Zniszczyć konstruktora

O polskim konstruktorze - Jacku Karpińskim, prześladowanym przez władze PRL

Zniszczyć konstruktora

Jacek Karpiński w swoim pokoiku. Na monitorze jego zdjęcie z 1968 r. z komputerem KAR-65. Foto: Henryk Przondziono

Komuniści zmarnowali pomysły jednego z najbardziej genialnych konstruktorów w historii Polski. Jacek Karpiński mieszka dziś w ciasnej kawalerce we Wrocławiu.

Kiedy komputery były ogromnymi szafami, zbudował jeden z pierwszych na świecie minikomputerów, wyprzedzający swój czas o dekadę. Gdyby władze nie podkładały mu ciągle kłód pod nogi, Jacek Karpiński byłby dziś sławny i bogaty. Jednak komunistyczni aparatczycy nie mogli lubić naukowca, który w czasie wojny walczył w Armii Krajowej. I to w słynnych Szarych Szeregach, w batalionie „Zośka”.

Pożegnanie z Zośką

Do Szarych Szeregów wstąpił w 1941 jako 14-latek. — Byłem wyrośnięty, więc podawałem się za starszego — uśmiecha się dzisiaj szelmowsko. Mimo schorowania, nie wygląda na swoje 81 lat. Zwłaszcza jego oczy, bystre i czarne jak węgiel, są młode. Jeździ dziś na wózku między łóżkiem, podłożonym kostkami brukowymi, a — oczywiście — komputerem. — Robiliśmy tzw. mały sabotaż. A to zamalowaliśmy swastykę, a to namalowali na murze polską flagę. No i nałogowo wybijaliśmy szyby w sklepach przeznaczonych tylko dla Niemców. To były wielkie szyby, dwa na dwa metry — wspomina z rozmarzeniem. Jacek robił też petardy i rzucał niemieckim wartownikom pod nogi. — Byliśmy zachwyceni, jeśli wartownik wrzasnął ze strachu — wspomina.

— Warto było ryzykować? Wartownik mógł za wami strzelić — dziwię się. Karpiński kiwa głową. — Oczywiście, że strzelali. Ale my wyćwiczyliśmy szybki bieg... W tym wieku człowiek jest tak głupi, że ryzyko dla niego nie istnieje. Czułem satysfakcję, że upokorzyliśmy wrogów, którzy nas tak gnębili — wspomina.

Z czasem przyszły poważniejsze zadania. Jacek ukończył kursy i został instruktorem wielkiej dywersji i sabotażu. Wysadzał z przyjaciółmi pociągi i mosty. W sierpniu 1943 r. rozbijał niemiecki posterunek w Sieczychach nad Bugiem. Ściskał w dłoniach niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. — Pierwszy wstrząs tej nocy przeżyłem, kiedy kolega bardzo niefortunnie rzucił granatem filipinką. Wybuchła cztery metry ode mnie. To nieprawdopodobne, ale tylko fiknąłem kozła w powietrzu i upadłem w piasek. Wstałem półprzytomny, ogłuchłem. I do dziś pamiętam, co wtedy zobaczyłem: przede mną stoi Niemiec w samych gaciach i mierzy do mnie z karabinu. Więc ja też złożyłem się i chciałem serię puścić. A tu tylko pojedyncze: puk. Jeden strzał i koniec.

Bo schmeisser upadł w piach, a to była broń dobra, ale delikatna. Steny się nie zacinały, późniejsze kałasznikowy się nie zacinały, a ta cholera się zacinała — mówi Karpiński.

— I co stało się dalej?

— Nie wiem. Ale z faktu, że ja żyję, a on upadł, wnioskuję, że ten pojedynczy wystrzał wystarczył — mówi z poważnym wyrazem twarzy.

Niemiecki posterunek został zdobyty, ale za ogromną cenę. Bo w czasie szturmu poległ legendarny przywódca Szarych Szeregów Tadeusz Zawadzki „Zośka”. — On jeden jedyny zginął. Widziałem, jak go wynoszą i ładują na wóz. Szedłem obok. Kiedy ręka „Zośki” bezwładnie zwisła z wozu, to ją poprawiłem. Za chwilę się to powtórzyło, znowu poprawiłem. A „Brom”, nasz lekarz oddziałowy, odzywa się: „Jacek, jemu już jest wszystko jedno”. Wtedy dopiero sobie uświadomiłem, że „Zośka” nie żyje — wspomina.

Po drodze harcerze z Szarych Szeregów ustawili się w dwuszeregu na polanie. — „Zośka” leżał przed nami. Andrzej „Morro”, który dowodził, wystrzelił raz z pistoletu w górę. I to było nasze wzruszające pożegnanie — mówi Jacek Karpiński.

Synu, tylko wracaj

Jacek był w AK dowódcą 6-osobowej sekcji. Drugą sekcją w drużynie dowodził jego przyjaciel Krzysztof Kamil Baczyński. Jacek woził z kolegami broń, sprytnie ukrytą w butlach spawalniczych. Brał udział w rozpoznaniu m.in. przed słynnym zamachem na esesmana i zbrodniarza Franza Kutscherę. Pod Urlami i Celestynowem chłopak tkwił przez całe noce przy torach kolejowych, rozpoznając ruch niemieckich patroli przed akcją wysadzania pociągów. — Wierzę w Opatrzność Boską. Wiele razy wyszedłem z opresji, choć właściwie nie powinienem. Raz przy torach wyczuł mnie pies. Szczekając, dociągnął wartowników o kilkanaście kroków ode mnie. A jednak tuż przede mną Niemiec powiedział: „Głupi pies, na pewno wyczuł zająca”. I zawrócili — dodaje Karpiński.

O ryzyku, które podejmował Jacek, wiedziała jego mama Wanda. Tato już wtedy nie żył. Oboje rodzice Jacka byli odznaczeni Virtuti Militari za bohaterstwo w wojnie polsko-bolszewickiej. — Mama komentowała: „Jacek, to jest twój obowiązek, idź”. Przed akcją przytulała mnie, całowała w czoło i upominała: „Tylko wracaj!” — wspomina.

W domu na Mokotowie Jacek miał magazyn broni w skrytce pod podłogą. A piętro wyżej, w mieszkaniu jego siostry Krysi i jej męża, grafika Staszka Tomaszewskiego, była skrytka na nielegalne gazety. — W piwnicy urządziłem też strzelnicę. I cała drużyna przychodziła do mnie postrzelać. Raz sąsiedzi powiedzieli do mamy: „Jakieś dziwne odgłosy strzałów było słychać. Czy to nie jest niebezpieczne?” — chichocze Jacek Karpiński.

— I co mama? Zlikwidowała strzelnicę? — pytam.

— Nie. Powiedziała: „Jacek, trzeba lepiej uszczelnić te okna”! Mama była wspaniałą kobietą — mówi Karpiński.

Won, sabotażysto!

Pierwszej nocy powstania warszawskiego Jacek dostał postrzał w kręgosłup. — O, właśnie mam nowe zdjęcia rentgenowskie — pan Jacek z uśmiechem podaje mi kliszę. W jego miednicy widać stożkowaty pocisk. — To kolejny cud, że przeżyłem, bo dziurę wlotową miałem w połowie pleców. Pocisk przeszedł między wyrostkami kręgosłupa i uszkodził tylko korzonki nerwowe. Byłem sparaliżowany. Po wojnie długo chodziłem o dwóch laskach. Ale może właśnie dlatego ubecy dali mi spokój w najgorszym okresie, kiedy większość moich przyjaciół z „Zośki” zostało aresztowanych. Powsadzali ich do ciupy, do kamieniołomów, a niektórych ubili od razu, jak „Anodę” — mówi.

W 1951 roku Jacek skończył jednak politechnikę i dostał nakaz pracy w laboratorium Polskiego Radia. — Zgłosiłem się, a następnego dnia przylatuje kadrowa z pianą na gębie. I wrzeszczy: „Co tu robi ten dywersant! To sabotaż! Wróg ludu się tu zakradł, won mi stąd!”. Za dwa tygodnie dostałem nowy nakaz do zakładów Kasprzaka. I ta sama historia. Przybiegł kadrowy z wrzaskiem, że jestem sabotażystą — wspomina. — Chodziło o to, że kiedy po wojnie ujawnialiśmy się przed władzami, podałem, że byłem w AK „instruktorem wielkiej dywersji”. Czyli specjalistą od wysadzania mostów i pociągów — dodaje.

Kiedy w końcu zaczął pracę, był prześladowany, w zakładzie nachodzili go ubecy. Odetchnął dopiero po trzech latach, w Polskiej Akademii Nauk. Zbudował tam maszynę AAH do prognoz pogody, czy AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych. — Wtedy w PAN pracowali prawdziwi naukowcy. Dopiero z początkiem lat 60. przyszło na kierownicze stanowiska tałatajstwo, których jedyną kwalifikacją było członkostwo w partii i w UB. Ci politykierzy robili w latach 60. straszne świństwa prawdziwym naukowcom, jak mojemu promotorowi, sławnemu prof. Groszkowskiemu — mówi. — Ale wcześniej, po 1956 roku, chciało się pracować w Polsce, naprawdę. Po odwilży 1956 roku uważałem, że skoro walczyłem o Polskę w czasie okupacji, to mam obowiązek teraz pracować, żeby było w niej lepiej. Z wieloma moimi przyjaciółmi z „Zośki”, niedobitkami, którzy przeżyli, zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy pod okupacją. Ale okupacją jednak ograniczoną — mówi.

W 1959 r. PAN przedstawiła jego kandydaturę do konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Jacek wygrał: zdobył jedno z sześciu stypendiów na dwustu kandydatów. Poszedł na Harvard. A po zakończeniu stypendium dostał propozycje pracy na uczelniach w USA. Jednak uparł się, żeby pracować dla Polski.

Niestety, na polskich uczelniach zamiast naukowców rządzili już komunistyczni aparatczycy. Karpiński robił kolejne genialne maszyny liczące, które pozostawały prototypami. Kiedy zaprojektował minikomputer K-202, zebrała się komisja, która orzekła, że to nie może działać. Bo gdyby było technologicznie możliwe upchnięcie komputera w takiej małej, mieszczącej się na stole skrzynce, Amerykanie już dawno by to zrobili.

Dzięki uporowi Jacka udało się jednak ruszyć z produkcją K-202. Pieniądze dała brytyjska firma, ale produkcja odbywała się w Polsce. Powstało pierwszych 30 komputerów. Miały wspaniałe parametry. Pracowały z szybkością miliona operacji na sekundę, czyli szybciej niż pecety 10 lat później. Miały 150 kilobajtów pamięci, podczas gdy produkowane wtedy w ELWRO we Wrocławiu wielkie jak szafy komputery Odra-1204 miały tylko 48 kilobajtów. — W dodatku moje K-202 były dziesięć razy tańsze. Robiliśmy je w 200 osób, podczas gdy „Odry” robiło 6 tys. ludzi — mówi Karpiński.

Być może pan Jacek stał się zagrożeniem dla jakiegoś wpływowego środowiska. Twierdzi, że w 1973 roku kierownictwo ELWRO spotkało się w jego sprawie z PRL-owskim dygnitarzem Piotrem Jaroszewiczem. — Uczestnik tego spotkania przekazał mi, że padły tam słowa: „Towarzyszu premierze, ratujcie nas przed Karpińskim, bo on nas zniszczy ekonomicznie”. Jaroszewicz mówił: „Dobrze, ja go załatwię”. Później się dowiedziałem, że osobiście napisał na mojej teczce w biurze paszportowym: „Nie wydawać paszportu. Powód: dywersja gospodarcza” — twierdzi Karpiński.

Wkrótce pan Jacek został wyprowadzony pod karabinami z zakładu, którym kierował. 200 komputerów, które były w trakcie produkcji, zniszczono. Karpińskiemu pozwolono wykładać tylko w Instytucie Przemysłu Budowlanego Politechniki, nie w jego specjalności. Nie mógł też wyjechać do świetnej pracy w USA.

Świnie drugiego rodzaju

W 1978 r. Jacek przeniósł się na wieś, na Mazury. Hodował kury, świnie i krowę. Tam w 1980 roku, po wybuchu „Solidarności”, odnaleźli go dziennikarze. I zapytali, dlaczego sławny konstruktor komputerów zajął się rolnictwem. „Bo wolę mieć do czynienia z prawdziwymi świniami” — odpalił Jacek. Cała Polska zobaczyła to w telewizji.

Wtedy wreszcie pozwolono mu wyjechać do Szwajcarii. Wrócił jednak w 1990 r. do Polski. Chciał tu produkować skaner własnej konstrukcji. W Szczytnie powstała pierwsza partia 500 egzemplarzy, były dalsze zamówienia. Karpiński wziął kredyt w BRE Banku, którego zabezpieczeniem był jego dom w Aninie. Niestety, genialni naukowcy nie zawsze są geniuszami w sprawach biznesowych. Kiedy pan Jacek zgłosił się po drugą transzę kredytu, dowiedział się, że jego dom był zabezpieczeniem tylko dla pierwszej transzy... Karpiński nie mógł więc uruchomić produkcji, a już musiał zacząć spłacać kredyt. Stracił wszystko. Dom z pamiątkami rodzinnymi rozjechał buldożer. A Karpiński do dzisiaj oddaje tamten dług. Z emerytury.

Nie załamał się jednak. Skonstruował wraz z synem Danielem skaner dla audytorów, którzy sprawdzają księgi rachunkowe. — Wystarczy przejechać tym skanerem po kolumnie liczb, a program sam sprawdzi, czy nie ma tam błędów — pokazuje.

We Wrocławiu mieszka Daniel, syn Jacka, który codziennie go odwiedza. Karpiński mówi z wielką czułością o nim, o swojej córce Dorocie z Warszawy, synu Adamie mieszkającym w Szwajcarii i o najmłodszym Sylwanie, który pracuje i uczy się w Kanadzie. — Niedawno wróciłem do pracy nad rozpoznawaniem przez komputer mowy ludzkiej i zapisywaniem jej w sensowny sposób — zdradza. — Zajmują się tym na świecie ogromne zespoły naukowe. Zaletą wielkiego zespołu są pieniądze na badania, ale wadą jest za dużo dyskusji. To trochę jak w demokracji: większość ludzi na świecie jest głupich. Więc kto podejmuje decyzję? Głupole. Wielkie zespoły mają ten sam problem z podejmowaniem decyzji co do kierunku badań. Bo tu trzeba znaleźć rozwiązanie bez dyskusji. Ja im jeszcze raz zrobię wstyd i sam to rozwiązanie znajdę — mówi.

— Kiedy? — pytam.

— Jeśli znajdę pieniądze na lingwistów, to za pół roku lub rok. Jeśli wszystko będę musiał robić sam, to potrzebuję jeszcze ze czterech latach. Ale jestem już bardzo blisko rozwiązania — uśmiecha się znów szelmowsko.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama