Jak i po co chrząszcz brzmi w trzcinie

Recenzja: Stephen Hart, MOWA ZWIERZĄT, tłum. Jerzy Prószyński, Prószyński i S-ka, Warszawa 1996

 

Książeczka, o której chcę napisać, traktuje o "mowie" naszych mniejszych braci. Piszę "książeczka", bo jest ona niezbyt duża, niezbyt gruba i niezbyt ciężka w podwójnym rozumieniu tego słowa. Skierowana jest do dorosłych, którzy pragną poszerzyć swoje horyzonty, i do nastoletnich "uczonych". Zwracam uwagę na Mowę zwierząt, rozpoczynającą serię "Scientific American i Focus", bo mam nadzieję, że ów pomysł wydawniczy wypełni lukę pomiędzy "ciężkimi", mniej-popularno-więcej-naukowymi książkami a landrynkowymi powieściami dla młodzieży. Filozofujący dziesięciolatek o zacięciu przyrodniczym w księgarniach znajduje dla siebie niewiele. Owszem, takich nastolatków - z naszej winy - nie jest dużo, toteż chwalę tutaj inicjatywę wydawnictwa Prószyński i S-ka. Może chociażby odrobinę trudniej nam będzie stępić wrażliwość i ciekawość świata naszych dzieci?

Właściwie chyba dopiero wtedy, gdy obserwujemy zwierzęta, uderza nas ogromny wpływ ludzkiego języka na nasz sposób myślenia. W jakiej mierze (jeśli to w ogóle możliwe) jesteśmy w stanie pamiętać wydarzenia, które nastąpiły, zanim poznaliśmy słowa opisujące te wydarzenia? Nasza zdolność do symbolicznego ujmowania rzeczywistości w miarę nauki języka wzrasta tak szybko, że mamy skłonność do zapominania o różnicy między symbolem a rzeczywistością. Nasz język to my. Nic zatem dziwnego, że o porozumiewaniu się zwierząt myślimy w kategoriach języka ludzkiego.

Do czego może prowadzić tendencja uznawania naszego języka za najważniejszy, powie następująca historia. Był sobie koń o imieniu Hans i jego ambitny właściciel, który postanowił, że nauczy swego podopiecznego podstaw artytmetyki. Jak postanowił, tak i zrobił. Po pewnym czasie pojętny Hans potrafił odejmować liczby dwucyfrowe, grzebiąc przednią nogą tyle razy, ile wynosił wynik. Hans mylił się rzadko. Potrafił nawet odpowiadać na pytania osób postronnych, nie widząc swego trenera. Znalazło się jednak dwóch niedowiarków, którzy na jednym z pokazów przeprowadzili test, który miał "rozłożyć" konia. Treść zadania znali tylko dwaj testujący (chodziło o to, żeby ani trener, ani nikt z widzów nie mógł podpowiadać), no i koń. Hans, któremu jeden z przeprowadzających eksperyment mężczyzn wyszeptał polecenie do ucha, a następnie usunął się z pola widzenia, udzielił prawidłowej odpowiedzi! Kiedy jednak następnym razem szepczący postawił przed Hansem zadanie, którego treści nie znał nikt inny, nawet drugi testujący, koń, straciwszy z oczu (tak jak i poprzednio) mężczyznę zadającego pytanie, zaczął się mylić i "strzelać" na oślep, grzebiąc kopytem najdziwniejsze odpowiedzi.

Na czym polegała "tajemnica" Hansa? Koń, owszem, nauczył się rozumieć, ale nie ludzką mowę, lecz mowę ludzkiego ciała. Dotąd tupał nogą w odpowiedzi, dopóki język ciała trenera, ba, przypadkowego widza znającego odpowiedź, nie przekazał mu (w tym drugim wypadku - bezwiednie) informacji, że osiągnął właściwą liczbę tupnięć. Konia Hansa, mistrza nad mistrzami w rozumieniu języka ciała, ludzie nazwali "oszustem" (co mówiono o trenerze nie będę tutaj przytaczać). O, ludzka pycho! O, ludzki egocentryzmie!

Tę i parę podobnych opowieści znajdziemy w Mowie zwierząt. Autor zapewne umieścił je tam nie tylko "ku zastanowieniu i przestrodze", lecz  także po to, by być w zgodzie z historią badań nad sposobem porozumiewania się zwierząt i możliwościami pojmowania przez nie ludzkiego języka, jak i dla rozweselenia i pobudzenia ciekawości czytelnika. Z pewnością drgnie w nas poziom adrenaliny, kiedy dowiemy się na przykład, w jak elegancki sposób kalmary odbywają gody. Kalmar, podobnie jak i inne głowonogi, "rozmawia" w obrębie swojego gatunku za pomocą zmiany kolorów i deseniu ciała. Otóż, kiedy już mu się uda odwieść samicę od pozostałych zalotników i uprowadzić ją w spokojniejsze miejsce, deseń jego ciała od strony samicy sygnalizuje: "kocham cię", zaś deseń i kolory od strony potencjalnego rywala mówi: "spływaj, koleś!"

Myślę, że zaciekawią nas i zadziwią również obyczaje lwów. Otóż dowiemy się, że to nie lew, jak słusznie podejrzewa Wojciech Bonowicz (patrz: W. Bonowicz, O prześladowaniu i przemianach mężczyzny, "Znak" 11/96), jest królem zwierząt - terytorium należy do samic! Samice żyją w watahach i nie mają króla. "Watahy samic stanowią stabilne grupy społeczne, złożone ze spokrewnionych dorosłych samic (do 18) oraz wyrostków i lwiątek obu płci. Samice polują i jedzą razem, a także wspólnie opiekują się lwiątkami, posuwając się w tym tak daleko, że każda samica może troszczyć się o każde lwiątko w wataże. Lwy samce również tworzą grupy społeczne, mniejsze niż watahy, zwane koalicjami. Koalicje przyłączają się do watahy na pewien czas i ich członkowie są wtedy ojcami wszystkich lwiątek w wataże. Dla większości samców pobyt w wataże jest jedyną w życiu okazją do spłodzenia potomstwa i przekazania swoich genów. Kiedy lew opuści watahę, ma minimalne szanse znalezienia dla siebie miejsca w innej... Koalicja pozostaje w wataże dwa-trzy lata, po czym jest przepędzana przez nową, silniejszą koalicję..." Bardziej ponurym zjawiskiem jest mordowanie przez koalicję (po przyłączeniu się do watahy) wszystkich lwiątek w wataże i wypędzanie z niej młodocianych lwów. W ten sposób autentycznie zestresowane lwy pozbawiają samice już istniejącego potomstwa po to, żeby zwrócić ich uwagę na siebie i ostatecznie w akcie kopulacji móc swoje geny "podać dalej".

Z Mowy zwierząt dowiemy się również, co słyszą słonie wówczas, gdy my, ludzie, pozostajemy głusi, i jak pszczoły powracające do ula przekazują pozostałym robotnicom informacje o odległości, w jakiej znajduje się pokarm oraz o kącie lotu w stosunku do słońca (zdaniem niektórych badaczy pszczoły jako jedyne zwierzęta, oprócz człowieka, są zdolne do porozumiewania się za pomocą symboli).

Wreszcie, dzięki lekturze książki stanie się jasne, w jaki sposób głos płetwala błękitnego potrafi wędrować w poprzek oceanu i odbity echem powrócić na jego drugą stronę. Poznamy też zadziwiający przypadek szympansa o imieniu Kenzi, który umie porozumiewać się z człowiekiem na poziomie trzyletniego dziecka za pomocą klawiatury komputera, zaopatrzonej w specjalne symbole-leksygramy.

Te i wiele innych fascynujących ciekawostek z dziedziny "zwierzęcego językoznawstwa" zebrał, u autorytetów z zakresu "lingwistyki" poszczególnych gatunków sprawdził i, sporządziwszy przegląd "języków", poczynając od wybranych najniższych form zwierzęcych a na naczelnych kończąc, ułożył w książkę człowiek, który studiował neurobiologię, lubi zwierzęta i ludzi najwyraźniej też, a nazywa się Stephen Hart.

Podczas lektury Mowy zwierząt nasuwa się nieodparcie myśl, że my - ludzie, skoncentrowani głównie na "języku giętkim", który potrafi wyrazić to, co pomyśli głowa, zapominamy, wciąż zapominamy, że również nasze ciało jest wielce "wymowne". Wszelkimi siłami uciekamy bowiem "wzwyż" od natury; nie pamiętając na ogół o pewnej sztuczności, w którą popadamy, a która tworzy w nas rozziew pomiędzy tym, co duchowe i rozumowe, a tym, co roślinno-zwierzęce. Nasze aspiracje pogłębiają ową przepaść, która jest źródłem egzystencjalnych lęków, naszego cierpienia.

Może po przeczytaniu Mowy zwierząt spróbujemy zobaczyć siebie nie tylko w roli wyalienowanej cząstki natury, ale również jako starszego, w sensie rozwoju, brata płetwala błękitnego, szympansa Kenziego czy konia Hansa. Może nadstawimy ku młodszym braciom nie tylko ucha, lecz i całego ciała, by nie rzec patetycznie - serca. Może empatia ta sprawi, że zaczniemy wyczuwać wyraźniej siebie samych, a co za tym idzie - poczujemy się pewniej na tym "padole (ludzkich) łez"?

 

MIRA KUŚ, poetka, ukończyła fizykę w UJ, oprócz tekstów poetyckich publikowała wiersze dla dzieci i teksty satyryczne, współpracowała z III programem Polskiego Radia. Wydała tomiki: Gdzie jest ta oaza? (1981), Natura daje mi tajemne znaki (1988), Rajski pejzaż (1995).

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama