Lekarstwo na samowystarczalność

Współbracia we wspólnocie są ważni - są pośrednikami między Bogiem a nami. Są też lekarstwem na pokusę indywidualizmu i samowystarczalności

Lekarstwo na samowystarczalność

Współbracia są ważni, bo są pośrednikami między Bogiem a nami. Nie my ich wybieramy. To Bóg ich nam posyła. Dlatego jest to zawsze błogosławieństwo.

Po co się jest we wspólnocie?

Bo poza nią nie ma życia. I to nie dotyczy tylko życia w klasztorze, ale wszystkich wspólnot. Zawsze jesteśmy w jakimś środowisku i kontekście. Bez interakcji z otoczeniem, na poziomie biologicznym, intelektualnym czy duchowym, życia po prostu nie ma. Człowiek chce spotkania z drugim człowiekiem. Nasza zachodnia cywilizacja jest hiperegocentryczna, ale jest to po prostu głupie i wynika z filozofii, która podkreśla, że jednostka jest absolutem.

A jaka filozofia kryje się za Regułą św. Benedykta?

Traktowania życia jako szkoły, czyli miejsca, w którym dojrzewamy. To prawda oparta na Ewangelii. Człowiek rodzi się niedojrzały i z wiekiem się rozwija, nie tylko w sensie fizycznym. Rozstrzygająca jest sfera ducha, wymiar osobowy. Dojrzewanie w tej dziedzinie trwa ciągle, bez względu na wiek, a nawet pomimo wieku. Ciało często umiera zniszczone, ale duchowo człowiek powinien wzrastać.

Mówi ojciec, że Reguła św. Benedykta to zaproszenie do szkoły. Mam wrażenie, że wiele osób ma ze szkołą złe skojarzenia.

Dlatego podstawową sprawą jest rozeznanie, czego mamy się w tej szkole uczyć. Reguła stwierdza, że klasztor to szkoła służby Pańskiej, gdzie na pierwszym planie stawia się ustawiczne nawrócenie. Mnich żyjący według reguły zgadza się na zmianę swoich obyczajów. Święty Benedykt najwyżej cenił cenobitów, czyli mnichów, którzy mieszkają razem, bo miał przekonanie, że łatwo mniemać, że się kocha Boga, gdy się jest samemu i nie konfrontuje z bliźnimi. Bycie z drugim człowiekiem to droga wyrozumiałości i przebaczenia, a to jest prawdziwe wyzwanie.

Każdy z nas żyjący w rodzinie lub wspólnocie ma szansę potraktować życie jak szkołę służby Pańskiej i nieustannie się nawracać, do czego sposobność daje mu spotykanie drugiego człowieka — męża, żony albo współbrata.

Niby takie proste, a takie trudne.

Przychodząc do wspólnoty, tak samo zresztą jak i przy zawieraniu małżeństwa, często popełniamy błąd. Sądzimy, że siła, która nas do niej przyprowadziła, będzie nam też towarzyszyła w następnych latach naszego życia. Ale doświadczenie pokazuje, że droga do Boga przebiega całkowicie inaczej, przekracza wszystko, czego mogliśmy się spodziewać i czego mogliśmy oczekiwać. Miało być wspaniale, idealnie, a tu trzeba się zmagać i nic nie przychodzi łatwo. Chcielibyśmy, żeby zawsze było tak jak na początku. Ale to niemożliwe. I wtedy z pomocą przychodzi zakonne posłuszeństwo.

Czyli?

Zaufanie oparte na wierze w to, że Bóg mnie zbawia, wyzwala mnie z egoizmu i nienawiści. Reguła nie jest po to, by zabrać mi wolność, by mnie skazać na cierpienie w imię jakiejś mglistej idei królestwa niebieskiego. Reguła i wspólnota pozwalają nam wyzbywać się złudnych wyobrażeń na swój temat.

Jak to przeżyć?

Musimy sobie zdać sprawę z tego, że w nas nieustannie trwa walka duchowa, w której konfrontujemy się z brutalną manipulacją złego ducha podsuwającego nam różne myśli. Przy czym, używając słowa „myśli” (po grecku: logismoi), mamy także na uwadze uczucia, pragnienia, lęki, zmartwienia i wyobrażenia — czyli ogólnie nasze przeżywanie wewnętrzne. Ewagriusz z Pontu — mnich i genialny znawca duchowości z IV wieku — mówił, że zły duch jest niestrudzony w podsuwaniu nam myśli. Gdy próbujemy się skupić, widzimy, jak namiętne myśli wpychają się do naszej głowy. Bez uświadomienia sobie tego mechanizmu i właściwej dyscypliny nie mamy żadnych szans dojść do pełni życia. Reguła pomaga nam to życie osiągnąć.

Czy droga posłuszeństwa, na której ktoś za mnie decyduje i mówi mi, o której mam wstać, jak długo mam się modlić i co robić, nie zwalnia z odpowiedzialności za siebie?

Tak rozumiane posłuszeństwo zakładałoby kompletną bezmyślność. A tak nie jest. W przeżywaniu życia wspólnego mamy przede wszystkim przemieniać siebie.

To znaczy?

Przychodzimy do klasztoru, by się uwolnić od egocentryzmu, a nie by utracić swoją samodzielność i odpowiedzialność. Uczymy się słuchać, aby zdystansować się do własnych upodobań. Dopuszczamy do głosu innych, staramy się być otwartymi na przyjmowanie uwag, walczymy ze swoim gniewem. To wymaga wysiłku.

Czy posłuszeństwo podlega ocenie sumienia?

Kościół naucza, że nasze sumienie jest rozstrzygające i musimy działać zgodnie z nim. Nawet gdyby papież nam coś kazał, a sumienie mówiłoby nam inaczej, to należy robić to, co podpowiada nam sumienie, a nie to, co mówi papież.

A jeżeli moje sumienie mówi mi coś innego niż reguła zakonna?

Wtedy też musimy iść za głosem sumienia. Problemem jest rozeznanie. Trzeba rozpoznać, kiedy sam sobie coś wmawiam, a kiedy mówi mi to sumienie.

Jest w nas wiele wewnętrznych głosów, które podszywają się pod sumienie, ale nim nie są. Klasycznym tego przykładem jest superego. Psychoanaliza określiła je jako sumienie, ale to nieprawda. Superego jest przeciwieństwem sumienia. Nie jest bowiem głosem Boga w nas, ale lękowym odczytaniem tego, co wypada, co można, a czego nie można wobec innych. Bóg do niczego nie zmusza, nie posługuje się lękiem.

Czy do życia razem nie wystarczyłaby nam Ewangelia? Po co jakieś reguły?

Reguła to tylko komentarz do Ewangelii. Próba praktycznego zastosowania jej zasad w życiu. Każdy powinien mieć swoją regułę, nie tylko zakonnicy, ale też małżeństwa, ludzie żyjący samotnie, a także firmy i instytucje. I de facto każdy ją ma, tylko że najczęściej jest nieuświadomiona i w związku z tym wydaje się nielogiczna. Święty Benedykt nie miał zamiaru napisać traktatu teologicznego ani nawet podręcznika „duchowości”. On napisał wskazania odnoszące się do tego, co jest potrzebne do prowadzenia życia we wspólnocie jako drodze do Boga.

Czy nie jest jednak tak, że reguła zabija indywidualność i zrównuje wszystkich w zachowaniach? Wszyscy chodzą tak samo ubrani, zachowują się w ten sam sposób, robią to samo o tych samych godzinach.

Kiedyś wstąpił do nas pewien człowiek, bo chciał zrozumieć, jak jest możliwe wspólne życie tak skrajnych indywidualistów!

W klasztorze każdy z nas jest zupełnie inny, każdy z innej bajki. Reguła spina nasze indywidualności, które próbujemy realizować w różnych działaniach i przedsięwzięciach.

Jaka jest wartość wspólnego życia?

To jest lekarstwo na ułudę samowystarczalności. Chcielibyśmy żyć, ignorując innych, decydować wyłącznie o sobie, być w swoich decyzjach absolutnie samodzielni i niezależni. To fikcja. Lubimy w nią wierzyć. Uważamy, że tylko nasze widzenie świata jest coś warte. Tworzymy w głowie prywatne ideologie, proste schematy i oceny funkcjonowania. Reguła, normy, przepisy stają się wyznacznikiem. Przypomina to postawę faryzeuszy, z którymi rozmawiał Pan Jezus. W synagodze w Kafarnaum, uzdrawiając człowieka, który miał uschłą rękę (por. Mk 3,1—6), pytał o to, co wolno w szabat: ratować życie czy je zniszczyć? A oni milczeli. Dla nich normy ideologiczne — bo tak trzeba nazwać ich rozumienie Prawa — były ważniejsze od życia. Jednak to był wybór śmierci duchowej.

Co wtedy?

Jedynie konfrontacja z drugim człowiekiem może pomóc. Przypomnijmy sobie Raskolnikowa ze Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego, którego z rozpaczy ratuje miłość Soni.

Jeżeli ktoś ignoruje wspólnotę i drugą osobę jako partnera do rozmowy, to jest trupem, wybiera śmierć. Subiektywne postrzeganie świata i uczepienie się jednej idei jest tragiczne w skutkach. Taki człowiek chodzi zamknięty w sobie, z nikim nie rozmawia, jest najczęściej obrażony na świat. Niestety coraz częściej widzę takie przypadki, w klasztorze także.

Skoro jesteśmy dla siebie tacy ważni, to po co były wyjścia mnichów na pustynię w pierwszych wiekach chrześcijaństwa?

O anachoretach, czyli o pustelnikach, Reguła św. Benedykta mówi, że tylko ci, którzy są doświadczeni w życiu wspólnym i nauczyli się walczyć ze złem dzięki pomocy braci, mogą pójść na pustynię. Tylko oni są dość silni, by obejść się bez pomocy bliźniego i z pomocą Bożą zmagać się w pojedynkę ze złem czającym się w ciele i w myślach.

Nigdy w tradycji monastycznej nie było absolutnych pustelników. Pustelnicy nie byli sami. Nie tylko mnisi, ale także świeccy ludzie ich odwiedzali, traktując ich jako duchowych przewodników i nauczycieli życia.

Co jest najtrudniejsze w życiu wspólnym?

Wzajemne słuchanie siebie — nie tylko przełożonych, choć to należy robić w pierwszym rzędzie, ale siebie nawzajem. To rada nie tylko dla zakonników, ale i dla małżonków. Ich też obowiązuje wzajemne posłuszeństwo. Co to za miłość, w której nie ma wzajemnego słuchania siebie?! To raczej jakieś zawracanie głowy, a nie miłość.

Inność braci, o której ojciec wspomina, to błogosławieństwo czy przekleństwo?

Grzech karmi nasze chciejstwo, indywidualizm i zwiększa dystans do drugiego człowieka, uniemożliwiając miłość. 
W relacjach między nami nieustannie toczy się walka o „moje lepsze”. Wiemy, że człowiek nie tyle szuka grzechu, ile szczęścia. Tyle, że szuka go za wszelką cenę, także za cenę oddalenia się od Boga i porzucenia wspólnoty, która według niego hamuje jego rozwój i drogę do Boga i do szczęścia. A właśnie drugi człowiek jest nam dany na drodze do Boga i dlatego współbracia są ważni. Są pośrednikami między Bogiem a nami, bo otwarcie się na nich jest drogą do wyjścia ze swego indywidualizmu. Bóg jest inny, zawsze inny, niż sobie Go wyobrażamy! Spotkanie z drugim człowiekiem jest szkołą spotykania się z Bogiem. W klasztorze nie my ich wybieramy. To Bóg ich nam posyła. Dlatego zawsze są błogosławieństwem.

Czasami trudno znieść drugiego.

To prawda. Ale z czego to wynika? Z tego, że wszystko jest fajne do momentu, w którym to ja daję, ja decyduję, ja kieruję, ja jestem odpowiedzialny. Wystarczy jednak, że ktoś ośmieli się zmienić mój plan dnia, zrobić mi uwagę, zaproponuje lepsze rozwiązanie i zaczynamy być smutni i zniecierpliwieni, zamykamy się w swoim świecie. Szatan walczy z nami przez tych braci, którzy są dla nas najtrudniejsi — mówi stara zakonna zasada. Drugi, jakikolwiek by był, jest szansą na moje uzdrowienie.

Ojciec używa wielkiego słowa, że to błogosławieństwo dla wspólnoty, a wspólnota myśli: Ale zakała z niego!

Paradoks polega właśnie na tym, że ktoś taki jest dla nas krzyżem i ten krzyż staje się błogosławieństwem, ale nie dlatego, że tak bardzo krzyża pragniemy. Tak jest z doświadczeniem cierpienia, którego nie chcemy, a ono jednak przychodzi i przyjmujemy je tak, jak umiemy. I ono staje się szansą na życie miłością, która kosztuje, szansą na dojrzewanie do pełnienia woli Boga i zmiany siebie.

Z natury jesteśmy pełni wielkich duchowych pragnień. Chcemy oddać się Bogu, chcemy dojść do pełni życia. Jednak gdy przychodzi co do czego, to nasze ego walczy na śmierć i życie, żeby to wszystko odbyło się na naszych warunkach.

Regułę można wypaczyć?

To właśnie robili faryzeusze, ludzie przecież bardzo religijni i oddani, w swoim mniemaniu, Bogu. Braku gorliwości nikt im nie był w stanie zarzucić. Tylko co z tego? W imię moralnej czystości i sprawiedliwości skazali na śmierć Syna Bożego! Kiedy Pan Jezus mówił, że gdyby rzeczywiście byli uczniami Mojżesza, to by Go przyjęli, bo On nic innego nie robi, tylko pełni wolę Ojca, to zatykali sobie uszy.

Potrafimy używać Biblii i Słowa Bożego do naszych prywatnych celów. Manipulować przesłaniem i wmawiać sobie i innym, że tak jest dobrze. Widać to czasem w zakonach, w których niszczymy i poniżamy siebie w imię posłuszeństwa. Potrafimy być cyniczni i bezwzględni dla słabości drugiego. Podlewamy to sosem pobożności i mamy gotową ideologię religijną. To wszystko jednak wypacza Dobrą Nowinę.

Jak by ojciec zdefiniował klasztor?

Wydaje mi się, że w podejściu do tego, czym jest klasztor, istnieje różnica między benedyktynami a dominikanami. Dla nas klasztor jest domem. U dominikanów, jezuitów, franciszkanów klasztor jest miejscem, w którym spędza się część życia, ale zasadniczo działa się poza nim, wychodząc do ludzi. U benedyktynów jest odwrotnie, my jesteśmy w klasztorze i to ludzie sami do nas przyjeżdżają. Dobrze to widać na przykładzie rekolekcji. Zwykle jest tak, że do domu rekolekcyjnego np. przy diecezji przyjeżdża grupa ludzi wraz z księdzem. Organizują sobie życie, ustalają godzinę mszy, konferencji, modlitw i posiłków. Po zakończeniu każdy z nich „bierze kapelusz na głowę”, wyjeżdża i dom pozostaje pusty. Natomiast w Tyńcu (najstarsze polskie opactwo benedyktynów — przyp. red.) przyjeżdża się do domu, który żyje swoim rytmem i czy goście są, czy ich nie ma, dom funkcjonuje tak samo. Ktoś, kto przyjeżdża, jest zaproszony do włączenia się w rytm, który już jest ustalony, nie trzeba go wymyślać i ustalać od nowa.

To daje poczucie bezpieczeństwa?

Raczej zakorzenienia i odniesienia do sensu i celu życia.

Tu jest ojca miejsce na świecie?

Tak, choć marzę o tym, żeby założyć nową wspólnotę.

Będzie dla kogo ją tworzyć, skoro tak bardzo zmagamy się z indywidualizmem?

W ludziach jest wielka potrzeba życia Słowem Bożym, praktykowania rad ewangelicznych, okazywania miłosierdzia i przebaczenia. Dlatego wierzę, że Bożych szaleńców nie zabraknie.

Włodzimierz Zatorski — ur. 1953, benedyktyn, absolwent fizyki na UJ i teologii na PAT w Krakowie, w 1991 roku założył wydawnictwo TYNIEC. Mieszka w opactwie w Tyńcu.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama