikacji. Ta rzeczywistość - i wie o tym każdy, kto ją ogląda bez ideologicznych okularów - jest często brzydka, a brzydota demokracji amerykańskiej czy francuskiej nie różni się wiele od brzydoty demokracji polskiej. Populizm, demagogia, partykularyzm partyjny, egoizm grupowy zakrywany hasłami dobra wspólnego, racji stanu, patriotyzmu czy sprawiedliwości społecznej - to zjawiska powszechne i dobrze znane. Analizowanie tej rzeczywistości wymaga zatem zimnej krwi - której Boguckiej zabrakło - i powstrzymania się od pochopnych wniosków. Faktów uzasadniających najczarniejsze scenariusze jest zawsze obfitość; problem w tym, by dostrzec w demokratycznym bałaganie te procesy, które będą odgrywały w przyszłości decydującą rolę, a zignorować to, co jest zaledwie brzydkim folklorem politycznym. Jest skądinąd niezwykłe, iż liczne rzesze polskich (i nie tylko polskich) orędowników demokracji uwikłane były od początku w pewną sprzeczność. Chwalono demokrację, ale jednocześnie ganiono demos, obawiając się jego najgorszych zachowań. Optymalnym rozwiązaniem byłaby zapewne demokracja bez demosu lub z demosem zupełnie innym - koncept, trzeba przyznać, dość niezwykły.

Ale oprócz wymienionych przyczyn natury obiektywnej istnieje głębsza przyczyna natury subiektywnej. Kluczem do niej jest, wskazana już przeze mnie poprzednio, atmosfera ogólnego zatroskania, jaka emanuje z tekstów. Autorka pisze niewątpliwie sercem, ale wbrew pozorom natura jej wywodów ma charakter defensywny, nie zaś ofensywny. Podstawowym przedmiotem jej udręki nie jest bowiem ani stan polskiej demokracji, ani stan polskiego kapitalizmu, ani stan polskiego prawa, ani stan polskiego społeczeństwa. Źródłem udręki autorki jest to, czego, w jej mniemaniu, doświadcza dzisiaj polska inteligencja. Bogucka broni jej, choć jednocześnie wydaje się przekonana, iż stara inteligencja odchodzi w przeszłość, że w dawnym stanie nie może przetrwać, że rozpadają się jej tradycyjne mity i anachronizują tradycyjne funkcje. Autorka nie pisze tak naprawdę o świecie zewnętrznym, o chłopach czy o związkach zawodowych. Pisze o duszy polskiej inteligencji dożywającej kresu swych dni, nie docenionej ani przez nowe czasy, ani przez nowych ludzi, ani przez polityków, ani przez Lud. Ten Lud zresztą nie jest ludem realnym, lecz wymyślonym; jest ludem, który, jak Bogucka sądzi, istnieje w wyobrażeniach polskiej inteligencji, ale również nie tej realnej, lecz tej, jaka istnieje w wyobrażeniach samej Boguckiej.

Ze środowiskowych stereotypów autorka stworzyła własny emocjonalny wizerunek. Kiedy więc pisze, że inteligencja polska "hamletyzuje" oraz że "musi się zmierzyć z własnymi wartościami i z własną wiarą w lud i ze swoimi wyobrażeniami o społeczeństwie", to ten opis nie pasuje ani do polskiej inteligencji w całości, ani do żadnej z liczących się w niej grup. Nawet w środowisku Boguckiej trudno znaleźć kogoś, kto spełniałby podobne warunki. Czołowy publicysta "Gazety Wyborczej" Andrzej Szczypiorski nie zachowuje się wcale wobec Polaków jak Hamlet, lecz raczej jak król Lear wobec Kordelii w pierwszym akcie: ryczy gniewnie i wypomina wszystkie grzechy, również te nie popełnione. Hamletyzowanie odnosi się do samej Boguckiej. To ona szarpie się wewnętrznie z inteligenckim mitem Ludu, który sobie sama stworzyła, a przynajmniej przysposobiła na własne potrzeby; to ona odczuwa wewnętrzny ból z powodu anachronizacji inteligencji, której obraz również podretuszowała na własny użytek.

Z eseistyką pisaną sercem szalenie trudno się polemizuje. Weźmy dwie ważne tezy z książki, obie pochodzące z artykułu Nieuchronna normalność. Pierwsza głosi, że inteligencja polska poparła komunizm, bo "oto lud dostawał to, czego inteligencja zawsze dla niego pragnęła": darmowe szkolnictwo i lecznictwo oraz inne socjalne dobrodziejstwa. Tym samym Bogucka przeciwstawia się tezie o "hańbie domowej", dowodząc, że nie tylko odruch był szlachetny, ale i przewinienia nie różniły się od przewinień innych grup; inteligencja ma pecha, że ślady owej fascynacji ustrojem przetrwały w dziełach i w innych formach przekazu. Ale nie zmienia to faktu - dowodzi Bogucka - iż "cała inteligencja była od początku PRL poddawana presji, bo władza widziała w niej zagrożenie. Zakwestionowano jej prestiż społeczny, lokując ją za ludem, koło wzgardzonego rzemiosła."

Jeśli ktoś formułuje wobec inteligencji zarzut "hańby domowej" czy "zdrady klerków", to powyższy wywód niewiele go obejdzie. Na temat sprawy tej powstała obfita literatura i sformułowano liczne argumenty, do których Bogucka powinna się była odnieść, jeśli zależało jej na wymianie zdań. Wypada więc dla porządku zauważyć, iż, po pierwsze, fenomen fascynacji intelektualistów komunizmem był powszechny i polska inteligencja wcale się od innej nie różniła; fakt, że posiadała takie, a nie inne dziedzictwo, różne od dziedzictwa grup inteligenckich w innych krajach, nie ma tu zatem znaczenia decydującego. Po drugie, inteligencja miała w komunizmie ogromną rolę do spełnienia w sferze ideologii i była niezbędna systemowi; ta rola sprawiała, iż inteligencja była jednocześnie dla systemu niebezpieczna; fakt, że przez długi czas raczej wspierała ten system, niż go podważała, stanowi okoliczność kompromitującą. Po trzecie, kłamstwo w kulturze, jakiemu oddawali się intelektualiści, miało perfidniejszą siłę oddziaływania niż kłamstwo robotników czy chłopów wygłaszane na wiecach i rocznicowych akademiach; szczególnie jeśli autorami tego kłamstwa w sztuce i w sferze idei byli wybitni uczeni, pisarze i artyści. Po czwarte wreszcie - to jest argument ad hominem (poprzednie były ad rem) - skoro inteligencja nie różniła w swoich przewinieniach od innych grup, to w takim razie nie różni się ona od Ludu pod względem skomunizowania, a więc zasługuje, by być w takim samym stopniu jak on skrytykowana przez Bogucką. Zamiast zżymać się na skomunizowany Lud, Bogucka powinna - idąc logiką swojej myśli - skoncentrować się na skomunizowaniu inteligencji. Tę grupę wszak zna bezpośrednio, natomiast wiedzę o Ludzie czerpie z prasy i telewizji.

Druga teza zawarta w artykule Nieuchronna normalność głosi, iż w przeszłość odchodzi tradycyjnie rozumiana polska inteligencja, a także "ten lud, z którym była przez całą swą historię związana". Pojawi się "homo novus - człowiek nowy, rzutki, przedsiębiorczy i dosyć bezwzględny". Będą to robotnicy zatrudnieni w prywatnych zakładach, podejmujący spory zbiorowe z właścicielami; ich już nie będzie interesowało obalenie rządu ani zmiana ustroju ("nie będzie im chodziło o to, że Balcerowicz na szubienicę, Bolek precz z Belwederu, a Żydzi won z rządu"). Będzie to też nowa klasa średnia, obejmująca przedsiębiorców oraz intelektualistów, przy czym ci ostatni staną się po prostu grupą zawodową. W czasach normalnych - pisze Bogucka - a więc w czasach, które nadchodzą, "intelektualista powołany jest raczej do rozbijania stereotypów myślowych, podważania mitów zbiorowych, do opisu, analizy i refleksji". Nie będzie miał on już żadnej misji narodowej do wypełnienia ani żadnego społecznego posłannictwa.

I znowu, jak poprzednio, czytelnik poczuć się może zawiedziony tym wywodem. Wielkie strajki wybuchały i wybuchają na Zachodzie; zdarza się, że z tego powodu padają rządy, a żądania głów polityków nie są w takich sytuacjach niczym wyjątkowym. Nie jest prawdą również, iż profesjonalizuje się klasa intelektualistów. Można wręcz powiedzieć, iż żyjemy w epoce niezwykłej ideologizacji intelektualistów. Richard Pipes porównał dzisiejszą inteligencję amerykańską do dziewiętnastowiecznej inteligencji rosyjskiej, a już kilka dziesięcioleci temu powstało określenie "nowa klasa" dla opisu tej szczególnej dla społeczeństwa kapitalistycznego warstwy. Bogucka może oczywiście odrzucać kategorię "nowej klasy", ale wypadało chociaż hipotetycznie wziąć pod uwagę możliwość utrzymania się inteligencji jako grupy. Nic w każdym razie nie wskazuje, iż rola ideologii w dzisiejszych społeczeństwach będzie maleć, a zatem najpewniej utrzyma się zapotrzebowanie na intelektualistów-ideologów. Wystarczy zresztą przyjrzeć się dzisiejszej Polsce, w której intelektualiści sprawiają wrażenie, jakby mieli pełne ręce roboty. I wreszcie nie brzmi przekonująco fragment o "rozbijaniu stereotypów myślowych" przez intelektualistów w nowej epoce. Takim rozbijaniem trudnią się intelektualiści już od dłuższego czasu, zresztą z różnym skutkiem. Wolą oni rozbijać stereotypy innych niż te, jakie stworzyła ich własna grupa (czego dowodem jest recenzowana książka).

Ale zarzuty wobec obu powyższych tez nie są tu najważniejsze, gdyż czytelnik czuje, iż rozmijają się one z intencjami pisarskimi Boguckiej. Stąd, jak stwierdziłem poprzednio, zwykła polemika z książką nie jest prosta. Autorka chyba niezbyt dosłownie traktuje obie tezy, a dowód na to jest taki, iż one się wzajemnie unieważniają. Jeśli prawdą jest, iż inteligencja polska jest "poniewierana i lżona" przez Lud i populistycznych polityków, jeśli grożą nam jakobinizacja ŕ la polonaise, "splecenie" państwa z Kościołem, "paraliżujący kraj chaos" oraz "szczególna forma demokracji bezpośredniej z plebejską preferencją", to nie ma powodu, by wierzyć w "nieuchronne" przyjście "normalności". Nie widać w każdym razie racji, by z takiego stanu rzeczy wywodzić przekonanie o nadchodzącym upodobnieniu polskiego społeczeństwa do społeczeństw zachodnich. Jeśli natomiast owo upodobnienie jest "nieuchronne", to bezpodstawne stają się czarne kolory, jakich używa autorka do oddania polskiej rzeczywistości. Wystarczy przecież energicznie wprowadzać pewne reformy, przede wszystkim prywatyzację, a problemy się same rozwiążą: znikną lud i inteligencja, a na ich miejsce pojawią się przedsiębiorcy.

Wydawałoby się zatem, iż nie można jednocześnie głosić obu tez. Ale owa sprzeczność nie jest przez autorkę traktowana jako sprzeczność. Fakt, iż Bogucka akceptuje tezy rozbieżne, nie wynika tylko z tego, że obie stanowią istotne składowe ideologii jej środowiska. Sądzę, że wiernie oddają one stan ducha autorki, która najpewniej ich za sprzeczne nie uznaje. Bogucka w swojej książce buduje bowiem pewną sytuację psychologiczną. Pragnęłaby ona, by wyidealizowana, a nawet częściowo wykreowana przez nią inteligencja, z którą autorka czuje się sentymentalnie związana, nie odchodziła jeszcze w przeszłość. Ma bowiem ta warstwa wiele do zrobienia - "tak naprawdę, nie wiemy, czy wykonała już wszystkie swoje powinności": jest przecież Lepper, jest KPN (?), jest "Fronda" oraz Puls Dnia (akurat prezes telewizji już dość dawno zdjął ten obowiązek z barków Boguckiej). Być może "nieuchronna normalność" to wszystko zniesie i wprowadzi zwykłą klasę średnią, ale w Boguckiej taka perspektywa nie rodzi entuzjazmu; żal jest jej starych powinności. Między epoką, kiedy inteligencja żywiła się złudzeniami na temat ludu, zaś on bywał niekiedy jej powolny, a epoką, kiedy zarówno inteligencja jak i lud przestaną istnieć, mamy krótką chwilę, gdy inteligent w typie Boguckiej może z matczyną troską łajać niedojrzały lud, ale w tym łajaniu ważniejszy jest smutek z powodu rychłego końca całego układu niż z powodu opieszałości łajanego.

Sytuacja psychologiczna, jaką odnajduję w książce Boguckiej, to sytuacja nauczyciela etykiety, który czasy swojej centralnej pozycji w szkole ma już za sobą, a który nadal piętnuje złe maniery, mając wszakże smutną świadomość, że niedługo wykwintność zachowania stanie się przeżytkiem. Ta sytuacja psychologiczna jest rzeczywista w przypadku Boguckiej. Pozostaje jednak pytanie, czy utożsamić się z nią może jakaś liczniejsza grupa. Według mnie - nie. Nie tylko nie charakteryzuje ona postawy znaczącej grupy polskiej inteligencji, ale wyrasta z fałszywego odczytania przeszłości i mylnych prognoz na przyszłość (jeśli oczywiście ową przyszłością w naszym przypadku ma być obecny stan społeczeństw zachodnich).

Ten psychologiczny aspekt książki nieco ją ratuje. Ale ratuje ją nie w tym sensie, iż czyni wiarygodnymi przedstawione tam racje; tych uratować się nie da. Chodzi raczej o to, że na tle sterylnej intelektualnie publicystyki chłoszczącej Polaków za rozmaite wady i przewinienia - publicystyki, której patronem jest wspomniany powyżej Andrzej Szczypiorski - szkice Boguckiej brzmią szczerze. Autorka nie reprezentuje seryjnej moralistyki, jaką dobrze znamy, ale jest autentycznie przejęta sprawami, o których pisze. Można zatem jej współczuć, bo smutek jej tekstów jest prawdziwy, nawet jeśli błędnie opisują stan faktyczny, a od rzeczywistości dzieli ich autorkę gąszcz środowiskowych stereotypów.

I sprawa ostatnia dotycząca recepcji. Książka Boguckiej jest pod względem poznawczym oraz pisarskim kiepska. A jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że tak właśnie bywa ona odbierana. W recepcji widać dwa nurty. Pierwszy - nazwijmy go nieoficjalnym - mniej więcej trafnie rozpoznaje wartość esejów Boguckiej; czytelnicy po cichu mówią sobie, że rzecz jest marna i zdumiewają się opublikowaniem jej w serii, która charakteryzowała się do tej pory znośnym poziomem. Drugi - oficjalny - wyraża się w nachalnych pochwałach; nie dość, że książkę wydano w rzeczonej serii, to jeszcze mianowano kandydatką do ważnej nagrody literackiej. Wszystko to potwierdza rzecz dawno dostrzeżoną i opisaną: w polskim życiu kulturalnym dużą rolę odgrywają środowiskowe koterie, które bardziej zainteresowane są promowaniem własnych ludzi niż dbaniem o kryteria. I to jest problem dużo poważniejszy niż wszystkie wady książki Teresy Boguckiej.

 

RYSZARD LEGUTKO

, ur. 1949, filozof i publicysta, prof. dr hab. Pracownik Instytutu Filozofii UJ. Wydał m. in. Dylematy kapitalizmu (1985), Bez gniewu i uprzedzenia (1989), Krytyka demokracji w filozofii politycznej Platona (1990), Nie lubię tolerancji (1993), Etyka absolutna i społeczeństwo obywatelskie (1994), Tolerancja (1997).
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama