O jedności w rozproszeniu?

Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych. Przedstawia problem napięcia między powszechnością a partykularyzmem w dzisiejszym świecie i w Polsce.

 

Kraj, w którym żyjemy, zmienia się raptownie. Kim jesteśmy, czym się stajemy? Benedict Anderson nazywa naród wspólnotą wyobrażoną - imagined community - a więc tworem wyobraźni? Naród jako szczególna, najwyższego rzędu jedność o mitycznych korzeniach, połączona międzypokoleniowo (przeszłość, teraźniejszość, przyszłość), został, jak powiada Gellner, wymyślony przez inteligencję w początkach XIX wieku, wywołany przez "budzicieli" z etnicznej mgławicy, rozbudzony jak uśpieni w Kyffhauser rycerze, gdzie cesarz Barbarossa czeka na wezwanie do boju za ojczyznę. Uprzednio nie istniał, istniało królestwo - zbiorowość państwowa pod patriarchalnymi rządami króla (niby jego własność, dzielona, przekazywana jako wiano spowinowaconym dynastiom lub powiększana o nowych poddanych), wreszcie istniała bardzo lokalna ojczyzna, miejsce zadomowienia dla jednostki, dla "tutejszych".

Teresa Bogucka zadaje sobie pytanie o tożsamość Polaków i poniekąd zawiesza odpowiedź. Stwierdza, że inteligencja, która przewodziła narodowi, chroniła pamięć zbiorową, wyznaczała horyzont wartości i cele, traci swoje przywództwo, bo lud, który oświecała, usamodzielnił się i wybiera inne wzory i drogi rozwoju niż te, które wskazywała. Polska plebejska, wpatrzona w telewizor, wymknęła się spod wpływu elit. Ku czemu więc podąża?

Zapewne tym, co najbardziej przeszkadza stworzyć w miarę obiektywny autoportret Polaków, jest przekonanie o naszej szczególności. Kompleksy narodu, który opóźnił się w stosunku do innych, utraciwszy niepodległość w pewnej mierze z własnej winy, zaś lata gwałtownych przemian modernizacyjnych dokonujących się w XIX wieku przeżył w niewoli, a więc w zależności od obcych, pokutując za grzechy przodków i walcząc o wolność ojczyzny, te kompleksy niższości usiłowano przewartościować czyniąc, z polskiego losu przykład niezwykłego i budzącego podziw (mającego budzić podziw) martyrium. Poeci romantyczni wynosili pod niebiosa polskość anielską cierpiącą za inne ludy, broniącą chrześcijańskiej Europy przed hordami barbarzyńców z Azji. Chętnie w to uwierzyliśmy, narkotyk (jak mówi Maria Bobrownicka) mitu pomagał znosić najcięższe chwile upadku, ale nieraz służył jako zasłona mało chwalebnych poczynań, wręcz zwykłego etnocentrycznego egoizmu. Wydawało się, iż chcieliśmy rywalizować z Żydami, uznając się za naród najbardziej prześladowany: wszakże my też ucierpieliśmy jak nikt inny, też zasługujemy na najwyższe współczucie. Myślenie o sobie samych zwykle bywa targane sprzecznościami - albo wywyższamy się nadmiernie, albo poniżamy. Zwykle się wywyższamy nad innych (zwłaszcza nad Rosjan, Ukraińców, Czechów, Żydów), ale w końcu przyjemniej mówić o sobie nawet rzeczy złe, niż nie mówić wcale. Trudniej znieść szarą zwykłość, choć jest losem wszelkich zbiorowości, najczęściej także ciężko przez los doświadczonych.

Gdyż wyjątkowi, szczególni bywają pojedynczy ludzie, nie narody. Te są konglomeratem czasem wzniosłości i najczęściej przyziemności. Czy posiadają cechy specyficzne? Wspólny język, doświadczenie dziejowe stwarzają łatwość komunikowania, a więc sprzyjają upodobnieniu, ujednoliceniu postaw. A raczej sprzyjały, gdyż proces globalizacji świata dzięki telewizji działa dzisiaj już ponad językiem, obrazami, oglądamy i przejmujemy zachowania nawet bez udziału słowa. Taka jest dzisiejsza nasza rzeczywistość "zamerykanizowana", "zeuropeizowana", ale już nie specyficznie "polska". Budzi to niepokój nie tylko inteligentów postoświeceniowych - którym oto wymyka się z rąk wpływ na polską duszę, duszę opętaną przez skomercjalizowane, międzynarodowe mass media - ale i tradycjonalistów, najczęściej wiążących wiarę religijną z obyczajem przodków, szybko zanikającym.

Tymczasem wchodzimy w morderczy proces modernizacji rozkładający niegdysiejsze sposoby zachowania, budujący nowe, odmienne kompozycje i syntezy racjonalności i emocjonalności, a także nowe amalgamaty głupoty i mądrości. Nic w tym szczególnego, nic, co by wbijało w dumę. Dołączamy do szeregu innych społeczeństw, biegniemy razem, może trochę wolniej. Przy tym załamuje się mit jedności narodu, w który dawniej wierzono dość uporczywie wbrew oczywistościom. Manifestacje stadności (bez-myślności tłumu: kupą, mości panowie) brano bowiem za przejaw jedno-myślności? Ale "jedność serc" można osiągnąć także gromadząc kibiców Wisły albo Legii, wreszcie fanów Michaela Jacksona. Idziemy zatem ku pluralizmowi, każdy pielęgnuje na boku swój ogródek? Nie dbając o wspólne? Jak gdyby wypełnianie najzwyklejszych obowiązków wobec bliźnich, obowiązków wynikających z przykazań (albo "świeckiej przyzwoitości") wymagało emocjonalnego fortissimo, hurrapatriotyzmu itp., haseł: hej kto Polak, na bagnety...

Kryzysowi tradycyjnej wspólnotowości towarzyszy lub mogłoby towarzyszyć pojawianie się nowych zasad bycia razem, w oparciu o transnacjonalność lub infranacjonalność (regiony). Naród - wymarzony przez wieszczów - stawałby się więc dziś wspólnotą wiążącą jednostki znacznie słabiej? Czy uznać to za tragedię i koniec świata? A może zgodzilibyśmy, aby ten rodzaj wspólnoty ustąpił miejsca innym rodzajom więzi zbiorowej? Lokalnym "trybalizmom" (Maffessoli)? A może kibice Legii tworzą już namiastkę "narodu", walcząc z wrogiem (np. kibicami Cracovii)? Gdy konstytuującym naszą tożsamość "wrogiem" będzie nie tylko Niemiec (który pluł nam w twarz) czy Moskal, ale zwolennik sąsiedniego klubu, sąsiad z drugiej dzielnicy? Przy umiejętnym podgrzaniu da się zresztą skutecznie poszczuć mieszkańców jednej wioski na mieszkańców drugiej. Naród wymyślony (rzekomo obudzony z uśpienia - z ludowości) przez dziewiętnastowiecznych inteligentów miał na celu zlikwidowanie takich sąsiedzkich waśni między "krakowiakami" i "góralami". Nienawiść translokowano za granicę, ku "mieszkańcom zza rzeki" (Pascal), ten transfer był warunkiem wewnętrznego pokoju - wewnątrz miała zapanować braterska miłość synów jednej matki, już nie "krakowiaków i górali", ale Polaków.

A może jednak, powiadają niektórzy, wiązać z zamiarem bycia narodem swoiste zadanie, misję zbawczą? Jesteśmy Polakami, aby walczyć za "wolność naszą i waszą"? Chcemy więc czegoś, czego inni nie potrafią dokonać? Na przykład Gesta Dei per Francos? Walczylibyśmy nie tyle o swoje, ile o prawo do wypełnienia specyficznych zadań? Te romantyczne mesjanizmy zostały podkopane przez "darwinowski" nacjonalizm integralny: narody walczą ze sobą o przeżycie jak zwierzęta, nie ma w tym żadnej wyższej racji, żadnej transcendencji, wilk pożera baranka, lepiej być wilkiem. Choć osłonięcie bezlitosnej walki o byt szlachetną ideologią - pięknie brzmiącymi wyższymi racjami - bywa korzystne. W istocie jednak naród dla nacjonalistów, jak Maurras czy jego uczeń Dmowski, miałby być czymś nieuchwytnym, określającym jednostkę w najgłębszych pokładach duszy? Miałby być swoistym quasi-religijnym Absolutem, entelechią unoszącą się ponad indywidualnym istnieniem, ale to istnienie definitywnie określającą? Nie podlega ona rozumowemu wykładowi, jest irracjonalna (transracjonalna), jest odwiecznym instynktem samozachowawczym kolektywu, pierwotnym (i transcendentnym) w stosunku do tożsamości jednostkowej, w istocie jest biologicznym instynktem walki o byt gatunku.

***

W czasach postoświeceniowej laicyzacji inteligencja stała się nową kastą kapłańską w narodowej świątyni; gdy idea narodu upadnie, inteligencja utraci specyficzny status i zatrudnienie, zmieni się w kadrę fachowców, bez misji, bez charyzmatu, lekarzy, psychologów, literatów, inżynierów, nauczycieli angielskiego, dziennikarzy. Nawet bowiem chłoszcząc naród za odstępstwa, nie mogła się bez niego obyć. Jest bowiem naroślą na jego ciele? A może raczej matrycą, z której się zrodził? Zresztą równie dobrze służy nacjonalizmowi mesjańskiemu, jak i nacjonalizmowi "darwinowskiemu". Zachęcając prostaków do walki o byt w imię uniwersalnego posłannictwa albo w imię nienawiści do obcych zabierających nam (naszemu gatunkowi) miejsce pod słońcem.

Co się więc dzisiaj dzieje z Polakami? Co oznacza utrata kapłańskiego statusu polskiej inteligencji? Jej słabnącym (omdlewającym) rzecznikiem jest "Gazeta Wyborcza", łącząca "prorockie" nauczania duchowych mistrzów typu Andrzeja Szczypiorskiego czy Adama Michnika i liczne kolumny poświęcone wyrafinowanej konsumpcji darów kultury masowej w amerykańskim, a więc "antyprorockim" stylu. Jakby główny menadżer od marketingu toczył tam spór z arcykapłanem o oświeceniowym rodowodzie.

Niektórzy wieszczą nadejście ery totalnej anarchii (oncoming anarchy, jak powiada Kaplan). W wyniku rozpadu więzi społecznej, także narodowej - skoro każdy dba wyłącznie o siebie - instytucje nadzorujące stosunki międzyludzkie ulegać będą erozji do tego stopnia, że "ulica" zmieni się w pole niekontrolowanych działań rozmaitych gangów. Można uczynić z własnego domu, jak to czynią bogacze w wielkich miastach, pilnie strzeżoną twierdzę, ale czy na długo? Przykładem takiej anarchii stają się zarówno metropolie Zachodu czy Ameryk, jak i niektóre państwa trzeciego świata, Liberia, Somalia, Ruanda-Burundi. Nietrudno wyprowadzić stąd wniosek o palącej potrzebie rozbudzenia poczucia obywatelskiej współodpowiedzialności za losy bliźnich, powstrzymania rozpadu więzi międzyludzkich, choć nie jest pewne, czy miałyby to być więzi narodowe w starym stylu, których fundamentem jest radykalny podział na my i oni. Pojęcie racji stanu wywodzonej ze zabsolutyzowanego interesu państwa-narodu zakłada bezdyskusyjny priorytet korzyści własnej, nie dopuszczając transnacjonalnego punktu widzenia. Czy uda się przekształcić ową separatystyczną, izolującą (my przeciw onym) tożsamość narodową w więzi krzyżujące się poziomo, ale i zhierarchizowane, wstępujące po norwidowsku od szczebla lokalnego do globalnego, od narodowego (i przed-narodowego) do Rodziny Ludzkiej? Bliższa koszula ciału niż kaftan - powiadają tradycyjni zwolennicy narodu i zazwyczaj szczeblowi transnacjonalnemu poświęcają parę do niczego nie zobowiązujących ogólników. Ich horyzont wyznacza bowiem właśnie owa nieodwołalnie zawężająca spojrzenie "racja stanu". Uniwersalizm Kościoła - jak i uniwersalność ponadnarodowych racji - ulega tu bezceremonialnemu przykrojeniu na miarę potrzeb narodowych. Przykładem niech będzie polityczny dyskurs manifestujących swoje gorące sympatie do katolickich tradycji narodu polskiego środowisk zarówno Radia Maryja, "Naszego Dziennika", jak i Piotra Wierzbickiego. Różni ich poniekąd stosunek do Rosji, która dla Wierzbickiego jest straszydłem, służącym, do pogrążenia przeciwnika, oskarżanego o udział w moskiewskim spisku, ale łączy rozumowanie w kategoriach czarno-białych: my-oni. Oto tak zinstrumentalizowano falę sympatii do Czeczenii - trzeba pomóc narodowi walczącemu o wolność (rzekomo zasada powszechna), ale w istocie działano w myśl zasady partykularnej - wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi, dlatego Kurdom równie zaciekle walczącym z Turkami, nie z Rosjanami, o wolność swojej ojczyzny nikt nie poświęcił najmniejszej uwagi.

Gdybyśmy przyjęli stopniowanie więzi lojalności, stopniowanie poczucia wspólnoty, wtedy kategoria narodu nie uległaby likwidacji - jak tego chciał naiwnie utopijny, oświeceniowy kosmopolityzm, ale stałaby się szczeblem w skali wstępującej od mikrowspólnot lokalnych do najszerszej ogólnoludzkiej solidarności? Wtedy jednostka weszłaby w sieć wielorakich powiązań, czego znakiem są na przykład rozmaite już dziś istniejące - globalne - wspólnoty internetowe. Dyskurs odwołujący się do podziałów narodowych jako najgłębszych i nieusuwalnych skazuje się, zgodnie z perspektywą dziewiętnastowiecznego nacjonalizmu, na autarkię, w imię jedynie istotnej lojalności, przecina bowiem wszelkie inne powiązania, skoro right or wrong my country. Tymczasem skazani jesteśmy, także ekonomicznie, na kooperację z mnogością partnerów rozproszonych po całym świecie, a więc na nieuchronną globalizację.

Jak w tych warunkach zachować tożsamość, nie rozsypać się na migotliwą mgławicę ulotnych doznań? Dlatego obrona "twardej" zasady narodowej wielu ludziom wydaje się jedynym ratunkiem - proponują lekturę Ogniem i mieczem albo patriotycznych przedwojennych regulaminów gimnazjalnych w duchu Konopnickiej. Serbowie na Bałkanach okopali się w murach Wielkiej Serbii i w jej granicach próbują dokonać etnicznej czystki, eksterminując lub wypędzając etnicznie obcych, czasem powiadają, że w ten sposób bronią chrześcijaństwa przed zalewem islamu. W Izraelu niektórzy myślą podobnie, spotykając się z adekwatną reakcją muzułmańskiej "partii Boga".

***

Kościół, którego uniwersalnemu przesłaniu (idźcie i nauczajcie wszystkie narody) dość trudno jest zaprzeczyć, wielokrotnie bywał używany jako podpórka skrajnych nacjonalizmów. Zwłaszcza gdy "obcy" jest innowiercą. Ale nieraz i katolickie narody walczyły ze sobą z niezwykłą zaciekłością, śpiewając Te Deum i dziękując Bogu po obu stronach za kolejne zwycięstwa. Spory polsko-litewskie czy polsko-ukraińskie (obrona Lwowa) dostarczają tu bliskich przykładów. Przekonanie, iż "Bóg jest z nami" dodawało niezwykłej energii owej zaciekłości. Zapominano chętnie, iż przywoływanie imienia boskiego w niecałkowicie czystej sprawie i w duchu nienawiści prowadzi do najgłębszego zatrucia źródeł wiary. Zbyt bliskie relacje tronu i ołtarza, profanumsacrum, jak uczy Rewolucja francuska, ale także bolszewicka, kończą się bardzo niefortunnie. Kościół modli się o jedność i niektórym wydaje się, że ta modlitwa znakomicie przekłada się na język potrzeb narodowych. Kościołowi idzie wszakże o inną jedność, jedność Ludu Bożego, integrującą wielorakie bogactwo i różnorodność osób pielgrzymujących do zbawienia, tu natomiast oczekujemy pożądanej homogeniczności narodu, gdzie jednostka jest posłusznym kółkiem w maszynie, wymiennym ogniwem jak żołnierz na froncie; u osnowy tego myślenia leży model militarny (depersonalizujący). Lud Boży nie jest jednak narodem.

Rozwój technologii niejako wymusza globalizację świata, żadna najlepiej strzeżona linia Maginota (ani NATO-wski rakietowy pancerz) nie ochroni nas od Czernobyla po drugiej stronie kordonu, żadna "polska wieś spokojna" już się nie uchowa. Stąd absolutny przymus rozumowania w kategoriach globalnego, ogólnoludzkiego, ponadnarodowego, ponadpartykularnego interesu wydawałby się oczywisty. Ogólne i poszczególne zawsze wstępowało w spory, konfliktom dawniej próbowano zaradzić w imię narodowej jedności, dziś wchodzimy w fazę, gdy ich rozwiązywanie wymaga wzniesienia się ponad narodowe egoizmy. A więc wymaga koordynacji i współpracy na najwyższym poziomie. Czy to się uda, skoro takiej współpracy przeszkadza wąsko pojęty interes poszczególnych państw ciągnących w swoją stronę nieraz w samobójczym zaślepieniu? Alternatywą ponadpaństwowej kooperacji nie jest powrót do bezpiecznych lokalnych suwerenności, ale katastrofa w skali globu. "Zimną wojnę" wygrali Amerykanie, jednak trudno przyjąć, by ponadpaństwowa kooperacja oznaczała dyktat czy hegemonię jednego mocarstwa według wzoru imperium romanum, państwa karolińskiego czy cesarstwa Napoleona. Umocnienie roli ONZ wydawałoby się nadzieją ludzkości, ale jej dotychczasowa bezradność, przypominająca paraliż sejmu Rzeczypospolitej, skłania do czarnowidztwa. Trzecie millenium stawia nas oko w oko z szaleństwami muzułmańskiego fundamentalizmu, z chińskim "wolnorynkowym" totalizmem, z głodem w Afryce, z ambicjami lokalnych możnowładców zmierzających do własnej broni nuklearnej w oparciu o podszczuwane frustracje ludności, wreszcie o argumenty "racji stanu". Na te wyzwania elity twórcze Zachodu odpowiadają religią ludycznego chaosu. Świat w trzecim tysiącleciu zapowiadałby się jako Wielka Bośnia? To oznaczałoby powrót do paleolitu. W każdym razie nie są to problemy na miarę bohaterów Henryka Sienkiewicza, choć trudno dziwić się nerwowości tradycjonalistów, którym proces modernizacji rozmontowuje jeszcze niedawno nieźle funkcjonujące narodowe universum: na miejsce Skrzetuskiego, Kościuszki czy majora Hubala pojawia się Michael Jackson i to on organizuje zbiorową wyobraźnię. Wyszedłszy z jaskiń, musimy wprawdzie żyć we wspólnocie, ale dawne pomysły, jak to robić, wymiótł zarówno podmuch bomby w Hiroszimie, jak i telewizja satelitarna czy internet. XX wiek zadbał o kompromitację instytucji porządkujących zbiorową aktywność. Hobbesowski Lewiatan, który barbarzyńskie prawo pięści zastąpił nieograniczoną przemocą Władcy, żelazną ręką narzucającego akceptowalne reguły społecznego współżycia, przyniósł oto doświadczenia totalitarne: państwo hitlerowskie zbudowało Oświęcim, państwo komunistyczne Gułag. Organizacja państwowa okazała się doskonałą machiną masowej zbrodni. Jak oczekiwać od młodych ludzi gotowości poświęceń na narodowym ołtarzu, okupowanym przez pozbawione przejrzystości struktury? Naiwna ufność do aktualnej zwierzchności przypominałaby wiarę w krasnoludki. Niemcy, jak zapewniał niedawno prezydent Weizsäcker, w dobrej wierze (guten Glaubens) wypełniali rozkazy prawomocnej władzy - wiemy, co z tego wynikło. Przeżywamy coraz głębszy kryzys zaufania do wszelkich autorytetów z wyjątkiem gwiazd showbiznesu. Przestaliśmy wierzyć także w funkcjonowanie demokracji parlamentarnej z republiką, jak mawiali jakobini, "jedną i niepodzielną". Dzisiaj już inaczej się dzielimy i inaczej się łączymy niż nasi ojcowie? Wchodzimy w erę "objecteurs de conscience" - indywidualnego sumienia, zatem w erę skrajnego pluralizmu, szukania drogowskazów na własną rękę lub stadnych zbiegowisk, ale zarazem w erę rosnących sprzeczności między strefą dostatku i obszarami głodu, w erę próżni (Lipovetsky) i zamętu? Ten zamęt i strach w obliczu przyszłości wyrażają ekscentryczne wobec dotychczasowej sceny politycznej ruchy alternatywne - ekologiczne, feministyczne, ale także wybuchające gwałtownie waśnie etniczne, rozwój sekt, wreszcie oszałamiający rozwój skomputeryzowanych technologii masowej zagłady, których zastosowaniem była wojna w Iraku, technologii kontrolowanych przez anonimowe sztaby znakomicie wytresowanych, ale z amputowaną wyobraźnią, ludzkich automatów - kto następny po Amerykanach ich wynajmie? Kartel z Medelin, Saddam Husajn, terroryści z Hesbollah? Chrześcijanie w katakumbach nowoczesności powinni prosić o wybawienie od fałszywych proroków - i mają taką obietnicę, ale wbrew dziarskim wierszykom do nieba nie pójdą czwórkami.

***

Tak więc w obliczu licznych stresów trudno się oprzeć pokusie wygłaszania pochwał dawnych dobrych czasów, gdy stabilna, zhierarchizowana, ufająca autorytetom społeczność ludzka podążała prostą drogą do szczęśliwości. Niestety do raju wkradł się wąż krytycyzmu, podkopał wiarę w ustalony przez Boga porządek, zapragnął sięgnąć po władzę, niepomny ludzkiej niedoskonałości. Ten dyskurs konserwatystów, słyszalny i dzisiaj, pomija rzecz istotną, a mianowicie, że dawny porządek mało miał wspólnego z Ładem Bożym, był, jak zawsze, porządkiem "z tego świata", a więc z przewagą księcia ciemności. Niósł ogrom krzywd i okrucieństw okraszanych dość bluźnierczą pociechą, iż krzywdy są explicite chciane przez Boga - Najwyższego Sędziego. Pan Bóg stanowił więc znakomitą wymówkę wszelkich łajdactw. Gdy ten ideologiczny montaż został podany w wątpliwość przez krytycyzm zbuntowanych umysłów wracających do prometejskiego mitu, a więc przeświadczonych, że o naprawę świata i wybawienie ludzkości z cierpień należy wadzić się z Bogiem, wahadło ruszyło w odwrotną skrajność. Nasze udręki się jednak nie pomniejszyły - gdy obaliliśmy królów, wyrośli dyktatorzy. Utopia rewolucyjna i utopia konserwatywna na równi budzą gorzki uśmiech. Nowa Europa zachęca do subsydiarności (pomocniczości), inaczej mówiąc, każdy na swoim miejscu, czyńmy w pokoju, co każe Duch Boży, a całość sama się złoży? Owo bojowanie na co dzień ("byt nasz podniebny", powiadał poeta) wymaga wytrwałości i roztropności, cnót prostych, choć dość rzadkich.

JAN PROKOP

, ur. 1931, prof. dr hab., wykładowca WSP w Krakowie, krytyk, historyk literatury, pisarz, publicysta, tłumacz. Ostatnio wydał: Lata niby-Polski: literatura, stalinizm, mity polityczne (1998).
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama