Irlandczycy

Esej na temat najnowszej historii Irlandii

Dzisiaj zwrócił uwagę, jak ulewny deszcz
Zatrzymał się tak równo w poprzek zaułka Golightly’ego
Że mógł być murem ze szkła,
Który runął na ziemię. On stał tam i stał,
I zastanawiał się po której stronie, jeśli w ogóle którejś, powinien być.
		(Paul Muldoon, Komisja demarkacyjna, przeł. Piotr Sommer)

Pamiętam bardzo dobrze, jak w latach 70. z nudnych, tendencyjnych, lecz zawsze oczekiwanych wiadomości zagranicznych w wieczornym dzienniku telewizyjnym wyławiałem słowo Irlandia. Kraj zamieniony w dwa kraje - jak Niemcy czy Korea. Niejasnemu poczuciu solidarności (bo przecież katolicy i prześladowani) towarzyszył moralny niepokój (bo jednak terroryści). Nieokreślony lęk, jaki wywoływać musi wyobrażenie życia uwikłanego w wojnę, która nie ma końca, łączył się z fascynacją, którą budziło (tego jestem pewien, choć pojąłem to znacznie później) właśnie to pęknięcie, ten rozkrok, w jakim Irlandia tkwiła od półwiecza. "My" i "oni", wpisane przecież i w nasz ówczesny świat, tam znajdowało realizację czytelniejszą i - "na śmierć i życie". A przy tym atmosfera wojny religijnej, a więc czegoś z podręczników historii odległej, z czym nawet najbardziej zażarta "walka z religią" równać się - znów: w wyobraźni - nie mogła.

Ten obraz komplikował się w miarę, jak przybywało wiadomości. Pod koniec lat 80. byliśmy zajęci własnymi sprawami, więc być może uszło naszej uwadze, że Republika Irlandii przeżywała wtedy gospodarczy boom, którego owoce są jeszcze lepiej widoczne dzisiaj. W latach 1985-1995 średni roczny przyrost Produktu Krajowego Brutto wyniósł 5% (dla porównania - dekadę wcześniej był ujemny). "Raport OECD z 1997 r.", pisze historyk Tom Garvin (Patrioci i republikanie: irlandzka ewolucja, "Literatura na Świecie" 10-11/1997), "sugeruje, że PKB w przeliczeniu na obywatela przewyższyło w Republice, po raz pierwszy od prawdopodobnie dwóch stuleci, PKB Wielkiej Brytanii. Z całą pewnością należałoby teraz zrewidować historycznie ugruntowany obraz Irlandii jako biedniejszej siostry w rodzinie państw północnej Europy. (...) Kraj o charakterze rolniczym, w którym duża część społeczeństwa żyła na granicy ubóstwa, przemienił się w stosunkowo bogate państwo. Irlandia jest teraz prawdopodobnie cztery razy bogatsza w przeliczeniu na obywatela niż w momencie odzyskania niepodległości."

Wzrost gospodarczy przyniósł lub przynajmniej wzmocnił zasadnicze zmiany, jakie zaszły w postawach mieszkańców irlandzkiego Południa w stosunku do Ulsteru i do idei zjednoczenia. "Wznowiona po roku 1969 przez IRA kampania przeciwko brytyjskiemu zwierzchnictwu nad Irlandią Północną", pisze Garvin, "prowadzona w imię tradycyjnych i oficjalnych dążeń do stworzenia zjednoczonej Republiki Irlandii, wywołała, jak na ironię, falę nastrojów pacyfistycznych na Południu. Wzbudziła ona też odrazę do morderczych metod IRA i zrodziła postawy rewizjonistyczne wśród społeczeństwa Południa. Republika, po ćwierćwieczu barbarzyńskich akcji IRA i jej lojalistycznych wrogów na Północy, prawdopodobnie opowiada się dziś silniej za podziałem niż kiedykolwiek wcześniej." Nie bez znaczenia jest tu także zmiana pokoleniowa, jaka się w tym czasie dokonała; "niewielu z żyjących dziś w Republice pamięta czasy brytyjskiej dominacji. Większość nie pamięta nawet krótkiego okresu, gdy kraj miał status dominium w obrębie Wspólnoty Brytyjskiej. Imperium umarło, a wraz z nim irlandzki antyimperializm. W przeciwieństwie do Irlandii Północnej Republika zaczęła uważać się za małą europejską demokrację, której przypadły w udziale kulturowe i geograficzne więzy z Wielką Brytanią."

Nastroje mieszkańców Południa dobrze oddaje wypowiedź jednego z nich przytoczona w reportażu Pawła Smoleńskiego Inaczej wyrżniemy się wszyscy ("Gazeta Wyborcza - Magazyn", 22-23 maja 1998): "Pierwszy raz istnieje szansa, że na Północy będzie więcej katolików niż protestantów [w półtoramilionowej Irlandii Północnej mniejszość katolicka stanowi dziś już 40%]. Pierwszy raz stopa życiowa w Irlandii jest wyższa niż w Wielkiej Brytanii, rozwijamy się jak szaleni, nazywają nas »celtyckim tygrysem«. Południe będzie mogło wesprzeć ekonomicznie katolików z Północy, dzięki pieniądzom i przewadze demograficznej będzie im łatwiej wyrwać się z pozycji wyzyskiwanego. Pierwszy raz mamy szansę przyłączyć Ulster do Irlandii. (...) Powinienem [być zadowolony], bo zrealizuje się irlandzki mit. Ale chyba nie jestem. Po co nam ci ludzie z Północy, wyrośli podczas wojny, skażeni segregacją i nienawiścią. Skąd mam wiedzieć, że (...) nie przyniosą tu terroru. (...) Dublińska katedra św. Patryka, przed wiekami katolicka, jest nadal w rękach protestantów, mimo że jesteśmy wolni od siedemdziesięciu z górą lat. Tu żyjemy w zgodzie. Ci z Północy tego nie rozumieją."

Jednak zmiany postaw zachodzą również na Północy, która zmęczona wojną i radykalizmem swoich przywódców z zazdrością przygląda się sukcesom (nie tylko gospodarczym) Południa. Także tu "większość katolików należących do klasy średniej, w odróżnieniu od działaczy Sinn Fein, politycznego skrzydła IRA, skłonna jest poprzeć raczej politykę »równych względów« w ramach Wielkiej Brytanii, a nie jakąś ideę Zjednoczonej Irlandii", twierdzi Edna Longley (Irlandia Północna: wymiar literacki, "Literatura na Świecie" jw.). Zmianę postaw wymusza nie tylko rozsądek, ale również strach, który odczuwają wszystkie strony ulsterskiego konfliktu. "John Hume, lider katolickich socjaldemokratów", pisze Paweł Smoleński, "przez kilka lat potajemnie rozmawiał z [Gerrym] Adamsem [z Sinn Fein], bo bał się, że wybuchy bomb podkładanych przez IRA zagłuszą pokojową walkę o prawa republikanów. Sinn Fein bała się, że wspólne wysiłki Wielkiej Brytanii i Irlandii doprowadzą IRA do ostateczności [w 1985 Irlandia obiecała Brytyjczykom pomoc w zwalczaniu terroryzmu w zamian za prawo do współdecydowania o Irlandii Północnej]. Protestanci - że utracą w prowincji większość (katolicy mają większy przyrost naturalny), bo najzdolniejsi z nich wyemigrują, jak wiele dzieci z zamożnych unionistycznych rodzin, a w Ulsterze zostanie bezrobotny proletariat, zaplecze bojówek i faszyzujacych partyjek." Wzrastającemu poparciu dla kompromisowego rozwiązania problemów Irlandii Północnej - czego wyrazem było poparcie mieszkańców Ulsteru dla postanowień "traktatu wielkanocnego" (wyrażone w referendum 22 maja br.) - nie towarzyszą jednak na razie skuteczne działania integrujące. "Parę lat temu były na Północy mieszane, katolicko-protestanckie wsie i dzielnice", mówi jeden z rozmówców Pawła Smoleńskiego. "Teraz prawie nie istnieją. Jeszcze nigdy w Ulsterze nie było takiej segregacji jak dziś." A Edna Longley zauważa, że choć "dawno już wywalczono realizację pierwotnych postulatów ruchu praw obywatelskich, a polityczna i ekonomiczna pozycja katolików znacznie się poprawiła, Irlandia Północna wciąż jeszcze musi stać się - przynajmniej symbolicznie - krajem przyjaznym dla ulsterskich katolików." Najbardziej widocznym znakiem segregacji jest tak zwana peace line w Belfaście - wciąż uzupełniana sieć wysokich ogrodzeń oddzielających dzielnice katolików i protestantów.

"Traktat wielkanocny" - porozumienie podpisane w pałacu Stormont na obrzeżach Belfastu w Wielki Piątek tego roku - oznacza dla wszystkich stron konfliktu konieczność wyrzeczeń. Protestanci muszą zgodzić się na rozluźnienie unii z Wielką Brytanią i - w konsekwencji - na większy wpływ Republiki Irlandii na losy jej północnego sąsiada. Katolicy - tak z Północy, jak z Południa - muszą na wiele lat zapomnieć o zjednoczeniu wyspy. Powstaną wprawdzie ogólnoirlandzkie komisje zajmujące się "sprawami, w których geograficzna jedność wyspy narzuca konieczność koordynacji działań administracyjnych - a więc rolnictwem, rybołówstwem, transportem, ekologią, turystyką", jednak aby zrównoważyć ich wpływ, "mówi się o stworzeniu brytyjsko-irlandzkiej Rady Wysp, mającej koordynować działania rządów i parlamentów tak ogólnopaństwowych (brytyjskiego i irlandzkiego), jak i regionalnych (podobnie jak w Irlandii Północnej autonomiczne zgromadzenia regionalne mają być wkrótce powołane również w Szkocji i Walii)", zauważa w korespondencji z Belfastu Jan Paweł Jędrzejewski (Kwadratura koła, "Tygodnik Powszechny" 18/1998). Być może więc jesteśmy świadkami rodzenia się nowej rzeczywistości politycznej, bliskiej modelowi, do jakiego zmierza Unia Europejska. Ale tylko - być może... Historia stosunków irlandzko-brytyjskich w ostatnich kilkudziesięciu latach miała już kilka takich momentów, kiedy wydawało się, że nastąpi upragniony zwrot i proces pokojowy się rozpocznie. Jędrzejewski zwraca uwagę, że "choć ustalenia z Wielkiego Piątku sprawiają wrażenie doskonale wyważonych, to jednak nie można nie zauważyć, że rachunek zysków i strat wypada jednak na korzyść nacjonalistów, a właściwie republikanów: Sinn Fein nie tylko dotarła do stołu rokowań z nienaruszonym arsenałem broni i materiałów wybuchowych, ale zdołała również zapewnić sobie faktycznie rolę reprezentanta społeczności irlandzkich nacjonalistów". To oczywiście musiało wywołać niepokój wśród unionistów, z których najbardziej radykalni (m.in. zwolennicy pastora Iana Paisleya) wezwali do odrzucenia porozumienia i będą z pewnością starali się zablokować proces jego realizacji. Głosy protestu odzywają się też po drugiej - teoretycznie zwycięskiej - stronie. "Nawet jeśli główne organizacje paramilitarne zaakceptują porozumienie, swą opozycję wobec niego zadeklarowały już radykalne grupy terrorystyczne", podkreśla komentator "Tygodnika". Czy uda się zmarginalizować ich znaczenie, zwłaszcza w sytuacji, gdy kompromis osiągnięto z takim trudem? Według jednego z rozmówców Pawła Smoleńskiego "zawsze znajdą się ludzie, u których nienawiść jest silniejsza niż instynkt samozachowawczy. Zresztą - jak uwierzyć w coś, czego na Północy nigdy nie było? (...) Pokoju nie chce garstka, lecz tu zawsze wojnę zaczynała garstka straceńców. (...) IRA u progu lat siedemdziesiątych to było kilku desperatów, kilka tuzinów butelek z benzyną, stare karabiny. Dziś to najsprawniejsza armia podziemna świata."

Stroną w konflikcie jest też Kościół katolicki, który przez dziesięciolecia współtworzył marzenie o zjednoczonej i katolickiej Irlandii. Jego postawa niewątpliwie zaważyła na uzyskaniu przez Irlandię niepodległości, w efekcie czego Kościół miał olbrzymi wpływ na kształt młodego państwa. Krytycy mówili wręcz o "irlandzkiej teokracji"; jej symbolem stała się istniejąca w latach 1929--1965 bardzo surowa cenzura. Oskarżano Kościół o niechęć do zmian, o podtrzymywanie "zbożnego zastoju" i szerzenie nieufności w stosunku do tego, co w różnych dziedzinach proponowała współczesność. Społeczne poparcie dla owej "teokracji" było jednak - aż do lat 70. obecnego stulecia - ogromne. Kiedy w 1962 arcybiskup John Charles McQuaid zlecił przeprowadzenie rzetelnych badań, które pozwoliłyby poznać stanowisko dublińskich katolików w sprawach religii i autorytetu duchowieństwa, blisko 90% pytanych zgodziło się, że Kościół katolicki jest największą siłą działającą na rzecz dobra Irlandii! "Księża akceptowani byli chętnie i entuzjastycznie", pisze cytowany Tom Garvin, "jako naturalni przywódcy społeczni, ekonomiczni i polityczni."

Równocześnie badania te ujawniły grożące Kościołowi niebezpieczeństwa. Okazało się bowiem, że zdecydowanego poparcia udzielają mu ludzie słabo wykształceni (wówczas znakomita większość Irlandczyków), natomiast respondenci, którzy ukończyli przynajmniej szkołę średnią, mają na temat jego roli w państwie diametralnie odmienne zdanie. Groziło to "populizacją" Kościoła, który nie umiał zatrzymać przy sobie - wykształconej przecież w prowadzonych przez niego szkołach - inteligencji. Autor sondażu, zresztą duchowny, zwracał uwagę, że jedyną odpowiedzią Kościoła na krytykę płynącą ze strony intelektualistów było konsekwentne tłumienie przejawów opozycji, które doprowadziło "do stopniowego wyobcowania sfer intelektualnych". Drugim zagrożeniem - w gruncie rzeczy poważniejszym - była tendencja do upatrywania w Kościele siły przede wszystkim politycznej oraz związana z tym niechęć do polityki "świeckiej" (w szczególności - liberalnej) i do demokratycznych sposobów wyłaniania władzy. "Na pytanie, po której stronie opowiedzieliby się w przypadku konfliktu między Kościołem a państwem, przytłaczająca większość badanych, 87%, odpowiedziała, że poparłaby Kościół." W istocie, w następnych latach drogi Kościoła i elit politycznych (a także gospodarczych i kulturalnych, choć te ostatnie były w swego rodzaju opozycji już wcześniej) zaczęły się stopniowo rozchodzić; proces ten w ostatniej dekadzie, głównie za sprawą zmian w stanowisku samego Kościoła, znacznie się skomplikował.

"Znaczna część [irlandzkiej] poezji, prozy i dramatu, powstała w ciągu ostatnich trzydziestu lat, jest w jakiś sposób związana z tymi sporami [pomiędzy obiema częściami Irlandii oraz wewnątrz Irlandii Północnej]", stwierdza Edna Longley w cytowanym tu już szkicu. To właśnie literatura najwcześniej opracowała temat "granic" biegnących wzdłuż, wszerz i w poprzek irlandzkiej wiary, mitów, wyobrażeń i realnych problemów. To ona pokazała, że "wojna domowa nie sprowadza się do zauważalnych przejawów terroru i przeciwstawnych manifestów politycznych" i że "konflikt rozciąga się na wszystkie sfery życia i kultury". I to ona dostrzegła perspektywę jedności, o której dziś (o ileż jednak ostrożniej!) dyskutują politycy - jedności, która poetom urodzonym w katolickich dzielnicach Belfastu pozwalała wielbić Yeatsa - protestanta z Południa (choć oczywiście nie zabrakło i takich, którzy - jak Seamus Deane - uważali, że Yeats reprezentował "patologię literackiego unionizmu"), a także śledzić z zainteresowaniem to, co działo się równolegle w liryce angielskiej. W szkicu Edny Longley pojawia się charakterystyczne zastrzeżenie: "jeśli chodzi o problem kanonu literackiego, uważam, że nie można określić dokładnie granic wyspy, którą nazwalibyśmy »literaturą irlandzką«". Być może literatura ta jest kolejnym dowodem na istnienie "fenomenu pogranicza". Być może jej sukces, którego spektakularnym potwierdzeniem było przyznanie Nagrody Nobla Seamusowi Heaneyowi, bierze się właśnie stąd, że nie odwracając się od rodzimych "ograniczeń", potrafiła nadać im wymiar uniwersalny. To już nie "trudno przyswajalna porcja szałów", ale dojrzała estetycznie próba powiedzenia czegoś o świecie, o najbardziej podstawowych ludzkich doświadczeniach: rodzinie, religii, przyrodzie, historii, śmierci...

Obszerną antologią współczesnej literatury irlandzkiej jest cytowany tu już kilkakrotnie numer "Literatury na Świecie"; choć datowany na koniec ubiegłego roku, pojawił się w sprzedaży (cóż za szczęśliwe spóźnienie!) niemal w tym samym czasie, kiedy gazety rozpisywały się o porozumieniu w Stormont. Żeby sprawiedliwie ocenić wartość prezentowanych w niej utworów (a więc także kryteria wyboru), trzeba by napisać osobny felieton, zapewne lepiej współbrzmiący z tematem niniejszego zeszytu. Ograniczę się więc tylko do wskazania na to, co moim zdaniem w niej najlepsze: na wiersze Paula Durcana (dowcipne, niezwykle żarliwe, obrazoburcze; wystarczy zacytować początek jednego z nich: "Dopóki ksiądz nie rozpoczął kazania, / Dryfowałem na liściu wewnętrznego spokoju...") i Paula Muldoona (nota w numerze zwraca uwagę na "znamienny dla niego nastrój dwuznaczności i niedomówienia") oraz wiersze i prozę Ciarána Carsona (znakomity obserwator, mistrz "czytania" powszedniości i zamieniania jej w znak - bez sprzeniewierzania się jej). "Przy całej swej miedzynarodowości", pisze w zamykającej numer "irlandzki" notatce zatytułowanej c.d.n. (punkty do rozwinięcia) Piotr Sommer, "Irlandczycy budują zarazem (a może przede wszystkim) obraz bardzo swoistej enklawy - przestrzeni »lokalnej«, całkiem mocno swoją lokalnością pochłoniętej. (...) W Polsce pracuje się teraz »w języku«, a tematycznie na przykład w erotyce, i bez szczątkowego choćby poczucia humoru lepiej się w ogóle nie wychylać z drukiem; w Polsce szuka się dziś nowych tradycji, zgoła pozahistorycznych i pozapolitycznych. (...) Tymczasem (...) u Irlandczyków lokalność i historia trwają sobie w najlepsze, niezależnie od epoki. Okazuje się, że jeżeli potraktować ją bez zafałszowań i bez kompleksów, historia, przez swoją obecność w tle wiersza i w języku, mówi sama przez się, wcale nie trzeba jej usilnie wspierać ani nagłaśniać. (...) Ofertą Irlandczyków jest niekoniunkturalizm. To, co było u nich świetne albo ciekawe w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nadal wydaje się świetne albo ciekawe. Co za kapitalna informacja: poeta irlandzki nie biega od ściany (dociśniętej do dechy publicystyki) do ściany (całkowitej apolityczności)." Ilustracją tych słów niech będzie fragment jeszcze jednego wiersza Paula Muldoona - Turyści (także w przekładzie Sommera):

Wuj Pat opowiadał, jak to B-Specials
zatrzymali go którejś nocy koło Ballygawley
i rozwalili mu rower
i kazali śpiewać "Wstęgę" i przekląć papieża.
Przytknęli mu tak mocno pistolet do skroni
że odciśnięte O nie chciało zejść jeszcze w domu.
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama