Zdani tylko na siebie

Fragmenty książki "Dzieci jak niebo. Czego rodzice mogą nauczyć się od Jezusa"

Zdani tylko na siebie

Wolfgang Bergmann

DZIECI JAK NIEBO
Czego rodzice mogą nauczyć się od Jezusa

ISBN: 978-83-7505-870-3
wyd.: Wydawnictwo WAM 2011

Spis wybranych fragmentów
Czego się uczymy od Jezusa?
Zdani tylko na siebie

Zdani tylko na siebie

Indywidualizm i wszystkie przypisywane mu cechy zdominowały skalę wartości naszej kultury. Zasadę indywidualizmu doprowadziliśmy do szczytu. Kryje to w sobie wiele niebezpieczeństw. Jak mówi Ralf Dahrendorf w swoim ostatnim, obszernym wywiadzie, takie duże zindywidualizowanie może być dla człowieka ponad jego siły.

Żyjemy w sposób niezależny, nieskrępowany. Jest to w porównaniu ze ściśle kontrolowanymi społecznymi relacjami sprzed jeszcze niespełna trzech generacji znacznym uwolnieniem od krępujących zależności. Zaczęliśmy oddychać pełną piersią. Też to tak właśnie jako młody człowiek odczuwałem. Nic nas nie trzyma, w każdej chwili możemy uwolnić się, zrywając wszelkie więzi, odseparować się od istniejących relacji, oddalić od naszej ojczyzny. W   k a ż d e j   c h w i l i — kto lub co miałoby nam w tym przeszkodzić?

Jednak wolność ta, jak to sformułował Sartre wswoim dziele stulecia Byt i nicość, jest „zawieszona w próżni”.
Ale my niewiele się nad tym zastanawiamy. Tylko czasami przeszywa nas na wskroś dziwnie nieznane, trudne do określenia uczucie. Nie należy go w żadnym razie mylić z lękiem! Po prostu w pewnych chwilach całkiem wyraźnie czujemy, że w tej nowoczesnej, radykalnej wolności jesteśmy bez reszty zdani jedynie na samych siebie — i wtedy ogarnia nas przerażenie.
W tym ubogim w więzi świecie z jego nietrwałą miłością, jego skłonnością do cynicznej obojętności liczymy jedynie na samych siebie. Nic przecież innego nie mamy, wyłącznie to nieustannie wokół siebie krążące JA. Nie jest przypadkiem, że w naszej opętanej indywidualizmem kulturze żadna inna choroba nie rozprzestrzenia się w tak zawrotnym tempie jak depresja, owa będąca wynikiem duchowego wypalenia i fizycznego wyczerpania pustka.
Zawsze tylko JA. Wiemy lub przynajmniej czujemy, że to za mało. Szczególnie odczuwamy to w rzadkich okresach ciszy, które jakże by mogły być cenne! My jednak w chwilach spokoju stajemy się niespokojni.
Kiedy czasami w niedzielne popołudnie siedzimy z naszym dzieckiem w lodziarni, często z powodu tego wewnętrznego niepokoju odczuwamy jedynie znudzenie, choć przecież moglibyśmy być radośni. Dziecko zaraża się tym od nas (ci malcy są zawsze tak czujni) i zaczyna marudzić. Taki piękny czas, który już się nie powtórzy, ucieka nam bezpowrotnie.
Zubożali o bliskie relacje, trwonimy czas, który przecieka nam między palcami. Nawet obecnie, w tej właśnie chwili, nie potrafimy w pełni się skoncentrować, lecz jesteśmy niespokojni. Nawiasem mówiąc, w Talmudzie znajduje się całkiem odmienne rozumienie czasu, które byłoby dla nas wielce pouczające. Walter Benjamin tak to zreasumował: „Żydzi powiadają, że należy uświęcić czas, bowiem każda sekunda może być wąską furtką, przez którą wejdzie Mesjasz”1.

Czas przepojony sensem. Ach, o czym my mówimy! Przecież nam przychodzi nawet z trudem skonstruowanie od biedy harmonijnego, spójnego życiorysu, przy czym życiorys pobrzmiewa trochę jak podanie o pracę. Mówiąc inaczej: Pośród tej kultury osamotnienia — przy całym imprezowym i medialnym huku — jest nam bardzo trudno rozwinąć „historię życia”, na którą byśmy patrzyli z dumą. Miast tego nasze życie jawi się nam często jako suma przypadkowych zdarzeń. Filozofowie określają taki stan naszej egzystencji mianem „kontyngentyzmu” czy „akcydentalizmu”.

Kontyngentyzm — to brzmi tak abstrakcyjnie, że trudno sobie pod tym pojęciem coś konkretnego wyobrazić. Ale za tym filozoficznym pojęciem kryje się pewna rzeczywistość, która dla nas wszystkich stanie się brzemienna w skutki, jeśli nie będziemy potrafili się z nią uporać. Wytłumaczę to.

Kompletnie zdani tylko na siebie, będący wyłącznie samym JA i jedynie obiektem, a nie podmiotem w tym świecie (czasem, jeśli dopisze nam szczęście, kochanym, ale nie wiadomo jak długo jeszcze), jesteśmy na dodatek konfrontowani z naszą skończonością, z faktem śmierci, a mianowicie w sposób, który każe nam ją widzieć jako przypadkowe zrządzenie losu, jak coś, co się nam przydarza zupełnie bezsensownie. Obawa przed tą wystawioną na czysty przypadek śmiercią jest w naszej kulturze, zjej chciwością, pożądliwościami, przyjemnościami, z jej przeczulonym, chorobliwym egoizmem, czymś wypieranym z naszej świadomości, jednak podświadomie przeczuwanym niczym ukryta pod powierzchnią rzeka. Oto dowiadujemy się, że bliski nam człowiek lub daleki krewny śmiertelnie zachorował. I co przychodzi nam na myśl, jeśli pominiemy treść usłyszanych zdań? Nic, kompletnie nic. Następuje tylko zaniemówienie. Śmierć jest w naszej kulturze tak samo „akcydentalna” — przypadkowa i bezsensowna — jak życie2.

którzy najpierw stawiają diagnozę, a dopiero potem się zastanawiają, zdiagnozował u mnie raka żołądka. Z internetu dowiedziałem się, że szansa na przeżycie jest niewielka: na stu chorych pierwszy rok przeżywa około dziesięciu. Machina medyczna została wprawiona w ruch — jedna, druga biopsja, potem czekanie na wynik. W sumie prawie dwa tygodnie. Były to tygodnie szczególnego rodzaju. Nie, nie odczuwałem wtedy, rzecz dziwna, strachu, lecz raczej jakiś spokój, oscylujący między świadomością nieodwołalności losu a ciszą, która się we mnie wówczas zrodziła. Zachowywałem się kompletnie biernie. Tylko czasami było inaczej! Pewnego niedzielnego popołudnia przebywałem na placu zabaw w parku z moją podówczas sześcioletnią córeczką, która wraz z innymi dziećmi skakała radośnie na trampolinie. Ja zaś siedziałem na kawiarnianym tarasie i, sącząc kawową lurę, przyglądałem się jej z oddali. Wtedy ogarnęło mnie gwałtownie poczucie czasu, którego nie da się już nadrobić: O, Boże, jakże pragnąłem choćby jeszcze przez parę lat widzieć, jak moje dziecko wzrasta. Jednak czas nieubłaganie stał między mną a moim dzieckiem, które radośnie do mnie machało — a za mną tak wiele czasu zmarnowanego, utraconego, roztrwonionego. Cóż sobie przez te wszystkie lata myślałem? Nawiasem mówiąc, diagnoza była fałszywa, w każdym razie połowicznie. Lekarz okazał się być gadatliwym, nazbyt szybko ferującym wyroki idiotą. — Coś takiego się wydarza nieustannie. Tego typu ludzie są pokłosiem ogólnego braku więzi, jaki charakteryzuje naszą cywilizację. Kiedy zmieniłem lekarza, czuł się głęboko urażony (przyp. aut.).

Czas dzieci jest zupełnie inny, chyba że zmusi się je do „pustego spędzania czasu”, jak się wyraził już przed stu laty w pewnym swoim pięknym wierszu Rilke, myśląc przy tym o szkole. I c h czas to rozwój, rozwijanie wciąż nowych cech i umiejętności, które z kolei pociągają za sobą nowe spojrzenie na rzeczy, nowe przyjaźnie, nowe miłości i rozczarowania, nową wiedzę i zapominanie dawnej. I takie oto magiczne metamorfozy dzieciństwa: Dziadek Mróz umiera, a jego miejsce zajmuje gwiazda popu. My rodzice jesteśmy tym zawsze trochę zasmuceni i mamy do tego prawo.

W dzieciach czas żyje i pulsuje jako coś, co nie może być puste. Ten czas wywołuje na plan wciąż coś nowego. W którymś momencie dziecko przestanie się bawić, a zacznie kształtować rzeczywistość, zacznie uczestniczyć w kreowaniu świata, jego historii, będzie posuwać do przodu Dzieło Stworzenia, każde na swój sposób. W tym sensie dziecko w poszczególnych fazach rozwoju jest czymś więcej niż tyko „indywidualną” istotą.

Ale wróćmy do naszego punktu wyjścia: Zawsze tylko to mętne JA i JA. Obraca się ono wyłącznie wokół siebie samego i wytwarza „pusty czas”. To nie jest dziecięca cecha. To my wpędzamy dzieci naszymi kulturowymi wartościami (takimi, jak pewność siebie, autoanaliza, asertywność, rywalizacja) w to biedne JA. One tego wcale nie chcą. Ale w końcu ulegają. Postaram się to dokładniej zobrazować.

Owo całkowicie na siebie zdane JA rozpoznaje się jedynie w swoich potrzebach. Co przez to rozumiem? Popatrzmy, jak wysoko w hierarchii wartości dla większości ludzi plasuje się sformułowanie „moje potrzeby”. „Moje potrzeby muszą być zaspokojone, bo w innym przypadku nigdy nie będę mógł być szczęśliwy!” Jest to rodzaj nowoczesnego wyznania wiary. Jest ono nam duchowo o wiele bardziej bliskie i jawi się nam jako bardziej sensowne od Ojcze Nasz.

Co w ogóle znaczy dla mnie drugi człowiek, jeśli nie może on zaspokoić moich potrzeb? W trochę przerysowany sposób można by to tak spuentować: Jeśli dziś jakiś mężczyzna mówi do jakiejś kobiety lub jakaś kobieta do jakiegoś mężczyzny: „Kocham cię”, to często mają oni na myśli tylko tyle: „Ty spełniasz możliwie optymalnie moje potrzeby. Jeśli tego nie będziesz później czynił, to właściwie nie będzie już powodu, dla którego mielibyśmy pozostać dalej razem”. W ten to sposób najmniejszy konflikt urasta do rozmiarów kryzysu, zaś któryś z kolei kryzys prowadzi do ostatecznego zerwania więzów, do zarzucenia wszystkich małżeńskich przyrzeczeń, które kiedyś zostały z serca złożone. Aco potem? Potem znów przypadek zaczyna decydować o kolejach naszego życia.

Przy tym my wszyscy odczuwamy głód sensu. Ale skąd mamy czerpać sens dla nas i dla naszego życia? Zawsze z samych siebie? Wówczas jest to tak jak ze studnią, której woda się wyczerpała i której brak przypływu świeżej wody. Taka studnia musi w końcu wyschnąć. Cóż wtedy da się z niej jeszcze czerpać?

Skąd pochodziły pierwsze wody studni, które mieliśmy z niej przez pewien czas? Skąd pochodziły owe „zdroje wód żywych”, jak czytamy w Pieśni nad Pieśniami Salomona? Oczywiście z dzieciństwa. Zajrzyjmy tam zatem!

Kiedy malcy kończą jeden rok, wówczas zaczynają pełzać po mieszkaniu, raczkować, a przy tym natrafiają na twardość i opór rzeczy, które tam stoją — krzeseł, nóg stołowych. Maluchy są ciekawe, śmiałe, żądne przygód, jednak po każdym uderzeniu czy upadku biegną przestraszone w ramiona mamy lub taty. To normalne i konieczne! Po zetknięciu się z tak wieloma dziwnymi, fascynującymi, różnorodnymi, a czasem i bolesnymi przedmiotami upewniają się u rodziców, że mają w nich oparcie, że mogą czuć się bezpieczne.

Bez tego upewnionego JA ich ciekawość i sondowa - nie świata byłyby bezduszne, nie rozwinęłyby w nich nacechowanej wrażliwością wiedzy i wrażliwego sumienia. Jeśli dzieci nie odczuwają oparcia, jeśli nie znajdują wystarczającego bezpieczeństwa u rodziców lub innych bliskich, znanych im dobrze osób, wtedy stają się niespokojne, wyrywają się opiekunom i, potykając się, gnają przed siebie na oślep, bez celu, upadają, krzyczą, mają deficyt niezbędnych doświadczeń i uczuć, których w sobie nie rozwinęły, przeżywając teraz uczuciową pustkę. — Takie są właśnie dzieci nadaktywne ruchowo, dzieci nadpobudliwe, które wszystko chcą i w niczym nie znajdują radości. Ich liczba drastycznie wzrasta, przybierając rozmiary epidemii.

Jeśli zaś czują oparcie, bezpieczeństwo, ochraniające ramiona mamy lub taty i słyszą ich pocieszające głosy, wówczas po każdym upadku łzy prędko wysychają. Czasami wręcz wzruszeniem napawa przyglądanie się, jak szybko i ochoczo maluchy dają się pocieszyć i zaraz są znowu pełne radości życia. To ich głód miłości i jej pewność — jedno i drugie — czyni je tak silnymi.

W ten sposób wzmocnione na duszy i ciele znów stają, niezmordowanie i nieustraszenie, na własnych nogach, stawiając czoła światu. Wciąż jeszcze mamy za mało respektu przed tą niesłychaną dziecięcą odwagą, która zdobywa świat i która jest konsekwencją owej szczególnego rodzaju pewności oraz naturalnej ochoty do życia. To ona głównie stanowi siłę nośną tych dzieci, a nie tylko — jak twierdzi dominująca na naszych uniwersytetach psychologia uczenia się i psychologia zachowań — ich historyczno-rozwojowy, ewolucyjny quasi biologiczny „program”. Ato coś zupełnie innego.

Skąd się bierze ta ich ufność, więcej jeszcze, ta ich bezwarunkowa pewność, że są na tym świecie chciane, nieanonimowe („nazywane po imieniu”)? — Naturalnie z miłości. W pierwszym rzędzie z miłości mamy i taty. Dlatego są niewzruszenie przekonane o tym, że cały świat drży z zachwytu, gdy chodzi po nim mała Marysia czy mały Janek. Dziecko nie tylko chce świat zgłębić i pojąć, ono chce go także opromienić blaskiem swojej egzystencji. Nic tu jeszcze nie ma z owego zimnego „kontyngentyzmu”, przypadkowości dorosłego życia i umierania, nawet cienia jej przeczucia.

Bez owej pewności i opromieniającego świat blasku, których źródłem jest miłość i nic poza tym, dzieci nieomalże nie mogłyby przeżyć, z całą pewnością nie umiałyby zgłębiać tajników czasu i przestrzeni, poznać swojego ciała i opanować jakiegokolwiek języka — a bez języka przyswoić sobie jakichkolwiek świadomych uczuć. Obecnie również nawet badacze i uniwersyteccy naukowcy informują o tej realnej sile miłości. Rozwinięcie się dziecka w istotę społeczną i zdolną do głębokiego poznania absolutnie nie jest możliwe bez nagromadzenia się w nim wystarczająco dużej pewności, że jest kochane.

A więc chodzi o miłość, miłość matki, miłość ojca, i może także dziadków, która nie jest sama dla siebie czy ze względu na potrzeby własnego JA dorosłych, lecz której bodźcem jest to całkowicie suwerenne zagadkowe istnienie dziecka rozpoczynającego swoje świadome życie. Bez miłości dziecko nie może egzystować. Staje się wtedy autentycznie chore, a nawet może umrzeć. W kwestii tej przeprowadzono na przestrzeni wieków liczne, czasami okrutne behawioralne eksperymenty.

Cóż się zachowało z tego pięknego dziecięcego blasku w naszych skupionych na ego, prących do niezależności w uczuciach, w naszych ograniczonych tylko do nas samych, samowystarczalnych potrzebach? Myślę, że w dużej mierze są one tylko chimerami, będącymi wytworem naszego umysłu ułudami. Paradoksalnie jesteśmy inni, niż jesteśmy. Czasami wychodzi to na jaw. Na przykład wtedy, gdy nasze dziecko patrzy na nas, wyciąga ku nam ufnie swoje rączki lub płacze z głodu. W obliczu tego rozwijającego się dopiero małego człowieczka odczuwamy miłość, która przekracza własne JA. Ona nie daje się ograniczyć. Nawiasem mówiąc, miłość zaraża, jest zaraźliwa jak grypa. Nic przeciw niej nie wskóramy cyniczną, zgodną z duchem czasu inteligencją. I dobrze, bo inaczej nasze dzieci by umarły, a my wraz z nimi, wpatrując się samotnie „w puste niebo”, by posłużyć się tu sformułowaniem Brechta.

I tak to znów jesteśmy przy przesłaniu Jezusa z Nazaretu.
W chwilach najgłębszego zakochania, w porywach i zachwytach cielesnego zjednoczenia, podczas kontemplowania piękna górskiego łańcucha lub zachodzącego nad morzem słońca, w takich momentach tracimy coś z naszego JA i jest nam wtedy bardzo dobrze3. Tak też ma się sprawa z dziećmi. Nic w nich nie dąży z własnej woli do tego egokontyngentyzmu, nie pragną one radykalnej wolności, nie chcą być „zawieszone w próżni”, lecz ciągle są w poszukiwaniu wspólnoty. Podbiegają do obcych dzieci i z miejsca się z nimi sprzymierzają we wspólnej zabawie, wymyślając nieskończony świat realnych i mitycznych postaci. Wszystkie one mają jakieś znaczenie, każda na swój sposób. I „każda ma swój czas”. A gdy coś wywoła w nich uczucie szczęścia lub napełni przerażeniem, biegną zaraz do mamy lub taty, z którymi łączy ich pewna i niepodważalna więź. Jeżeli jest ona niewystarczająca, szczęście ich jest niekompletne, a przerażenie nie całkiem ustępuje.
Popatrzmy na tych malców. Oni nigdy nie chcą być „całkiem JA”. Zawsze też chcą być wspólnym JA i TY. Bawiąc się ze swoim najlepszym przyjacielem, zapominają o swojej „autonomii”. Dwoje lub więcej dzieci pogrążonych wspólnie w swoim wymyślonym świecie, robiących nad morzem lub na placu zabaw babki z piasku, jest, gdy tylko wystarczająco dobrze się im przyjrzymy, jedynie w niewielkim stopniu sobą w stosunku do drugiego. Raczej jawią się jako JA i TY, są ubogaceniem siebie nawzajem i rezygnacją z siebie w relacji do drugiego czy drugich w tym, kim są i co czynią.
Trzeba się tylko przyjrzeć, jak grupowo wybiegają, wspólnie na całe gardło zaczynają krzyczeć i jak ich głosy mieszają się w jeden specyficzny hałas. Ich wrzawa, ich piski to okrzyki radości na cześć świata w zgodnym MY. Ciągle coś ich korci do wyrywania się z autonomii własnego JA, radykalnego indywidualizmu, który stanowi mane-tekel — złowieszczy znak naszej kultury.


1 Ach, obok naszego dziecka, żony, męża powinniśmy siedzieć pogodnie i z lekkością na duszy, bo do takiej duszy przenikają najbardziej wysublimowane uczucia. Wówczas inaczej patrzylibyśmy na nasze dziecko: „Jesteś taki mały, mój synu, ale jutro twoja twarz będzie odrobinę inna, twoje ciało, twoja mała postać. Chodź, wezmę cię w moje ramiona i będę cię w nich mocno trzymał wiedząc, że wcale nie jestem w stanie cię w nich zatrzymać. — Za rok będziesz się już z nich wyrywał. Mając tę wiedzę, przytulam cię teraz tym bardziej czule, z tym większym uczuciem szczęścia. Czy następnego lata będziesz jeszcze chciał, by tatuś szedł z tobą na plac zabaw, by podziwiał, jak wysoko w górę wzbijasz się na huśtawce? Czy może tatuś będzie już zawadą? Wszystko stanowi tylko tu i teraz, tylko jest w tej chwili, a potem już nigdy więcej. Zarazem wszystko jest także wzrostem, dojrzewaniem ku twojej przyszłości, w której nasza miłość do ciebie w twojej nowej egzystencji dopiero się w całej pełni rozwinie. — To godzenie się z tą ciągłą zmiennością i przemijaniem kosztuje wiele trudu i napawa smutkiem, czasem też popadam przy tym w melancholię, mój synu, ale nie przejmuj się tym — taki jest los człowieka, los rodzica, i wszystko to jest cudem!” (przyp. aut.).

2 Przed laty jeden z tych beztrosko nieodpowiedzialnych lekarzy,

3 Opisał to Eichendorf: „...und die Welt faengt an zu singen...” („...i świat zaczyna wtedy śpiewać...”) (przyp. aut.).

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama