Wybór Marty

Fragmenty powieści - Wydawnictwo Księży Marianów 2006

Wybór Marty

Lidia Witek

Wybór Marty

Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, październik 2005
ISBN 83-7119-500-1

(fragment)

W pokoju zrobiło się zimno i Marta wstała z krzesła, żeby zamknąć uchylone okno. Zatrzymała się przy nim, popatrzyła przez szybę. Tam, na dworze, w świetle latarni wirowały małe, białe płatki. Co chwila zrywał się wiatr i wtedy płatki tworzyły śnieżną kurzawę. Ludzie przemierzający ulicę szli szybko, ten i ów osłaniał się przed zadymką parasolem.

Zamknęła okno, wróciła do deski, rzuciła okiem na projekt i uśmiechnęła się. Miesiące wytężonej pracy dobiegały końca.

— Jeszcze kilka małych poprawek i jutro oddamy — miała ochotę powiedzieć to głośno, choć w mieszkaniu nie było nikogo. Pomyślała o Robercie, o jego niezachwianej wierze, że tym razem zwyciężą, otrzymają pierwszą nagrodę. — A może tylko w ten sposób próbował zapalić nas do pracy? — zastanowiła się nagle podejrzliwie. Jednak wiara czy niewiara Roberta nie były tu najważniejsze. Projekt rzeczywiście przedstawiał dużą wartość: przewidywał wiele śmiałych, nowoczesnych rozwiązań, został wykonany z rozmachem, a jednocześnie przy jego realizacji nie zapomniano o kosztach budowy.

Spojrzała na zegarek. — Jeszcze najwyżej dwie, trzy godziny i koniec! — Pomyślała o jutrzejszym wolnym wieczorze, pierwszym od wielu miesięcy, a jednocześnie o dziesiątkach niedospanych nocy, nadmiernych ilościach wypitej kawy, popielniczkach pełnych niedopałków. — Może jutro gdzieś się wybierzemy... Robert wspominał o jakichś biletach do teatru. — Machnęła ręką, zostawiła plany na później. Znowu pochyliła się nad deską i myślała już tylko o projekcie. Mijały kwadranse, wciąż skupiona nie zmieniała prawie pozycji, tylko chwilami machinalnie gwizdała jakąś melodię. Potrafiła się skupić; koledzy mówili, że rezultaty, jakie osiąga, są tego wynikiem.

Po dwóch godzinach poszła do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Postawiła czajnik na gazie i stanęła obok okna, za którym w dalszym ciągu wirowała śnieżna kurzawa. — Jeśli dostaniemy nagrodę, to w lecie będzie Bułgaria, a może nawet Jugosławia... Próbowała wyobrazić sobie rozgrzany słońcem piasek i szum fal. Szybko jednak porzuciła te myśli, nie chciała się rozpraszać. Nim jednak woda zdążyła się zagotować, usłyszała dzwonek. — Kogo licho niesie? — pomyślała z wyraźną niechęcią. — Ktoś nie mógł wytrzymać tej ostatniej półgodziny, żebym mogła skończyć! — Podeszła do drzwi, otwierała je wolno.

Za progiem stała Małgosia. Nie poruszyła się, jak gdyby nie miała odwagi wejść do środka. Na jej częściowo odsłoniętych włosach i długich rzęsach iskrzyły się maleńkie białe płatki.

— Ach, to ty... Może zdejmiesz tu palto i spróbujesz strzepnąć śnieg — Marta wskazała sień. — Wejdź — dodała po chwili. Starała się stłumić niezadowolenie i nadać głosowi uprzejmy ton.

— Wejdź! — powtórzyła, patrząc na Małgosię, która wciąż stała za progiem, teraz już z paltem na ręku. — Akurat parzę kawę, napijesz się razem ze mną.

Dziewczyna zrobiła kilka kroków w głąb mieszkania i z daleka spojrzała na deskę kreślarską z rozpiętym na niej arkuszem kalki technicznej.

— Kończysz projekt... — stwierdziła cicho z poczuciem winy. — Ja wiem, że nie powinnam dzisiaj przychodzić. — Przerwała na moment. — Nie mogłam jednak dłużej czekać... — Zamrugała powiekami.

Dopiero teraz Marta spostrzegła, że Małgosia drży z zimna.

— Zmarzłaś! Siadaj przy stole, już robię kawę! A może wolisz szklankę herbaty z sokiem malinowym? Wspaniale rozgrzewa.

Małgosia nie weszła do pokoju. Spojrzała w kierunku małej, przytulnej kuchni. Powiedziała cicho, w jej głosie brzmiała prośba:

— Lepiej tam.

Marta spojrzała na nią zdziwiona.

— Jak wolisz. Więc pijesz kawę?

Dziewczyna nie zareagowała, jak gdyby było jej zupełnie obojętne, co będzie pić i czy w ogóle będzie pić. Zrobiła wolno kilka kroków, usiadła na białym taborecie i przytuliła się do ściany.

— Co się z tobą dzieje, jesteś chora? — spytała Marta.

— Nie, tylko z godzinę chodziłam po ulicy przed twoim domem, nie miałam odwagi wejść -zatrzymała się na moment jakby dla nabrania tchu, a potem mówiła szybko, patrząc w podłogę: — Bo ja... bo my — poprawiła się — bo my postanowiliśmy i dlatego przyszłam cię prosić... — Znowu przerwała na chwilę, podniosła głowę, opuściła ją, w końcu zaczęła wyrzucać słowa już jednym tchem jak wyuczoną, tysiąc razy po cichu powtarzaną lekcję: — Bo ja jestem w ciąży i my postanowiliśmy, żebym poszła do lekarza, a ja nie chcę po tym zabiegu wracać do akademika, więc pomyślałam, że mogłabym u ciebie ze dwa, trzy dni... — Zamilkła, potem dodała: — Nie będę ci przeszkadzać, będę milczała. — Skończyła, utkwiła oczy w Marcie.

Marta stała bez ruchu, w jednym ręku trzymając puszkę z mieloną kawą, a w drugim łyżeczkę. Zmrużyła powieki, jak gdyby tamte, szybko wypowiadane słowa przyprawiły ją o nagły zawrót głowy.

— Jesteś w ciąży? — usłyszała swój własny donośny głos i zobaczyła, że na dźwięk tych słów Małgosia kurczy się jak pod ciosem. Zmieniła ton. Siadając z drugiej strony kuchennego stolika, powiedziała łagodniej: — Opowiedz mi to wszystko spokojniej. -W dalszym ciągu trzymała w rękach puszkę z kawą i łyżeczkę, nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy.

— Nie myśl, że tak pochopnie podjęliśmy tę decyzję. On przyjechał, zaraz przyjechał. Może nie tak zupełnie zaraz... ale jak tylko mógł. I całymi dniami chodziliśmy po ulicach, jednak nic innego nie potrafiliśmy wymyślić... Czasami wstępowaliśmy do kawiarni lub do jakiegoś baru, żeby się trochę rozgrzać. W akademiku nie mogliśmy rozmawiać, u jego ciotki też nie; akurat zachorowała i całe dnie spędzała w domu.

Marta już ochłonęła z pierwszego wrażenia. Zaparzyła kawę, postawiła szklankę przed Małgosią. Ta nadal opowiadała:

— A potem on sprzedał motor. Tak bardzo był do niego przywiązany, przez kilka lat oszczędzał, żeby go kupić, a teraz sprzedał i dał mi pieniądze...

Znowu zamilkła i patrzyła na Martę, jak gdyby chciała w jej oczach znaleźć błysk aprobaty. Nie było tam jednak nic prócz zdziwienia graniczącego z niesmakiem. Spuściła więc głowę, potem nagle wybuchła:

— Muszę to zrobić! Nie mogę przecież zabić ojca! A gdyby się dowiedział... — zadrżała pod wpływem wypowiadanych słów, następne brzmiały ciszej: — Przeszedł już jeden zawał serca, drugi mógłby go zabić... — przerwała, podniosła szklankę do ust, jak gdyby to, co mówiła, zaczynało ją dusić.

Przez chwilę panowało milczenie, potem kontynuowała:

— Uwierz mi, nie od razu zdecydowaliśmy się na zabieg, tyle dni chodziliśmy po ulicach, tyle dni... Przeziębiłam się. — Oplotła szklankę palcami jakby w nadziei, że ciepło tej małej, gładkiej powierzchni może rozproszy zimno, które przenikało ją całą. Znowu wróciła do poruszonego tematu. Tylko on jeden istniał dla niej w tej chwili: — Gdyby ojciec zobaczył mnie w ciąży, nie przeżyłby tego...

— A ślub? — przerwała jej bezbarwnym głosem Marta.

— Ślub? Teraz?! Nie znasz matki Grzegorza. Ona by mi nigdy tego nie darowała! Zresztą ojciec również nie darowałby mi przerwania studiów. Przecież wiesz, jak mnie kocha, ile nadziei wiąże ze mną i ... jakie zawsze miał do mnie zaufanie. — Zsunęła palce z gorącej szklanki, położyła dłonie na kolanach. — Zresztą sam Grzegorz, może... przestałby mnie kochać, gdyby wiedział, że mu zniszczyłam przyszłość.

— A gdyby Grzegorz przerwał teraz studia za granicą i wrócił... — zaczęła Marta, jednak Małgosia nie dała jej dokończyć.

— Zniszczyłabym wszystko: życie ojca, matki Grzegorza, jego przyszłość i naszą miłość...

Marta wyjęła z kuchennej szafki kawałek ciasta, pokroiła je, postawiła przed Małgosią. Tamto zaskoczenie i zdziwienie już minęło. Spojrzała w kierunku pokoju, gdzie na ostatnie poprawki czekała przypięta do deski część projektu. Coraz bardziej narastała w niej niechęć do tej dziewczyny, która wyrwała ją z toku ważnej pracy i przyniosła do tego cichego, bezpiecznego mieszkania problem nie mający pozytywnego rozwiązania.

— Dlaczego więc tak się pośpieszyliście, skoro nie możecie teraz się pobrać?

W jej głosie brzmiała pretensja. Bo jakie prawo mieli ci młodzi nieodpowiedzialni ludzie, żeby burzyć ład jej spraw, ład jej domu, a może i sumienia?

— My się staraliśmy, żeby nie... — usłyszała cichy głos. — Nawet sobie powiedzieliśmy, że dopiero po ślubie, i zapomnieliśmy się tylko raz, i mieliśmy nadzieję... ale to się stało właśnie wtedy...

Obie milczały. Przez jakiś czas słychać było tylko szum wody w czajniku stojącym na gazie. Marta pomyślała, że niejedna osoba przychodząca do niej lubiła siedzieć w tej przytulnej kuchni i snuć opowiadanie, słuchając jednocześnie tego szumu. Tym razem jednak ani nie wydawał się przyjazny, ani nie dawał poczucia bezpieczeństwa. Mimo to utkwiła wzrok w czajniku, żeby nie patrzeć na Małgosię, kiedy ta zaczęła mówić głośno, krzykliwie:

— Niektóre dziewczyny tak sobie to lekceważą, raz z jednym, raz z drugim chłopakiem! Są u nas takie w akademiku! A ja tylko jeden raz i ... — zniżyła głos, nabrał ciepłej barwy — i ... ja go naprawdę kocham. Dlaczego to musiało spotkać właśnie nas? — To ostatnie zdanie było już tylko skargą. Wybuchnęła płaczem. Próbowała opanować łkanie, jej ramiona drżały konwulsyjnie.

Marta odwróciła wzrok od smużki pary snującej się nad czajnikiem. Powiedziała rzeczowo:

— Uspokój się, nie płacz. I tak nie cofniesz tego, co się stało. Szkoda zdrowia i sił na rozpacz, będą ci jeszcze potrzebne. Kiedy chcesz tam iść?

Małgosia znieruchomiała. To ostatnie zdanie jakby ją zmroziło. Przestała płakać i szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w Martę, która po chwili dodała:

— No, na ten zabieg...

— Jutro pójdę, żeby ustalić termin z lekarzem — dziewczyna próbowała opanować drżenie głosu. — Trzeba jak najszybciej, bo i tak już za długo czekałam. Najpierw jednak przyszłam tu, żeby cię poprosić... Jeśli jednak nie chcesz, jeśli sprawię ci zbyt wiele kłopotu, to poradzę sobie jakoś inaczej... — Ostatnie słowa powiedziała zupełnie bez przekonania, jak człowiek, który widzi przed sobą tylko ciemność i tylko w nią może się oddalić.

— Nie o to chodzi — powiedziała Marta — Możesz tu przyjść, nie będziesz mi przeszkadzać. Nie o to chodzi...

— A o co? — zapytała Małgosia takim tonem, jak gdyby to, co miała usłyszeć, nie było już ważne. Resztką sił zdobywała tu schronienie i nie starczało ich na nic więcej. Chciała tylko uzyskać potwierdzenie, że sprawa jest załatwiona. — Więc mogę tu przyjść?

— A jeśli będziesz później tego żałowała? — Marta wchodziła twardo w jej zmęczenie, w tę jej niemoc.

— Czego?

— Że nie pozwoliłaś żyć własnemu dziecku...

Małgosia znowu skuliła się jak pod ciosem, potem nagle odzyskała siły, krzyknęła:

— Mam zabić ojca?!

— Ciszej! Dlaczego krzyczysz?

— Przepraszam. — Pochyliła głowę, utkwiła wzrok w podłodze. Słowa płynęły cicho: — Przez dwa miesiące myślałam, dwa miesiące nie spałam, dziewczęta uczyły się, chrapały po nocach, chodziły na randki, na zabawy, a ja... Na święta pojechałam do domu, siedzieliśmy przy wigilijnym stole i wciąż... Ojciec miał już jeden zawał, lekarz powiedział, że musimy go chronić, że każde zbyt silne wzruszenie może go zabić. Ja go tak bardzo kocham, tak bardzo... Nie potrafiłabym żyć, gdyby on...

Znowu zaczęła płakać. Łzy zatrzymywały się na długich drżących rzęsach, potem spadały na blat kuchennego stolika, czasami na sukienkę. Wydawało się, że nie zauważa tego. W pewnej chwili ożywiła się, wytarła oczy, jak gdyby dostrzegła wśród otaczających ją ciemności promyk nadziei.

— Jutro pójdę do lekarza, ustalimy termin, a potem... potem życie zacznie się od początku... — Zamyśliła się, następnie opowiadała jak baśń: — Ojciec o niczym się nie dowie i będzie szczęśliwy; Grzegorz skończy studia za granicą, ja tu, potem on wróci, dostanie pracę, jego matka wyrazi zgodę na ślub, pobierzemy się i będziemy mieli...

— To tylko złudzenie, że wszystko zaczniesz od początku — przerwała jej Marta.

— Jak to? — Małgosia spojrzała na nią zdziwiona.

— Tak tylko ci się wydaje, a naprawdę nie zaczniesz tego swojego dorosłego życia od początku. Myśl o tym, co zniszczyłaś, będzie wracała do ciebie w najmniej oczekiwanych momentach: czasami w nocy, czasami w dzień, w dniu ślubu i potem, kiedy urodzi się pierwsze dziecko i kiedy zachoruje, lub kiedy zawiedzie któraś z twoich wielkich nadziei. — Zamilkła, sięgnęła po papierosa, zapaliła zapałkę. Przez chwilę wpatrywała się w wątły płomyk, a kiedy zgasł, nie zapalała następnej. Kontynuowała: — A czy pomyślałaś o tym, że po takim zabiegu możesz w ogóle nie móc mieć dzieci? Tak się też zdarza. I wtedy tylko to jedno nieurodzone będzie szło obok ciebie przez całe życie.

Urwała, bowiem uświadomiła sobie, że wypowiada nie własne poglądy, ale powtarza to, co słyszała rok temu od Joanny. Wtedy również była zima. Joanna, siedząc tu, w kuchni, snuła smutną opowieść swego życia. Marta popatrzyła wnikliwie na Małgosię. Ta skuliła się pod jej wzrokiem. Nie płakała, tylko drżała z zimna, jak gdyby nie znajdowała się w ciepłej, przytulnej kuchni, lecz tam, na dworze, wśród zawiei. W pewnej chwili podniosła do góry głowę i powiedziała wolno, oddzielając słowo od słowa:

— Może najlepiej będzie, jak pójdę się utopić... — W jej głosie było coś tak lodowatego, że przeraziło Martę.

— Zaraz utopić się. Jest mróz, Wisła pewnie zamarzła — próbowała nadać słowom żartobliwy ton. Po chwili kontynuowała już rzeczowo: — Powinnaś coś zjeść, zaraz ci przygotuję. Musisz być silna, jeśli masz zamiar iść na ten zabieg. A może — teraz już przemawiała przez nią litość — może chcesz, żebym tam poszła z tobą? Tak na pewno będzie lepiej. Tylko muszę dokładnie wiedzieć kiedy i gdzie ma być wykonany.

Pod wpływem tych ostatnich słów Małgosia znowu się skuliła.

— Boisz się? — zapytała Marta nieoczekiwanie dla samej siebie. Było jej coraz bardziej żal tej drżącej dziewczyny z zapłakanymi oczyma.

— Tak — Małgosia kiwnęła głową. Nie mówiła już nic więcej, tylko znowu wielkie łzy spływały cicho po jej policzkach i kapały, tym razem na podłogę.

Nagle Marta uświadomiła sobie, że dziewczyna otoczona jest strachem. Bała się reakcji ojca chorego na serce, bała się matki Grzegorza, utraty jego miłości, wreszcie bała się zabiegu. A teraz ona sama dołożyła jej strach przede wszystkimi fizycznymi i psychicznymi następstwami czynu, na który była już zdecydowana i który wydawał się jej jedynym ratunkiem, najlepszym wyjściem z sytuacji. W ten sposób zamknęła krąg strachu.

Podeszła do okna. Widocznie wiatr uspokoił się, bo białe płatki płynęły wolno i cicho ku ziemi. W imbryku wciąż szumiała woda. Przez dłuższy czas trwało milczenie. Potem Marta zwróciła się do Małgosi:

— Wiesz co... — starała się, żeby głos brzmiał pewnie, a jednocześnie zwyczajnie — zostawmy tę sprawę na jeden dzień. Przyjdziesz jutro wieczorem i coś postanowimy. A teraz uspokój się, zjedz kolację, prześpij się. Ja spróbuję coś do jutra wymyślić. Dziś tak mnie zaskoczyłaś, że...

— Do jutra... — przerwała jej Małgosia ze zniechęceniem w głosie. — Od tygodni wciąż myślałam o tym. Siedziałam na wykładach i nie wiedziałam, o czym mówi profesor, przewracałam stronnice skryptu i nie rozumiałam ani jednego słowa, a ty chcesz przez jeden dzień...

Marta nie ustępowała:

— O to właśnie chodzi, żebyś ty przestała już o tym myśleć. Zostaw to mnie!

Małgosia patrzyła na nią z powątpiewaniem.

— Dlaczego nie chcesz mi zaufać? — Marta, mimo że w tej chwili nie widziała żadnego takiego wyjścia z sytuacji, które mogłaby ocenić jako dobre, nagle za wszelką cenę zapragnęła wznieść zaporę między tą drżącą dziewczyną a otaczającym ją strachem. — No co? Głowa do góry! Teraz mnie pozwól trochę pomyśleć. Jestem starsza, nieco lepiej znam życie. Wytrzyj oczy! Czy masz suchą chusteczkę?

Patelnia zastukała o zlewozmywak, zapaliła drugi palnik, postawiła ją na gazie. Kiedy już Małgosia pochyliła się nad talerzykiem jajecznicy, Marta zaproponowała:

— Może zostaniesz u mnie na noc?

Małgosia nie odpowiedziała od razu. Wytarła ostatnie łzy tkwiące w kącikach oczu, a potem zapaliły się w nich maleńkie iskierki nadziei.

— Przypuszczasz, że coś wymyślisz?

— Może... No to jak, zostajesz na noc?

— Nie, od dawna nie uczyłam się, a niedługo egzaminy.

Kiedy skończyła już jeść, zapytała:

— O której mam jutro przyjść?

— Może koło piątej...

Wkrótce Marta zamykała za nią drzwi. I dopiero kiedy została sama, poczuła cały ciężar podjętego zobowiązania, tej obietnicy, że postara się coś wymyślić — do jutra. Przypomniała sobie dokładnie dzień, kiedy zobaczyła Małgosię po raz pierwszy.

To było półtora roku temu. Edmund pochylił się i pocałował ją w rękę z wdziękiem w każdym calu eleganckiego, już siwiejącego, starszego pana. Powiedział:

— Chciałem przedstawić kuzynce moją córkę Małgosię. Właśnie dziś dowiedzieliśmy się, że została przyjęta na studia. — Uśmiechnął się czarująco. — Jest prawie tak zdolna jak ty, Marto. Co prawda jej zdolności dotyczą tylko przedmiotów humanistycznych, mimo to mogę być z niej dumny.

Małgosia promieniała. Odgarnęła kilka niesfornych loczków spadających na czoło i uśmiechnęła się do Marty. Była szczęśliwa i chciała tą swoją radością obdarzyć cały świat.

Marta pokroiła wędlinę, chleb, otworzyła jakąś puszkę, wyciągnęła słoik z marynowanymi grzybkami. Kiedy stawiała na stole butelkę koniaku, Edmund próbował powstrzymać ją ruchem ręki.

— Jeśli chodzi o mnie, kuzynko, nie piję od pewnego czasu. — Zamrugał porozumiewawczo. — Serce zbuntowało się ostatnio. Musiałem nawet ograniczyć swoją działalność w szpitalu.

Po skończonej kolacji poprosił o pół szklanki ciepłej wody, żeby popić jakiś proszek. Koło ósmej spojrzał na zegarek.

— Niedługo mamy pociąg. Musimy cię pożegnać. — Wskazał Małgosię. — Tym razem jeszcze ją zabieram. Wróci na początku października, ma już załatwiony akademik. Będzie mi jej bardzo brakowało, ale cóż zrobić... Koniecznie chciała studiować w Warszawie, musiałem się zgodzić — uśmiechem próbował pokryć smutek, który dźwięczał w jego głosie.

— Macie sypialny? — spytała Marta.

— Tak, do Wrocławia. Potem pojedziemy autobusem, ale to już stosunkowo niedaleko.

Kiedy znaleźli się w przedpokoju, a Małgosia wyszła na chwilę do łazienki, ściszył głos:

— Zaproś ją czasami, kuzynko, porozmawiaj z nią trochę. Może będzie miała jakieś problemy... To jeszcze takie młode i niedoświadczone stworzenie, a świat jest pełen zasadzek, których młodość nie potrafi nawet przewidzieć. — Wyjął z portfela wizytówkę i położył na stoliku pod lustrem. — Gdybyś, Marto, dostrzegła coś niepokojącego, napisz kilka słów, proszę. — Po chwili uzupełnił: — Gdyby była przemęczona, chora, niedożywiona i trudno przewidzieć co jeszcze... Dotychczas zawsze przebywała w domu, nie musiała się o nic troszczyć. Była naszą królewną.

Kiedy córka wyszła z łazienki, zwrócił się do niej:

— Kuzynka Marta cię zaprasza, nie omijaj tego domu.

Małgosia przychodziła tu czasami. Składała życzenia z okazji imienin i świąt, chwaliła się dobrze zdanymi egzaminami i zawsze znajdowała jakiś powód, żeby powiedzieć coś na temat Grzegorza. Wiele różnych krótkich przekazów stworzyło razem opowieść o młodzieńczej sympatii, a potem miłości.

Małgosia i Grzegorz chodzili do tego samego liceum, z tym że ona o klasę niżej i ... że ona była córką ordynatora szpitala, a on synem sprzątaczki. W dużym mieście nie miałoby to wielkiego znaczenia, ale w tamtym małym, powiatowym — miało. Kiedy jednak Grzegorz zwyciężył w kilku konkursach i jego nazwisko stało się głośne w szkole, doktor Załęcki zgodził się, aby córka zaprosiła go do domu. W wyniku tej wizyty stwierdził, że chłopak jest zdolny, inteligentny, ma dobrze poukładane w głowie i zezwolił na dalsze zaproszenia. Jednak każde spotkanie młodych poza domem i szkołą wymagało jego specjalnej zgody.

Matka Grzegorza była bardziej nieustępliwa. Uważała, że chłopak jest przystojny, zdolny, że przed nim wielka przyszłość i dlatego nie powinien tracić czasu oraz energii na zajmowanie się dziewczętami.

— One są zaborcze — mówiła. — Jak im który w oko wpadnie, to tylko maturę zdadzą, już by chciały za mąż iść. Mam oczy i widzę, co się dzieje naokoło. A przed tobą jeszcze wiele lat nauki. Nie po to całe życie harowałam po biurach i dodatkowo po domach do sprzątania chodziłam, żebyś teraz dla jakiejś dziewczyny głowę stracił i przyszłość zmarnował. Mnie też się coś od ciebie należy. A żenić się masz jeszcze czas.

Kiedyś się roześmiał:

— Kto mówi o ślubie, mamo!

— Ani się spostrzeżesz, jak któraś będzie chciała cię do niego zaciągnąć... — pokiwała głową ze smutkiem.

Podszedł do niej, podniósł do ust jej spracowaną rękę i powiedział poważnie:

— Nie martw się. Przyrzekam ci, że się nie ożenię, dopóki nie skończę studiów. Nigdy nie zapomnę, ile zawdzięczam twoim rękom i sercu...

Powiedział o tym przyrzeczeniu Małgosi. Przyjęła to jak rzecz zrozumiałą. Myślała wtedy przede wszystkim o maturze i o uniwersytecie. Ponieważ Grzegorz pod naciskiem matki rozpoczął studia w Warszawie, gdzie miał zapewnione lokum u ciotki, a jednocześnie jej opiekę, postanowiła zdawać na polonistykę również w tym mieście. Edmund po pewnym czasie uległ jej prośbom, wychodząc z założenia, że lepsze dla jego córki jest towarzystwo liczącego się z nim Grzegorza niż jakieś inne.

Natomiast pani Kalinowska dowiedziawszy się, że Małgosia zdaje na uniwersytet w Warszawie, spochmurniała. Trudno jej było pogodzić się z myślą, że w życie jej syna coraz intensywniej wchodzi inna miłość niż ta, jej należna.

Małgosia zamieszkała w Warszawie w domu akademickim. Po roku musiała jednak rozstać się z Grzegorzem, który został wysłany na dalsze studia za granicę.

Edmund ani razu nie odwiedził córki w Warszawie. Był dalekim kuzynem Marty, o którym dawniej dochodziły do niej wiadomości raczej sporadycznie. Na ich podstawie zorientowała się, że ani wyjątkowe zdolności i błyskotliwa inteligencja, ani ambitne i wytrwałe dążenie do postawionych celów nie uchroniły go od wielu bolesnych życiowych porażek. Wspaniale zapowiadającą się karierę lekarską przerwała brutalnie wojna. Wkrótce po jej zakończeniu osiedlił się wraz z żoną i małą córeczką na Ziemiach Odzyskanych, gdzie został ordynatorem w jednym ze szpitali. Kiedy Małgosia kończyła szkołę podstawową, jej matka zginęła tragicznie w wypadku. Po tym wydarzeniu niweczącym normalne życie rodzinne, Edmund długo starał się o przeniesienie do Warszawy. Wszystko było już na dobrej drodze, kiedy pewnego dnia dostał zawału i musiał na jakiś czas całkowicie zrezygnować z pracy, a potem ją ograniczyć. O rozpoczęciu działalności w klinice w Warszawie nie było już mowy.

Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że większość nadziei siwiejącego już, choć wciąż bardzo przystojnego, ordynatora powiatowego szpitala związała się z przyszłością córki. Ładna, zdolna, dobrze wychowana, miała osiągnąć w życiu to, czego on nie zdołał...

Ostry dzwonek telefonu wyrwał Martę z rozmyślań, w których się pogrążyła, wykonując jednocześnie prawie machinalnie drobne domowe czynności. Kiedy podniosła słuchawkę, rozległ się w niej wesoły głos Roberta:

— Marta? No co, skończyłaś? Oddajemy jutro?! — niby pytał, a przecież oczekiwał tylko jednej, jedynej odpowiedzi.

Zamrugała powiekami. Co właściwie miała skończyć? Ach, projekt.

— Nie. Wybacz, ale nie.

— No to chyba zaraz skończysz?!

— Jestem tego mniej pewna niż ty.

— Jak to? Co się stało?

— Stało... — przeciągnęła ten wyraz. — Może i stało się. W każdym razie nie mogę ci obiecać, że zaraz skończę.

— Marta, co się z tobą dzieje?! Nigdy nie zawodziłaś, zawsze można było na tobie polegać!

Nie odezwała się.

— Słyszysz mnie?! Co się właściwie stało?

— Nic, właściwie nic... — powiedziała bez przekonania.

Teraz milczenie panowało po obu stronach linii telefonicznej. Nagle przerwał je ożywiony głos Roberta:

— Wiesz co, najlepiej będzie, jeśli przyjadę do ciebie i skończymy razem!

— Nie, nie! — zamachała ręką, jak gdyby chciała go powstrzymać, choć nie mógł tego widzieć.

— Już nic nie rozumiem — przyznał się.

— Nie musisz rozumieć! Nie wszystko musisz koniecznie rozumieć.

— No to co będzie z projektem?— zapytał rzeczowo.

— Skończę w niedzielę.

— W niedzielę?! Przecież mieliśmy oddać jutro, w sobotę, cały zespół jest na to nastawiony! W poniedziałek już ostatni termin. Wiesz, jak niebezpieczne są ostatnie terminy!

— W takim razie mogę ci go zaraz odwieźć.

— Co? Projekt?! — krzyknął w słuchawkę. — Nie poprawiony?

— Zostały trzy niewielkie poprawki, możesz zrobić sam.

— Oszalałaś?! W tej chwili nawet dobrze nie wiem, o co tam chodzi. To wy we troje uzgodniliście, jak to poprawić.

— Dokończę wszystko w niedzielę — powiedziała stanowczo.

— Marta, zlituj się!

— Czy nie możesz sobie wyobrazić, że bywają w życiu chwile, kiedy człowiek nie jest w stanie wziąć się do jakiejś poważnej roboty? Że wreszcie mogą być sprawy ważniejsze niż projekt, niż konkurs?!

— Po prostu cię nie poznaję. — W słuchawce znowu zapanowało milczenie. Po chwili kontynuował: — Skoro się uparłaś, trudno, zrób te poprawki w niedzielę. Jeśli jednak nawalisz i nie skończysz wszystkiego na poniedziałek rano, to nie chciałbym być w twojej skórze. Zespół nigdy ci tego nie daruje. Ludzie włożyli w tę pracę zbyt wiele wysiłku, żeby wybaczyć.

— Rano w niedzielę do tego usiądę, możesz nawet wpaść koło południa, jeśli bardzo chcesz.

— No dobrze... — zgodził się bez entuzjazmu. — Pogadamy o tym jeszcze jutro w biurze.

— Cześć! — chciała jak najszybciej skończyć tę rozmowę.

— Cześć, do jutra!

Odłożyła słuchawkę, spojrzała na zegarek. Była dziesiąta, godzina niezbyt późna, często kreśliła dłużej, teraz jednak czuła ogromne zmęczenie. Postanowiła położyć się spać, z nadzieją, że może rano znajdzie jakieś rozwiązanie problemu, który obecnie wydawał się nierozwiązywalny.

Zgasiła światło przed jedenastą. Sen jednak nie nadchodził mimo usilnych starań, bowiem wbrew woli myśl nieustannie pracowała. Po dłuższym czasie Marta poczuła się pokonana. Wstała, zapaliła światło, znów spojrzała na zegarek — dochodziła pierwsza. W szlafroku udała się do kuchni, aby zagotować wodę na herbatę. Potem ze szklanką w ręku spacerowała po mieszkaniu, szukając w myślach kogoś, kto mógłby jej pomóc rozwiązać dręczący ją problem. W pewnej chwili zatrzymała się nagle, a potem podeszła do regału, odszukała stary album od dawna nie oglądany i zaczęła przerzucać kartę po karcie. Dłużej zatrzymała wzrok na tej, gdzie były wklejone dwa zdjęcia różnych formatów. Jedno z nich wielkości pocztówki przedstawiało młodą kobietę siedzącą na pluszowej otomanie. Jej ramiona przykrywał puszysty lis, na palcu błyszczała złota obrączka, obok niej pierścionek z małym szafirem, w odsłoniętych uszach mieniły się złotem i czerwienią kolczyki z rubinami. Na czarno-białym zdjęciu oczywiście tylko było widać te przedmioty, a złociły się one i błyszczały jedynie w pamięci Marty. Przesunęła wzrok na drugie zdjęcie — małe, amatorskie. Na środku podwórza, na tle oficyny, stała ta sama kobieta, tylko starsza o kilka lat, biednie ubrana, ogołocona ze złotych ozdób. Za rękę trzymała małego, szczupłego chłopca. — Ciotka Adela — pomyślała Marta, a po jej twarzy przesunął się ciepły uśmiech. Nadal wpatrywała się w oba zdjęcia. Minione sprawy stawały się coraz bardziej wyraziste, otaczały ją ze wszystkich stron.

Tak naprawdę Adela nie była niczyją ciotką, tylko tak ją nazywali. Wpadali do niej, kiedy Karola nie było w domu, siadali na stołkach w kuchni, patrzyli jak w wielkich garach smaży konfitury. Dawała im próbować i pytała:

— Dobre?

Z uznaniem kiwali głowami. Mała Marta siadała na stołku obok innych dzieci i machała nogami, którymi nie mogła jeszcze dosięgnąć podłogi. Czasami ciotka Adela piekła ciasto. Wtedy dawała im po kawałku i upominała surowo:

— Tylko nie nakruszcie!

Kilka razy w roku zapraszała ich do pokoju. To było wtedy, kiedy skończyła jakiś haft i chciała, żeby podziwiali. Bawiło ich, że są traktowani jak dorośli. Siadali na pluszowej otomanie i kiwali z uznaniem głowami nad jakąś serwetką czy makatką. Przedtem musieli dokładnie wytrzeć nogi o wilgotną ścierkę, która leżała w przedpokoju na podłodze pomalowanej olejną farbą. Następnie częstowała ich konfiturami, ale już w kuchni. Jeśli siedzieli zbyt długo, patrzyła na duży ścienny zegar i wołała:

— Już późno, uciekajcie, niedługo przyjdzie Karol, muszę się ogarnąć! — potrząsała przy tym małymi, złotymi kolczykami, w których czerwieniły się rubiny. Kiedy byli już w sieni, wychylała się przez próg i wołała za nimi: — A przyjdźcie znowu kiedyś, mam jeszcze te z wiśni i z porzeczek! — Czasami były to konfitury z truskawek czy z agrestu.

Kiedyś przyszedł Józik. Odważył się i przyszedł. Stanął nieśmiało w przedpokoju. Jak zwykle miał na sobie zniszczone, brudne ubranie. Akurat skończyła haftować serwetę na stół i zaprosiła ich do pokoju. Siadali na otomanie — jedno dziecko obok drugiego. Józik wytarł buty i również wszedł. Pobiegła do kuchni, przyniosła fartuch.

— Usiądź na fartuchu — powiedziała.

Zaczerwienił się.

— To ja pójdę.

— Nigdzie nie odchodź, zaraz będą konfitury.

— Pójdę — zawołał i nim zdążyła zareagować, wybiegł.

Przez chwilę panowało milczenie, potem oznajmiła głośno:

— Poszedł — jak gdyby tych pięcioro siedzących na otomanie nie było tego świadkami.

Wyszła do kuchni chmurna, zaczęła szykować konfitury. Następnie ich tam zawołała. Już nie chciała, żeby podziwiali serwetę, nad którą pracowała ponad miesiąc.

Następnego dnia spotkała Józika w sieni. Chwyciła go za rękę.

— Nie trzeba się było obrażać. Musisz zrozumieć, że otomany nie kupuje się co tydzień, tylko raz na całe życie, i trzeba ją oszczędzać. A konfitury dla ciebie zostawiłam. Milczącego ciągnęła za rękę po schodach, potem posadziła go w kuchni na stołku, ukroiła kawałek słodkiej bułki, nalała mleka do kubka i nałożyła na spodek podwójną porcję konfitur.

— A zadbać o siebie to trochę sam możesz, nie tylko patrzeć na ręce matki, która ma was troje, a po mieście do prania chodzi albo tu, w domu, pierze. Niekoniecznie musisz wycierać się na podwórzu i ulicy po wszystkich kątach — nie gderała, tłumaczyła poważnie jak dorosłemu.

Ciągle milczał. Dolała mu gorącego mleka, a kiedy zjadł i wypił wszystko, kazała mu wstać. Wyczyściła ubranie, potem wycerowała dziury na łokciach. W pewnej chwili spojrzała na zegar.

— No, uciekaj, już późno. Niedługo wróci Karol. Muszę się ogarnąć i kartofle wstawić.

Wtedy odezwał się po raz pierwszy:

— To mogę jeszcze kiedy przyjść?

— Pewnie, że tak. Całymi dniami siedzę w domu, tylko rano wychodzę po zakupy. No i czasami wieczorem, ale to już z Karolem.

Choć od kilku lat była mężatką i bardzo lubiła dzieci, nie miała własnych. Materialnie powodziło się jej dobrze. Jak często mówiła, zawdzięczała to temu, że „Karol ma złote ręce”. Sama nie pracowała. „Była przy mężu.” Część zarobionych przez niego pieniędzy systematycznie zamieniała na różnego rodzaju bibeloty.

— Ależ ta wasza Adela ma gust! — powiedziała z przekąsem ciotka Antonina, prawdziwa ciotka Marty, gdy któregoś dnia przyprowadziła z jej mieszkania bratanicę. — Dlaczego pozwalacie jej tam chodzić? Przecież dziecku nie brakuje w domu słodyczy? — Słowom kierowanym ku rodzicom Marty towarzyszył krytyczny ton.

Tak było przed wojną. Potem wszystko się zmieniło... Karol poszedł na front i słuch o nim zaginął. Adela została sama w zbyt dużym nagle mieszkaniu, bez pracy, bez dochodów. Dzieci z kamienicy przestały przybiegać na konfitury i ciasto. Tylko Marta została wierna dawnym wizytom. Niekiedy zaglądał również Józik. Stawał w drzwiach, nigdy nie wchodził do przedpokoju, żeby czasami Adela nie pomyślała, że liczy na coś do zjedzenie, i mówił zawsze to samo:

— Może przynieść ciotce węgla z piwnicy?

Wzdychała, bowiem przynoszenie węgla należało dawniej do Karola, szła do kuchni po wiadro i podając je jedenastoletniemu już Józikowi, prosiła:

— Jak będziesz szedł do piwnicy przez podwórze, to po drodze wyrzuć popiół do śmietnika.

W środku dnia nie było jej w domu. Chodziła na bazar. Powoli, miesiąc po miesiącu, sprzedawała nagromadzone przez lata bogactwo. Wieczorami zawsze siedziała w domu i cieszyła się, kiedy przychodziła Marta.

— O, Marcia, przyszłaś! Chodź do kuchni. — Odsuwała fajerki, dokładała do ognia kawałek węgla czy drzewa; potem na blasze szumiał imbryk. Nic nie jadły, czasami, lecz rzadko, piły gorzką zbożową kawę. Po prostu słuchały tego szumu, który był potwierdzeniem, że istnieje dom. Adela brała do ręki robotę, haftowała jakieś misterne wzory, a jednocześnie opowiadała o tym, co się dzieje w Warszawie, w Polsce, w Europie. Znała prawie wszystkie polityczne plotki i narodowe marzenia. A kiedy odczytywała podziw w oczach Marty, która na początku czterdziestego roku skończyła już dziesięć lat, mówiła:

— Jak tak się pochodzi przez kilka godzin po bazarze, czekając na kupującego, to już wie się wszystko. Tylko teraz trudno tam wytrzymać, bo mróz. Ale do wiosny już niedaleko. Ludzie mówią, że na wiosnę wojna się skończy, bo Francuzi ruszą i Anglicy. A teraz łóżko przestawiłam do kuchni, bo węgla w piwnicy już mało, szkoda wypalać w pokoju.

Jeśli nie miała żadnych nowych wiadomości z bazaru, opowiadała swoje sny. Prawie zawsze zaczynała tak samo:

— Wiesz, dziś w nocy śnił mi się Karol...

Na wiosnę pierwszy raz pobiegła do wróżki. Wieczorem mówiła przyciszonym głosem:

— Zdjęcie Karola zaniosłam. Wróżka długo na nie patrzyła i powiedziała, że żyje, tylko gdzieś daleko, ale myślami jest przy mnie.

Potem, ilekroć udało się jej sprzedać na bazarze coś większego: serwis, zapasowe firanki czy komplet haftowanej bielizny, biegła, żeby usłyszeć to, co warszawskie wróżki mówiły prawie wszystkim stęsknionym, zrozpaczonym kobietom — że żyje, że myślami jest blisko, że wróci...

Przed pierwszą wojenną Wielkanocą Adela spotkała Martę w bramie.

— Marcia, wpadnij w pierwszy dzień świąt. Nie chciałabym być sama przez cały czas...

Marta szła do sklepu po przydział na kartki, zatrzymała się na moment i obiecała, że przyjdzie.

W Wielką Niedzielę Adela napaliła w piecu w pokoju, stół przykryła śnieżnobiałym obrusem. Stał na nim zeszłoroczny baranek z kilkoma pisankami oraz piernik z marchwi upieczony według wojennego przepisu i przełożony warstwą konfitur, które były wspomnieniem lata — jeszcze bez wojny. Adela włożyła swoją najlepszą sukienkę i czekała. Kiedy rozległo się pukanie, podbiegła radośnie do drzwi, żeby otworzyć je szeroko. Marta stanęła w progu onieśmielona. Nagle poczuła, że trudno być jedynym gościem w czasie świąt.

Adela zawołała:

— Wchodź! — Podbiegła do okna, otworzyła je szeroko i zaczęła śpiewać, tak jak śpiewała każdego roku, kiedy wracała z mężem z kościoła, a odświętnie nakryty stół czekał na gości. Marta stała kilka kroków za nią i słuchała wielkanocnej pieśni, która napełniała pokój i przez otwarte okno płynęła w studnię podwórza:

Wesoły nam dzień dziś nastał,

którego z nas każdy żądał...

Nagle głos Adeli załamał się, a jej plecy pod świąteczną sukienką zaczęły drgać w niespodziewanym szlochu. Wkrótce jednak opanowała się, wytarła łzy i śpiewała jeszcze głośniej niż poprzednio:

Piekielne moce zwojował,

nieprzyjaciele podeptał,

nad nędznymi się zmiłował.

Alleluja, alleluja!

Kiedy po ostatniej zwrotce odwróciła się od okna, miała już pogodną twarz. Podeszła do Marty z talerzykiem, na którym leżało pokrojone święcone jajko przeznaczone do dzielenia. Potem zaczęła mówić o Karolu. W jej głosie dźwięczała nadzieja.

Mijały pory roku. Jesienią Adela sprzedała toaletkę z lustrem i żyrandol, na wiosnę ktoś kupił na bazarze srebrnego lisa, prezent od męża w pierwszą rocznicę ślubu. Kiedyś postanowiła handlować żywnością. Sprzedała resztę kryształów i pojechała na wieś, żeby kupić słoninę i kiełbasę. Nie miała szczęścia. W powrotnej drodze na którejś ze stacji do wagonu weszli żandarmi; zabierali przewożoną żywność. Nie chciała oddać, prosiła, żeby zostawili jej chociaż część. W rezultacie nie tylko zabrali wszystko, ale i dotkliwie ją pobili. Siedziała obok Marty przy wygasłej kuchni i skarżyła się na los:

— Innym to się jakoś udaje. Niektórzy to nawet podorabiali się na tym handlu, a ja... Żeby mieć takie szczęście jak ja... — zapłakała krótko urwanym szlochem, potem jakiś czas milczała. W końcu wstała, podeszła do blachy, zaczęła rozpalać ogień.

Skończyła się trzecia, potem nadeszła czwarta wojenna zima. Adela prawie całymi dniami siedziała w domu, haftowała.

— Niektórym ludziom możliwie się powodzi, to czasami kupują — mówiła do Marty. — Wczoraj jedna gospodyni ze wsi chyba przez dziesięć minut stała i podziwiała moją robotę, a potem wzięła dwie poszewki.

Nie gdzie indziej, a na bazarze dowiedziała się w mroźny zimowy dzień o dzieciach odebranych rodzicom na Zamojszczyźnie i marznących w towarowych wagonach. Pobiegła razem z innymi. Nie po to, żeby wziąć któreś z nich do domu, ale żeby choć zobaczyć, jak inni biorą. Stanęła więc z boku, patrzyła. I wtedy dostrzegła tamtego. Był mniejszy niż inne dzieci, twarz miał zaropiałą. Kiedy podeszła bliżej, poczuła, mimo mrozu, smród moczu i kału. Zatrzymała się obok. Ludzie jakoś omijali to dziecko. Może trwało to tylko chwilę, lecz jej wydała się długa jak wieczność. Pochyliła się nad małą, cuchnącą istotką, chwyciła ją na ręce. Zanim zastanowiła się, co robi, już unosiła dziecko. Chwilami biegła, żeby tylko znaleźć się dalej od miejsca, które w tych niecodziennych okolicznościach napawało ją przerażeniem.

Dopiero w domu oprzytomniała, kiedy położyła je na stole w kuchni.

— Co ja zrobiłam! Czym je wykarmię? Na pewno było tam wielu ludzi, którzy mają lepsze warunki. Co ja zrobiłam?... — mówiła nie wiadomo, do siebie czy do Marty, która akurat weszła.

Trwało to krótko. Potem szybko rozpaliła ogień, zagrzała wodę, wlała do dużej miednicy. Kiedy rozebrała dziecko, głośno obwieściła:

— To chłopiec!

Miał twarz, ręce i nogi obsypane wrzodami, na plecach czerwone odleżyny. Nie zapłakał, kiedy go włożyła do ciepłej wody, ani się nie odezwał. Był jak martwy. Zawinęła jego śmierdzące ubranie, w którym znalazła wesz, w arkusz szarego papieru i wyniosła do śmietnika. Wydobyła z szafy jedną z koszul Karola, nie sprzedaną w nadziei, że mąż wróci, i owinęła nią dziecko. Otworzyła czarny szkaplerz zdjęty z szyi chłopca przed myciem, rozwinęła zgniecioną kartkę, przeczytała niewyraźne, pewnie w pośpiechu kreślone słowa: „Stefan Wilk, wieś Ko...”. Ostatnie z nich było niedokończone, jak gdyby ktoś, kto je pisał, nie miał czasu dokończyć. Podeszła do łóżka, na którym leżał chłopiec, i pochylając się nad nim, powiedziała pieszczotliwie:

— Stefan, Stefek, Stefuś...

Nie zareagował. Zapłakał dopiero na trzeci dzień.

Marta spojrzała na zegarek. — Co ja robię?! Wkrótce trzecia! — pomyślała. — Jutro w biurze będę nieprzytomna — I zaraz poprawiła: — Nie jutro! przecież to już dziś! — Zamknęła album, zgasiła światło i położyła się. Po kilku minutach usnęła.

Małgosia, według umowy, przyszła w sobotę koło piątej. Krótko i słabo przycisnęła dzwonek, a potem czekała z walącym głośno sercem. Marta otworzyła drzwi dopiero wtedy, kiedy zadzwoniła po raz trzeci.

— Małgośka, przyszłaś już, to dobrze. Rozbierz się i poczekaj chwilę. Zaraz skończę przepierkę.

Po jakimś czasie wyszła z łazienki i zapytała:

— Czego się napijesz, kawy czy herbaty?

Małgosia weszła do pokoju i ciężko usiadła na krześle, a potem wpatrywała się w twarz Marty, która rozkładała na stole serwetki, rozstawiała talerzyki, jak gdyby z jej wyrazu starała się odczytać odpowiedź, po którą tu dziś przyszła. W pewnej chwili zacisnęła kurczowo jedną dłoń na drugiej i wtedy Marta zwróciła uwagę na złoty pierścionek z szafirem, wokół którego mieniły się maleńkie brylanciki. Nagle uświadomiła sobie, że nigdy nie miała i nie nosiła niczego ze złota. Porzuciła tę nieoczekiwaną myśl, poszła do kuchni po kawę.

Małgosia próbowała opleść palcami szklankę, tak jak poprzedniego dnia, szybko jednak z tego zrezygnowała. Marta powiedziała cicho, wolno, oddzielając wyrazy jeden od drugiego, i bez żadnego wstępu:

— Jest jeszcze jedna możliwość... — Zobaczyła, że dziewczyna wstrzymuje oddech. Nie chciała dłużej dręczyć jej, a również nie chciała dłużej dręczyć siebie. — Jest jeszcze... — powtórzyła, a potem mówiła szybciej: — taka możliwość, że ty urodzisz dziecko, a ja je adoptuję i wychowam...

Zapanowała cisza. Małgosia objęła dłońmi skronie i siedziała bez ruchu. Minęło sporo czasu, nim zrozumiała sens wypowiedzianych przez Martę słów.

— To będzie twoje dziecko i nikt się nie dowie, że ja byłam w ciąży? — Zmarszczyła czoło i myślała o czymś intensywnie. — I nie będę musiała iść w przyszłym tygodniu na ten zabieg?

— Jeśli się zdecydujesz na to, co proponuję, to oczywiście, że nie!

Siedziały w milczeniu. Na stole stygła kawa, w imbryku wygotowywała się resztka wody. Pierwsza odezwała się Małgosia:

— Ale oni się dowiedzą: w akademiku, na uczelni...

— Przenieś się do mnie. Mogę zrezygnować na jakiś czas z używania mniejszego pokoju. Na wiosnę weźmiesz urlop dziekański, jednak spróbuj przynajmniej część egzaminów zdać w terminie zerowym, inne przeniesiesz na sesję jesienną. Masz budowę podobną do matki, a z niej żartowali, że ciebie nie urodziła, tylko znalazła — Marta mówiła coraz bardziej swobodnie.

— Ale ty wiesz, że ja w czasie wakacji muszę jechać do domu, a od przyszłego roku akademickiego przenoszę się na studia do Wrocławia. Ojciec zażądał tego kategorycznie. Chce, żebym była bliżej domu. Uważa, że teraz, kiedy Grzegorz studiuje za granicą, mój pobyt w Warszawie nie ma najmniejszego sensu.

Długo omawiały szczegóły. Małgosia co pewien czas stawała przed zaporą nie do przebycia, a kiedy wreszcie pokonywała ją przy pomocy Marty, prawie natychmiast wynajdywała inną. W pewnej chwili Marta powiedziała zniecierpliwiona:

— Już późno. Odłóżmy to wszystko do jutra. Prześpisz się, pójdziesz na spacer, pomyślisz o tym sama, spokojnie i ... podejmiesz ostateczną decyzję.

Małgosia zerwała się z krzesła i zawołała:

— Nie! Nie! — Ogarnęło ją przerażenie na myśl o jeszcze jednej nocy, w czasie której musiałaby analizować wszystko od początku. — Ja już... tylko... Bo z jednej strony ojciec, z drugiej Grzegorz, wreszcie koleżanki, profesorowie, no... i to dziecko.

— Zapomniałaś jeszcze o jednej osobie. O mnie! — chciała powiedzieć Marta, lecz zmusiła się do milczenia.

A potem usłyszała, jak córka dalekiego kuzyna, Edmunda, mówi głośno i prawie uroczystym tonem:

— Jestem ostatecznie zdecydowana! Masz rację, nie pójdę na zabieg, urodzę dziecko! — Potem głos stał się cichszy: — A ty je wychowasz jak własne...

— W takim razie teraz ja postawię warunki.

  • Warunki...?

(...)

Robert stał przed lustrem w łazience i pogwizdywał. Skończył golenie, zmienił koszulę, a teraz wiązał nowy krawat i jednocześnie oceniał swój wygląd. Stwierdził, że twarz jest bledsza niż zwykle. — To z wrażenia — próbował zakpić sam z siebie. — Przecież jeszcze nigdy się nie oświadczałem. — Podszedł do aparatu, wykręcił numer.

— Marta?

— Tak.

— Melduję się u ciebie za pół godziny, no, powiedzmy za godzinę.

— Dzisiaj?!

— Dlaczego tak się przestraszyłaś? Masz jakiś cholerny bałagan, wychodzisz czy zaprosiłaś kogoś innego?

— No, nie...

— Więc mogę przyjść?

— Może nie dzisiaj...

— Dlaczego nie dzisiaj?

Milczenie.

— Marta, jesteś tam, słyszysz mnie?

— Jestem... — Nagle zmieniła ton. — Dobrze, przyjdź, czekam na ciebie.

— Niedługo będę!

Odłożył słuchawkę, znów zaczął pogwizdywać. — Gdyby wiedziała, z czym przychodzę... — Był podniecony, a jednocześnie wzruszony tą swoją nagłą decyzją. Wpłynęło na nią pomyślne załatwienie sprawy, która skupiała jego myśli już od dawna. Dziś koło drugiej wezwał go dyrektor i oznajmił, że wszystkie mające coś do powiedzenia oficjalne czynniki zaakceptowały swoimi podpisami wyjazd za granicę dwóch osób z zespołu, który zdobył pierwszą nagrodę, ustalając jego czas trwania na dwa lata. Teraz należało tylko wybrać te osoby, a one same powinny podpisać umowę z zagraniczną firmą budowlaną zapewniającą dobre warunki materialne oraz możliwość dokształcania zawodowego. Dyrekcja nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że na ten wyjazd zasłużyli — Robert i Marta. Mógł jej o tym wszystkim powiedzieć oczywiście już w biurze, lecz była to wiadomość, na którą długo i niecierpliwie czekał, z którą wiązał wiele różnych nadziei, dlatego chciał ją przekazać w odpowiedniej oprawie i nie śpiesząc się, snuć przy tej okazji swoje plany.

Kiedy już postanowił złożyć jej wizytę tego dnia wieczorem, wtedy nagle zdecydował się i na to drugie. — Na co właściwie czekam? — pomyślał. — Jest mi potrzebna. Wiele razy sprawdziłem, że jest mi potrzebna! — Tak było istotnie. Gdziekolwiek wyjeżdżał, odczuwał jej brak, cokolwiek oglądał, myślał, jakie zrobiłoby to na niej wrażenie. W ciągu minionych lat poznał bliżej kilka innych kobiet, ale te znajomości przemijały bez echa, a naprawdę liczyła się tylko Marta. — Powinienem już dawno się oświadczyć — stwierdził. — Pewnie czekała na to. Może zbyt długo czekała i dlatego ostatnio zaczęła jakoś dziwnie postępować...

Włożył marynarkę, jeszcze raz spojrzał w lustro. Uśmiechnął się do swojego odbicia: — No, panie Robercie, trzymajmy się! — Pomyślał o kwiatach. — Chyba najlepiej kupić róże. — Nie był tego widocznie całkiem pewien, bo po kwadransie prosił kwiaciarkę:

— Proszę mi doradzić. Chciałbym zanieść kwiaty komuś, komu chcę powiedzieć, że jestem gotów spędzić z nim życie. — Żeby nie wypadło zbyt patetycznie, uśmiechnął się trochę szelmowsko. Kontynuował: — Chyba róże, ale nie wiem, ile.

— Myślę, że najlepiej pięć. Te herbaciane są bardzo ładne, jeśli pan nie chce czerwonych.

— Niech będzie pięć herbacianych...

Zapłacił, podziękował, szedł ulicą, cicho pogwizdując. Nie skorzystał z windy, wchodził wolno po schodach. Myślał o tym, że już wiele razy odwiedzał ten dom, a dziś denerwuje się jak smarkacz.

***

Kiedy Robert, zapowiedziawszy swoje przyjście, odłożył słuchawkę, Marta pomyślała: — Na co liczyłam? Przecież to musiało stać się któregoś dnia... — Jednak w miarę upływającego czasu coraz bardziej żałowała, że zgodziła się na tę wizytę dzisiaj — Będzie zaskoczony! Należało wprowadzić go w tę sprawę poza domem, chociażby jutro bezpośrednio po pracy w tej kawiarence w pobliżu biura, skoro nie mogę liczyć na pomoc Krystyny. Przypomniała sobie słowa, które padły w czasie prowadzonej z nią ostatnio rozmowy telefonicznej: „Wiesz, że Marcinowi skończył się kontrakt za granicą i wrócił. Wkrótce zacznie pracować w Warszawie. Już w zeszłym roku, przed jego wyjazdem, w naszym małżeństwie nie wszystko układało się dobrze, a teraz jest jeszcze gorzej... — Głos miała zmieniony, głośno wytarła nos, wydawało się, że płacze. — Wybacz, ale teraz nie mogę ci pomóc. Sama sobie nie potrafię pomóc... Muszę kończyć!”.

Marta wyjęła papierosa, a potem, kiedy go zapalała, dostrzegła, jak lekko drżą palce, w których trzymała zapaloną zapałkę. — Ostatnio zrobiłam się bardzo nerwowa — stwierdziła. Siedziała, paląc papierosa i myśląc o czekającej ją trudnej rozmowie. — A w dodatku Wojtuś, który teraz śpi smacznie, obudzi się na dźwięk naszych głosów i powita Roberta płaczem. — Westchnęła. Potem zaczęła przebierać się. Kiedy czesała włosy, nagle pomyślała. — Dlaczego przewiduję taki mroczny scenariusz tego spotkania? Robert na pewno początkowo nie będzie zachwycony, lecz kiedy ochłonie z pierwszego wrażenia... To dobry chłopak i nigdy nie odmawiał, jeśli go o coś prosiłam. A teraz bardziej, niż kiedykolwiek, potrzebna mi pomoc... — Porzuciła te rozmyślania, postanowiła zrobić lekki makijaż.

Po kilkunastu minutach na dźwięk dzwonka drgnęła, potem wolno podeszła do drzwi. Zdziwiona zobaczyła Roberta z bukietem róż. Szybko wszedł do wnętrza, Rzucił czapkę na półkę wieszaka i jeszcze będąc w płaszczu, zaczął:

— Wiesz, Marta, ja nigdy się nie oświadczałem i nie bardzo wiem, jak to się robi, ale kwiaty są ładne, prawda?

Stała zaskoczona. Nie była pewna, czy mówi serio. Widziała w jego oczach ten znany, ochronny uśmieszek.

— No, co? Chyba przyjmujesz moje oświadczyny? — Podszedł bliżej, objął ją i pocałował.

Przymknęła oczy, nic nie mówiła.

— Co prawda długo namyślałem się, może nawet trochę za długo, bo wiesz, tak naprawdę, to ja nie jestem wcale taki odważny, ale teraz to już wszystko pójdzie szybko. Jeszcze przed świętami weźmiemy ślub.

Otworzyła oczy i patrzyła na niego bez słów. Była już pewna, że poważnie prosi ją o rękę. — Dlaczego właśnie dziś? — pomyślała przerażona. — Było tak wiele właściwszego czasu. Dlaczego właśnie dziś?

— A teraz niespodzianka! — Powiesił płaszcz na wieszaku i mocował się z zamkiem teczki. Wyjął z niej najpierw butelkę szampana, potem dużą kopertę. Już był opanowany, wesoły. Ukrył kopertę za plecami.

— Zgadnij, co to jest?

— Nie wiem — powiedziała cicho.

— Zaraz zobaczysz, czytaj! — Otworzył kopertę i wyjął jedną z kartek.

W miarę jak przebiegała ją oczyma, twarz jej stawała się coraz bardziej blada.

— Nie cieszysz się?! — zawołał. — Marta, pomyśl, dwa lata za granicą i to nie na łasce rodziny czy znajomego cudzoziemca, ale z własną pensją i to zupełnie dobrą. Odkujemy się finansowo, przyjedziemy samochodem — Przerwał na moment jakby dla nabrania tchu, potem mówił dalej: — Ślub weźmiemy tak szybko, jak tylko się da, oczywiście tu, w Polsce, i ... — Zamilkł i czekał na jej odpowiedź.

Poruszyła wargami, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

— Marta.

W tym momencie zapłakał Patryk. Głośno i krzykliwie.

— Co to jest? — zapytał Robert.

— Dziecko.

— Czyje dziecko?

— Moje.

— Marta, co ty wygadujesz!?

— Po prostu moje dziecko.

— Oszalałaś?! — Pobiegł do pokoju, nachylił się nad łóżeczkiem. Po chwili był znowu przy niej.

— Chwycił ją za ręce.

— Marta, co to wszystko ma znaczyć?!

— Adoptowałam dziecko.

Zamilkł na chwilę, jakby porażony tymi słowami.

— Adoptowałaś dziecko — powiedział niskim, dziwnie brzmiącym głosem, a potem zaczął krzyczeć. Nigdy dotąd nie słyszała go tak krzyczącego: — Adoptowałaś dziecko! Podjęłaś decyzję za nas oboje i nawet nie raczyłaś mnie o tym poinformować! Jak mogłaś?! Przecież wiedziałaś, że od lat marzę o wyjeździe, wiedziałaś, że wygraliśmy konkurs i że sprawa tej umowy z zagranicą to tylko kwestia czasu. A ty adoptowałaś obce dziecko! Dlaczego?! Przecież moglibyśmy mieć własne!

— Robert... — powiedziała błagalnie, jednak tym słowem nie zdołała go zatrzymać nawet na moment.

— Nigdy naprawdę nie liczyłaś się ze mną, a tylko udawałaś, że się liczysz! Zawsze stawiałaś na swoim! Byłem tylko dobry do fachowych dyskusji i czasami do rozpraszania twoich złych nastrojów!

— Robert... — powtórzyła.

Nie reagował. Przekrzykiwał spazmatyczny płacz dziecka dochodzący z pokoju:

— Zdecydowałaś za nas oboje, zniszczyłaś nasze życie! — Odwrócił się, chwycił płaszcz, otworzył wejściowe drzwi, potem trzasnął nimi, aż zadrżały ściany.

Słyszała, jak biegnie korytarzem. Jeszcze przez jakiś czas stała nieruchomo w przedpokoju, mimo że Wojtuś wciąż zanosił się łkaniem. Potem wzięła go na ręce i zaczęła chodzić z nim po mieszkaniu. Nie próbowała uciszyć słowami jego płaczu. Miała wrażenie, że nie jest w stanie się odezwać. W tej swojej wędrówce po niewielkiej przestrzeni co pewien czas znajdowała się w przedpokoju, gdzie na podłodze, strącony ze stolika przez wybiegającego Roberta, leżał bukiet herbacianych róż. Zatrzymywała się przed nim na moment, jak przed przeszkodą, i szła dalej. Kiedy dziecko usnęło, usiadła na plecionym stołeczku i trzymając je na kolanach, co pewien czas spoglądała na drzwi. — Odszedł na zawsze — myślała. — Za kilka tygodni wyjedzie i zostanę zupełnie sama... — Próbowała wyobrazić sobie te wszystkie puste wieczory, jakie nadejdą, nieaktualny już numer telefonu, który do tej pory zawsze w razie potrzeby mogła wykręcić.

Ułożyła dziecko w łóżeczku, poszła do kuchni, wykonywała tam machinalnie jedną czynność po drugiej. Po pewnym czasie znowu usiadła w przedpokoju i wpatrywała się w leżące na podłodze kwiaty. Znajdowały się w zasięgi ręki, lecz ogarnięta jakąś dziwną niemocą nie była w stanie ich podnieść. — Nigdy nie przypuszczałam, że wszystko między nami skończy się właśnie w taki sposób i że ta utrata będzie dla mnie tak bolesna. — Jej rozmyślania przerwał nagle dzwonek telefonu. — Odebrać? — zastanawiała się prze chwilą. — Po co? I czy jestem teraz w stanie rozmawiać? — Po jakimś czasie telefon umilkł. — Powinnam coś zjeść. Nie jadłam jeszcze obiadu. — Nie ruszyła się jednak z miejsca, żeby pójść do kuchni. — Powinnam uprać pieluchy... Może jednak na jutro starczy czystych. — Zapaliła papierosa.

— Kiedy już gasiła niedopałek, znów rozległ się dzwonek, lecz tym razem ten przy drzwiach. Rozejrzała się spłoszona. Wzrok jej padł na leżący na podłodze bukiet. Chwyciła go szybko, aby gdzieś ukryć. Kiedy dzwonek odezwał się powtórnie, pobiegła do łazienki i rzuciła kwiaty na dno wanny. Podchodząc do drzwi wejściowych, przetarła ręką czoło, jak gdyby chciała uwolnić się od tych wszystkich myśli, które paraliżowały jej działania. Przecież to była ona, Marta, o której mówiono, że jest wyjątkowo opanowana, zrównoważona i że umie ukrywać swoje uczucia. Stała i nasłuchiwała. Dzwonek nie odezwał się więcej. Widocznie ten ktoś zrezygnował. Ktoś, o kim pomyślała, że przyszedł tu ze zwykłymi, codziennymi sprawami w czasie, kiedy w jej życiu wydarzyło się nagle coś takiego, na określenie czego nie potrafiła dziś jeszcze znaleźć odpowiednich słów. Odchodziła już od drzwi, kiedy dzwonek rozległ się jednak znowu. Tym razem cicho, jakby nieśmiało. Spojrzała w lustro, poprawiła ręką włosy. Wolno przekręciła zamek.

Za progiem stał... Robert. Cofnęła się jak przed zjawą, a on wszedł i powiedział półgłosem:

— Strasznie zmarzłem. Marta, dasz mi szklankę gorącej herbaty? — Powiedział to tak, jak gdyby przyszedł do tego domu dziś po raz pierwszy, jak gdyby przedtem nic się tu nie zdarzyło.

— Rozbierz się, zaraz wstawię wodę.

Kiedy zdejmował płaszcz, poskarżył się:

— Zgubiłem czapkę, a bardzo się oziębiło, dlatego tak zmarzłem.

— Nie zgubiłeś. Jest na wieszaku. Zapomniałeś zabrać.

— Ach, tak...

— Wejdź do kuchni, zaraz będzie herbata.

Kiedy już nalewała gorącą wodę do szklanek, zapytała:

— Gdzie tak zmarzłeś?

— Biegałem po ulicach.

— Przez cały czas?

— Tak. Nawet nie pamiętam po jakich. Wiatr jest porywisty, zmarzły mi uszy.

— Mam nadzieję, że się nie przeziębiłeś.

— Rozetrzyj mi je trochę — poprosił jak chłopiec.

Podeszła, ujęła jego głowę w dłonie i pomyślała, że nigdy nie zależało jej tak bardzo, jak właśnie dziś, żeby został z nią na zawsze. W pewnej chwili podniósł jej rękę do ust.

— Dziękuję, już mi cieplej.

Usiadła naprzeciwko, zaczęli pić herbatę. Mówili mało, jakby nieopatrznym słowem bali się zburzyć to, co ich w tej chwili łączyło.

— Może coś zjesz?

Pokręcił przecząco głową.

— Nie jestem głodny.

Znowu milczeli. Nagle przypomniała sobie odległy styczniowy dzień, kiedy na miejscu Roberta, przy kuchennym stoliku, siedziała zmarznięta, zrozpaczona Małgosia. — Dlaczego przyszła z tym do mnie, właśnie do mnie?! — pomyślała z żalem. — Gdyby nie tamten wieczór wszystko byłoby takie proste. Wzięlibyśmy ślub, pojechałabym z nim na te dwa lata za granicę, mielibyśmy własne dzieci. Robert na pewno byłby dobrym ojcem. Dlaczego Małgośka nie potrafiła...

— Marta...

Przerwała tok myśli, spojrzała na niego.

— Będziesz mnie trzymała przez cały wieczór w kuchni?

— Nie — powiedziała trochę spłoszonym głosem. — Chodźmy do pokoju.

Wszedł pierwszy, zapalił stojącą lampę. Pokój zalało przyćmione pomarańczowe światło. Podszedł do kasety z płytami.

— Masz coś nowego?

— Nie, wszystko znasz.

— Pozwolisz, że puszczę tę?

— Jeśli masz ochotę, proszę bardzo.

Włączył adapter, potem go trochę przyciszył. Pomyślała, że ta muzyka jest po to, żeby nie musieli mówić. Kiedy płyta się skończyła, wyszukał następną. W takt melodii podszedł do Marty.

— Mogę panią prosić?

Spojrzała na niego z wahaniem.

— Niedawno mówiłem ci przez telefon, że mam chęć iść z tobą na dansing, więc...

Kiedy uśmiechnęła się leciutko, objął ją — Zaczęli tańczyć. To był znowu litościwy czas nie wymagający zasadniczych słów. Przytulona do Roberta pragnęła, aby trwał jak najdłużej, aby się nie kończył. Ulegając czarowi melodii, zaczynała wierzyć, że wszystko jest możliwe, że z każdej sytuacji istnieje jakieś cudowne wyjście, że miłość... Czy go kochała? W tej chwili była przekonana, że tak i że on jest dla niej najbliższym człowiekiem na świecie.

— Dobrze tańczysz — usłyszała jego głos. — Zresztą wszystko robisz dobrze. Powiedz, czego nie potrafisz? — próbował zażartować.

Nie odezwała się, on również umilkł. Kiedy płyta się skończyła, nie wybierał następnej, wyłączył adapter. Trzymając Martę za rękę, poprowadził ku tapczanowi, a kiedy tam usiadła, pochylił się i pocałował ją we włosy. Potem całował jej przymknięte oczy i całą twarz. Pomyślała, że jest bardzo zmęczona i słaba, a on silny, i że potrzebna jej teraz, tak jak nigdy dotąd, jego męska siła.

— Marta... — Czekał, aż otworzy oczy, wciąż przytulając ją do siebie. — Marta..., proszę cię..., oddaj to dziecko.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama