Wybór Łukasza

Fragmenty powieści - Wydawnictwo Księży Marianów 2006

Wybór Łukasza

Katarzyna Matejek

Wybór Łukasza

Wydawnictwo Księży Marianów

Warszawa, październik 2006

ISBN 83-7502-043-5; 978-83-7502-043-4


fragment książki (...)

W wagonie nie było przedziałów, wszyscy siedzieli twarzami lub plecami do siebie. Podróżnych nie było wielu: jeden niby —Niemen w kapeluszu, z opadającymi wąsami, dwie babinki z aureolami rudych loków i mnóstwem siatek, krótko przystrzyżona czarnulka, może „piętnastka”, a naprzeciwko niej łysiejący agent ubezpieczeniowy, tak w każdym razie wyglądał — pod krawatem, w grafitowej marynarce i zbyt luźnych skarpetach odsłaniających golenie. Przeglądał masę papierów i podpierając je czarną teczką, uzupełniał rubryki. Czarnulka słuchała muzyki przez słuchawki z discmana, ukrytego w jednej z wielu kieszeni. Łukasz minął ten wagon, ale zaraz musiał wrócić, bo następny był dla palących. Usiadł przy oknie.

Za oknem przepływał majowy świat. Był zielony, co w maju znaczy to samo, co piękny. To ważne, że liście czynią w maju te kreseczki w przestrzeni, te przecinki, wskazujące, że wiosna nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa; wszystkie drzewa je miały. Surowa czarno —biała zimowa grafika krajobrazu co roku kończy się z pierwszą wiosenną pełnią, wtedy kiedy proboszcz ze św. Wojciecha od rana w Wielką Sobotę ściąga przed kościół suche gałęzie i narzuca je na coraz wyższy stos, co roku wyższy. Ludzie biegający ze święconkami przyzwyczaili się do tego i niektórzy też dorzucają coś ze swoich sadów. W nocy biegną ponownie patrzeć, jak się pali, a proboszcz, co roku tak samo podekscytowany, krzyczy przez megafon, że coś się skończyło, że coś się zaczęło. Wiadomo oczywiście, że to Zmartwychwstanie trzeba organizować co roku, jak Święto Dziękczynienia w Ameryce. To jak szlaczek oddzielający lekcje w zeszycie Monisi: raz kółeczka, raz trójkąciki, raz wielkanocne kurczaczki lub dziękczynne indyki. Takie tam... Mimo wszystko narzuca się samo, że odkąd proboszcz spala te ciernie, to potem drzewa nagle zaczynają się zielenić. Nie, żeby nie można było tego wytłumaczyć, tyle że z roku na rok coraz bardziej utrwalają się w mózgu te chemiczne ścieżki.

Turkotanie kół stało się płynne. Cichło niekiedy i to było najprzyjemniejsze. A potem znowu wracało. O niczym więcej nie trzeba było myśleć. Czas dawał się odczuć, sekundy ginęły pod kołami, rozjechane na plasterki jak mortadela. I zbliżały się następne, i one znowu: „szast —prast”, i nie ma. Z oddali kolejne. I znowu po nich. Jakiś porządek we wszechświecie.

Hamowanie zakłóciło Łukaszowi medytację. Na stacji dwóch robociarzy przeszło do wagonu dla palących, kobieta w kurtce khaki usiadła przy przeciwległym oknie, chwilę potem dosiadł się do niej wojskowy. Oboje wyciągnęli gazety i zasłonili się nimi. Mieli problemy z przewracaniem ogromnych stron; ją chyba krępowało zamieszanie, jakie tym robiła. Parę razy pojawiał się wyraz „Irak”. W końcu wojskowy trafił na dłuższy tekst, kobieta chyba też i w ich kącie ucichło.

W okienne ramy wsuwał się nowy krajobraz, bardziej dziki, opustoszały. Prawie bez domostw, zagród, za to z zagajnikami, stawami, łąkami. Pociąg wjechał w brzezinę, wyskoczyło z niej kilka sarnich białych zadów, z przytorowych krzaków wybiegały szaraki, z rozlewisk podrywały się dwójkami kaczki. Wszystko to nieuprawne, samotne, samowystarczalne. Maj dodawał im siły, można było się poddać czarowi i wysiąść.

Podróż jednak usypiała nieco, łatwo było siedzieć i być wiezionym. Nie pałętały się żadne myśli, że należałoby być zupełnie gdzie indziej i robić co innego. Jak tamtej niedzieli pod bukami. Było ciepło i Anka miała na nogach różowe sandałki. Siedzieli pod drzewami z nogami wyciągniętymi przed siebie. Anka wierciła się ciągle pod swoim drzewem, a jeśli nawet przez moment udało się jej usiedzieć spokojnie, wykrzywiała stopy we wszystkie strony.

— Umiem, Łukasz, wszystko. Mówię ci, czuję, że wiem wszystko. Nie wiedziałam, że to takie przyjemne — mówiła rozanielona, rozczapierzając palce stóp.

— Co?

— Wiedzieć.

— ???

— No, co, Łukaszku? Nie czaisz? Czuję się jak młody bóg! Moja mózgownica zaskoczyła i teraz wiem. Wiem i wiem po co.

— Anka, co ty ściemniasz? — Łukasz podejmował ten wątek bez przekonania.

— Ja nie ściemniam, ja m ó w i ę. A mówię, bo w i e m.

— OK. Jan Chryzostom Pasek.

— Co?

— No, co co? Po co?

— Jesteś głupi.

— Nie, Ania. Powiedz. Po co?

— Łukasz...

— Równanie drugiego stopnia z dwiema niewiadomymi? — w jego tonie dało się słyszeć, że nie da za wygraną.

— Nie, no...

— Futur antérieur?

— Łukasz!! — Anka ze złości wierzgnęła. — Wiesz dobrze, że nie o tym mówię! Chciałam ci powiedzieć coś ważnego, a ty to psujesz.

Chwilowa cisza nie przeszkadzała Łukaszowi.

— Wszyscy mówili przez ten rok, że uczymy się, żeby coś zdobyć, że staniemy się dojrzali, że opuścimy szkołę jako nowi ludzie. Ja też myślałam, że to ściema. Ale teraz rozumiem. To lepsze niż skręt u Baśki.

Łukasz milczał.

— Zobacz, nie chodzi wcale o ustawienie się. Brakulski ustawia się od pierwszej klasy. Już wie, że będzie pracował po studiach „w Block NTO” — Ania z powodzeniem naśladowała ton przechwałek Brakulskiego. — Ale sam wiesz, to nadęty głupek. Obżera się informacjami. Nie cierpię spaślaków.

Łukasz milczał.

— Słuchasz mnie w ogóle? Łukasz, czemu wszystko olewasz? Mówię do ciebie, a ty to olewasz! Nie chcesz, to się ze mną nie spotykaj! Mamy się tylko całować?!

— Ania, znowu zaczynasz?...

— Znowu, bo mi ani razu nie odpowiedziałeś.

— Czego nie wiesz?

— Tylko tego jednego nie wiem, Łukasz, tego jednego nic a nic. Coś się zaczęło i stanęło w miejscu. Nawet całujesz jak na początku.

— Znaczy jak? — Łukasz był wyraźnie urażony.

— Jak byśmy się nie znali. Tak można się całować z każdym.

— Anka...

— Chcesz się w ogóle ze mną znać? Czy nie?! O nic nie pytasz! Myślałam, że pół roku wystarczy.. — głos Anki na chwilę się załamał.

— Wystarczy? Na co? Ania...

— Łukasz, minęły wakacje i co? Jesień szara. I tak samo między nami. Później nawet zima, Łukasz, nie uważasz? Ale teraz jest wiosna! Mnie nawet nie chodzi o lato, o tamto gorące. Czy to, co będzie... — dodała nieco zrezygnowana. — Łukasz, jest wiosna. Czy ty to rozumiesz? Czy może tylko nie chcesz?

Odpowiedziało jej jego milczenie.

— Czy muszę nawet odpowiadać za ciebie? — dopytywała.

— Anka...

— Anka! Anka! Łukasz, czy ty myślisz, że mi chodzi o jakieś deklaracje? Nie musisz mi nawet mówić, że kochasz, jeśli to takie trudne. Nie gniewam się. Ani o sypialnię u Baśki się nie gniewam. Miałeś rację, za bardzo zluzowałam. Chcę tylko, żebyś na mnie patrzył jak na człowieka. Omijasz mój wzrok. Widzę. Ale chciej przynajmniej, Łukasz, chciej przynajmniej mnie poznać! Ty tak naprawdę nawet nie wiesz, kim jestem.

Aż się zapowietrzyła. Była jakaś harda i na szczęście nie wyglądało na to, że zacznie płakać. Słońce przeświecało przez drobne liście, a one prostowały w nim swoje nie rozprężone jeszcze harmonijki. Faktycznie, wiosna. Południe. W kościółku w dole za wzgórzem rozdzwoniły się dzwony. Pszczoły, powolne i ospałe, odrywały uwagę Łukasza od rozmowy. Nie trzeba się spieszyć. Wszystko się dzieje swoim powolnym, niewymuszonym tempem.

Ania chyba spauzowała, bo wyciągnęła się pod drzewem, przymknęła oczy i leżała bez ruchu. Nawet stopy zamarły.

 

 

Pociąg zmienił nagle rytm i zaczął dudnić. Zwolnił mocno, prawie szedł przez stary długi most. Pod mostem kamienna droga i kolonia poniemieckich domów krytych eternitem, w niewiele gorszych budach ujadające psy. Wojskowy i kobieta z gazetą także zostali wyrwani zmianą rytmu znad lektury. Ona spojrzała w okno. Miała poważny profil, mogła być matką z trójką dzieci, choć jednocześnie wyglądała młodo. Trzydzieści dwa? Dwadzieścia trzy? Wyjęła ze sportowej torby czekoladowego batona i jadła, patrząc w dal. Do ręki wzięła notes z mnóstwem zapisanych luźnych kartek. Przeczytała jedną z nich i znowu patrzyła w dal. Wróciła wzrokiem na gazetę wojskowego, leżącą na wprost niej, potem na swoją i na kartkę. A potem już tylko w dal. Do końca. Wysiadła na stacji pełnej umundurowanych żołnierzy; wojskowy również. Salutowano mu; zniknął szybko za rogiem. Kobieta została na peronie; widocznie czekała na następny pociąg, bo spoglądała na zegarek i rozkład jazdy. Na sąsiednim torze stał tabor z amfibiami i czołgami. Wyglądały na śmieszne małe zabaweczki. Kobieta też chyba to zauważyła, bo uśmiechnęła się do siebie.

Do wagonu wsiedli nowi, przeważnie żołnierze na przepustce. Zrobiło się gwarno i zbyt głośno. Jeden z nich stał niemal Łukaszowi nad głową, raz po raz wybuchając sprośnym chichotem. Łukasz wstał, by przesiąść się na miejsce po wojskowym. Gdy siadał, spostrzegł karteczkę pod siedzeniem; była zadeptana sportową podeszwą. Rozłożył kartkę. Wiersz. O pokoju. Szybkie, zręczne pismo. Nieliczne poprawki w tekście, widać było, że pisany był jednym pociągnięciem. Łukasz podbiegł do okna, szarpnął za klamkę i wyjrzał na zewnątrz. Dworzec został daleko w tyle. Kartka ściśnięta w dłoni, żeby wiatr jej nie wyrwał. Za późno.

Żołnierze przyglądali się mu spomiędzy żartów. Ciągle gadali o pierdołach: o sznurówkach, plutonowym Kurce, browarkach wciągniętych zeszłej nocy. O amfibiach lub Iraku nic. Pewnie ich to nie interesowało. Kogo to w ogóle interesuje? Czytelników gazet. Łukasz jeszcze raz przeczytał wiersz.

Jakoś nie dało się już tak bezwiednie jechać. Żołnierskie zgrywy wysadzały błony bębenkowe. Za oknami nie kończące się garaże, baraki, blaszaki, podwórka domostw wypięte w stronę torów śmietnikami i grodzonymi czym się da ogródkami, ze schylonymi do ziemi, podobnie wypiętymi babami. Słońce stało wysoko na niebie i oświetlało ten „cudny” pejzaż ze wszystkich sił. Właśnie teraz chciało się wysiąść, ale przecież nie tu.

Łukasz zamknął oczy. Znowu tamta niedziela — kropił majowy deszczyk, zaskoczył pszczoły. Sandałki Anki płakały, gdy deszcz spływał po paskach, ale Anka nie. Otworzyła oczy. Chyba sama nie wiedziała, co dalej.

— Miałam kiedyś chomika — zaczęła zduszonym głosem.

Przerwała jednak od razu i dopiero po chwili kontynuowała:

— Zapomniałam o nim na kilka dni. Szyłam coś na maszynie i nagle sobie przypomniałam: „chomik!!!”. Pobiegłam do terrarium. Był sflaczały. Zakopałam go pod blokiem, to było w maju, za oknami pełna dawka słońca, takiego, wiesz, ostrego, wesołego. Potem już nie chciałam chomików.

Deszcz padał coraz mocniej. Anka okryła się kurtką i podkurczyła nogi.

— Potem miałam psa. Owczarka. Przyprowadziłam go do domu bez zgody rodziców. Byli wściekli, zwłaszcza ojciec. Gdy szliśmy całą rodziną na działkę, szczeniak plątał się ojcu pod nogami, obijając się o wiadro. Znowu ojciec się wściekł. Warknął do psa: „spieprzaj!”. Gdy Sejfer podrósł, połamał na działce oczko w głowie ojca — najnowszą jabłonkę jonagold. Ojciec — wiadomo co. Pies odtąd trzymał się od niego z daleka. Nawet gdy wychodziłam gdzieś na cały wieczór, nie przychodził do ojca, gdy chciał na dwór, tylko okrążał go i podchodził do mamy. Gdy miał półtora roku, zrobił się agresywny. Warczał, gdy próbowałam zabrać mu jedzenie. Co jakiś czas toczyłam z nim walki, żeby mu pokazać, kto jest panem; zawsze musiałam wygrać, chociaż było to coraz trudniejsze. Aż w końcu ugryzł mojego chłopaka, wiesz, tego Wojtka z 2„d”. To znaczy capnął go tylko, aż sam się przestraszył tego, co zrobił. Potem siedział w kącie z podkulonym ogonem. Ale gdy Wojtek kładł mi rękę na ramieniu, Sejfer wstawał, podchodził do niego i kładł mu pysk na udzie. Warczał tak cicho, że odczuwalne były prawie same wibracje. Kiedyś wyszłam z pokoju na chwilę. Gdy wróciłam, Sejfer siedział na kanapie naprzeciw Wojtka. Obaj się nie ruszali. Mama też zaczęła się bać psa. Raz zamknęła się przed nim w pokoju. Kłopot się zrobił. Miałam wyjechać na wakacje na jachty. Nikt nie chciał zostać z psem. Po wakacjach też szykowały się zgrupowania w weekendy. Pies był piękny, nieraz zaczepiali mnie na ulicy faceci, raz jakiś taksówkarz, czy nie chcę go sprzedać. Chcieli go też dalsi znajomi, właściciele masarni. Gdy pierwszy raz poprosili o psa, nie chciałam o tym słyszeć. Zdziwili się, gdy po dwóch miesiącach usłyszeli, że zmieniłam zdanie. Wzięli go w sobotę. Potem słyszałam, że jego przewodnikiem sfory została kobieta, tamta gospodyni. Sejfer początkowo nie wpuszczał do łóżka jej męża, sam leżąc w nogach. Podgryzał ich wnuki.

Anka opowiedziała to niemal jednym tchem, teraz znowu ucichła. Deszcz nie.

— Mogłam go odwiedzić, bo nie mieszkali daleko, w Dębówce. Nie chciałam. Bałam się, co zrobi na mój widok. Może rzuci się ze złości. A może zacznie się łasić i będzie chciał wrócić. Jest teraz ponoć strasznie gruby. I nie je byle czego. Miałeś psa?

— Uhm.

— Jak się wabił?

— Finka.

— Suka? — dopytywała zachęcająco.

— Uhm.

— Rasowa?

— Kundel.

— Idziemy?

— Chcesz?

— Ty chcesz.

— Nie.

— To co chcesz?

— ...

— No, co chcesz, Łukasz?

— Nic.

— Nie można chcieć „nic”.

— Można.

— Zawsze chce się jednego albo drugiego.

— Obojętne.

— Nic nie jest obojętne!! Zawsze coś się wybiera!! Spodnie albo spódnica, wkuwanie albo imprezka, cola albo skręcik...

— Cola.

— No, widzisz! Jednak wiesz, czego chcesz! To łatwe: stówka od dziadka albo nie, lewisy albo nie, Anka albo nie!

(...)

Dwa tory kolejowe, wysypany żwirem peron, czarna ceglasta buda, pewnie ruina dawnej kasy, obszczana wewnątrz i na zewnątrz. Łukasz rozejrzał się wkoło: żadnej ławeczki, rozkładu jazdy. Podróżni rozeszli się w mgnieniu oka. Koniec świata?

(...)

 

Tory przecinała wąska jezdnia bez utwardzonego pobocza. Jednym końcem wplatała się między wiejskie chaty, drugim pięła w przeciwnym kierunku, na wzgórze, między szpaler drzew rozcinający rozległe pola; pierwsze kilkaset metrów asfaltowa, za krzyżówką bita. Minęło południe, słońce, wysokie, odsłaniało wszystko po widnokrąg. Łukasz poszedł w górę.

(...)

 

Wspiął się jeszcze wyżej, na skarpę i patrzył. Łąki, lasy, widnokrąg leżały przed nim uśpione, nieme, w popołudniowej drzemce. Patrzył z góry, nic nie patrzyło na niego. Czasem, gdy ludzie wpatrują się zbyt mocno, można się poczuć nagim. Łukasz czuł się nagim z zupełnie przeciwnego powodu — nikt się w niego nie wpatrywał. Stał nad łąką bez krawata, marynarki, nowych skarpet i gaci, stał tak jak urodziła go mama. Nie było w tym nic doniosłego — nikt na niego nie patrzył, nikt niczego nie rejestrował, tylko że wszystko wydawało się takie... pierwsze? Wszystko, co miał przed sobą, było odległe, szerokie, hen. Sam sobie był odległy, a jednocześnie w nowy sposób bliski, obecny, jak to wszystko. Pojawił się jakiś smak, właściwy smak. Czego? Znane pojęcia rozdmuchał jakiś wietrzyk, choć powietrze nie ruszało się ani trochę. Było dobrze, oj, było dobrze... Nic nie rozumieć, obserwować początek czegoś, móc to schwycić albo nie. Wolność?

Marynarka rzeczywiście uwierała, zdjął ją, i krawat też, ale w zasadzie reszta ubrania nie przeszkadzała. I w nich czuł się nagi. Było dobrze. To było nowe, bo zawsze omijał każdą goliznę z daleka, nawet swoją. Roznegliżowane kociaki w czasopismach wzbudzały w nim sprzeciw, nie z powodów etycznych, ale z jakiegoś niejasnego przeświadczenia, że pada ofiarą blefu. Zresztą niczyj negliż nie ułatwiał mu kontaktu. Dziewczyny na przerwach to sama moda, czasem jeszcze kokieteria, to wszystko jeszcze bardziej zaciemnia. Ramiączka od bielizny, odkryte pępki, rzęsy jak u żyrafy — można się porozglądać i tyle. Dlatego Anka. Koński ogon, zwykłe ciuchy, sportowe buty, krótkie wesołe rzęsy, piegi. A oczy? Zwykłe, orzechowe, tylko jakoś tak wyraziste, przenikające na wylot. I szorstkie dłonie, to jedyne, co budziło znak zapytania. Ale były nią, gdy trzymało się je między swoimi, były bliskie, rozpoznawalne. Kiedyś na stłoczonym korytarzu ktoś chwycił go za rękę — nie było wątpliwości; szli kilka metrów ciągnięci przez tłum, nie widział jej, a właśnie to wspominał przed snem przez wiele tygodni. Do studniówki.

Siedział na skarpie z nogami wyciągniętymi przed siebie, patrzył daleko, nie miał ochoty wracać. Było grubo po południu, mama pewnie wróciła z pracy. Spojrzał na komórkę — pełno wiadomości. Po przeciwnej stronie satelity wrzało pytaniami: gdzie? dlaczego? kiedy? Rodzinie i Ance odstukał, litery wręcz same wskakiwały mu pod kciuk: „Jestem na maturze. Nie komunistycznej, nie przedwojennej, nie państwowej. Wrócę, jak zdam. Wszystko OK”.

(...)

 

Kiedy wyszli na zewnątrz, słońce chowało się już za parkowymi akacjami. Dziewczynki w białej sukience i jej siostry nie było na schodach.

— Pierwszy raz byłem w takim miejscu — Łukasz nie wiedział, jak skomentować to spotkanie.

— Bywam tu — zaświszczał Ambroży.

Przypatrywał się Łukaszowi z satysfakcją.

— To pański uczeń... — stwierdził zamyślony Łukasz.

— Tak, jeden z nich... jeden z nich...

— Pan ich odwiedza... — mówił Łukasz bardziej do siebie niż do towarzysza.

— Tak. Moi uczniowie.

— Wszystkich pan pamięta? — zwrócił się twarzą do Ambrożego

— To moi uczniowie — powtórzył Ambroży, dając do zrozumienia, że to oczywiste.

— Ma pan dobrą pamięć...

— Pamięć... Nie o pamięć tu idzie...

— To niezwykłe — Łukasz przypominał sobie twarze swoich nauczycieli. — To niemożliwe... Jak pan to...

Staruszek wszedł mu w pół słowa:

— Jestem nauczycielem.

— I co z tego?

— Wszystko. Wystarczy.

Łukasz wertował znane szkolne zwyczaje.

— I jak z twoją listą? — przypomniał, świszcząc, staruszek.

— Jaką listą? — pytanie zaskoczyło chłopca.

— Wolność, szacunek, fachowość i kompetencja, pamiętasz?

— Ach, to...

Łukasz zastanawiał się chwilę.

— Panie profesorze — powiedział wreszcie. — Jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałem...

— Dlatego cię tu zaprosiłem, Łukaszu.

— ...

— Taka mała lekcja, nie obrazisz się, chłopcze?

Łukasz był w stanie tylko kiwnąć przecząco głową.

— Niektórzy kończą swoją edukację na maturze. Przekwitną kasztany i... do widzenia — uśmiechnął się gorzko nauczyciel.

— ...

— A ty, Łukaszu? A ty? — staruszek spojrzał na chłopca wyczekująco. — Chcesz się uczyć dalej?

Łukasz czuł, że serce mu przyspiesza. Nie mógł tego kontrolować. Spuścił wzrok na żwirową alejkę i jedyne, co był w stanie wykrzesać z siebie, to potwierdzające skinienie głową.

— Tak myślałem — powiedział nauczyciel zadowolony. — Dziadek jest z ciebie dumny.

Pierwszy raz od kilku godzin ktoś powiedział o dziadku w czasie teraźniejszym.

— Ależ nie. Niech pan tak nie mówi — zastrzegł się Łukasz. — Wręcz przeciwnie.

Podniósł wzrok na staruszka, na jego kapelusz, pagony, na wygoloną bladą twarz ze starczymi plamami i powiedział:

— Dziękuję, panu. Dziękuję, panie... profesorze.

Staruszek wyciągnął do Łukasza prawą dłoń. Gdy Łukasz podał mu swoją, tamten przytrzymał ją przez moment.

— Mnie również było miło — dodał starzec. — Miło rozmawiać z wami, młodymi. Do zobaczenia. I również gratuluję tej matury. To jednak wciąż wielka sprawa.

— Dziękuję. Do widzenia.

-Do zobaczenia, panie Łukaszu.

 

(...)

 

Na schodkach hospicjum siedziały te same co wczoraj dwie dziewczynki. Mniejsza bawiła się pluszowym króliczkiem, starsza oglądała dziecięce czasopismo. Łukasz zauważył szyld, który wczoraj umknął jego uwadze: Hospicjum im. św Maksymiliana Kolbe. Na jednej ze ścian holu wyryta była w wielobarwnym tynku postać patrona. Spod konturów koloru ecru wydobywały się śnieżnobiałe dłonie, twarz i stopy, a spod nich ciemne, palone pasma ciętego dłutem habitu.

Obok stał wysoki stolik z księgą pamiątkową, otwartą na zapisanej do połowy stronie. Łukasz podszedł i przejrzał księgę. Na każdej stronie — podziękowania, słowa uznania, wielkie i tkliwe, wpis znanej śpiewaczki z chórem, kwestujących niegdyś na rzecz tegoż hospicjum, parafki znanych osobistości. Uwagę Łukasza przykuł wpis ostatni. Był krótki, bodaj najkrótszy ze wszystkich, zapisany niewprawną dziecięcą dłonią kogoś, kto nie chodzi jeszcze nawet do pierwszej klasy; tylko trzy słowa: „dziekuje za tate”.

Pielęgniarka poznała Łukasza, wpuściła go na dwójkę. Łukasz wszedł, stanął niepewnie za drzwiami. Chory nie odzywał się. Łukasz podszedł przed niego, tak jak wczoraj profesor.

— Dzień dobry. To ja. Byłem tu wczoraj u pana.

Teodor spojrzał na Łukasza jak przez mgłę.

— Łukasz Zagórny, wnuk Stanisława Zagórnego. Byłem tu wczoraj z profesorem.

Chory nie odzywał się.

— Przyszedłem pana zapytać...

Łukasz szukał w twarzy chorego nici porozumienia.

— Słyszy mnie pan? Może pan mówić?

Pytania nie wzbudzały reakcji. Chory przeniósł wzrok na sufit.

— Chciałem zapytać o dziadka — wyjaśnił Łukasz, nie chcąc opuszczać pokoju bez wyjaśnienia. — Może mi pan coś o nim powiedzieć? Może pan mówić?

Znowu milczenie.

— Może potrzebuje pan pomocy? Poproszę siostrę — spłoszył się chłopiec.

I wybiegł. Siostra wskazała mu fotel w holu i weszła na dwójkę. Z innego pokoju dobiegł Łukasza zduszony kobiecy jęk.

— Mario... Mario...

Z służbówki wyskoczyła wysoka, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta i weszła do pokoju z numerem piątym.

— Już dobrze — usłyszał Łukasz przez niedomknięte drzwi. — Już dobrze. Spokojnie, Aguś...

Na chwilę zrobiło się cicho.

— Nie martw się — uspakajał ten sam głos. — Wszystko będzie dobrze.

— Boję się... — dławił się łzami kobiecy, dość młody głos.

— Masz prawo się bać, Aguś... to nic. Ale nie musisz. O to nie musisz się bać.

— Przyjedziesz? Nawet, jeśli w środku nocy, przyjedziesz?

— Przyjadę, mówiłam ci przecież. Na pewno przyjadę. Mam samochód pod samym oknem, zatankowany cały bak. Zadzwonią do mnie, nałożę ciuchy na koszulę, wsiądę i przyjadę.

— A jak nie usłyszysz telefonu? Co będzie, jak go prześpisz?

— Nie prześpię. Jeszcze się nie zdarzyło. A zresztą — Zenek mnie obudzi, przecież śpię z Zenkiem. To mnie obudzi, nie?

— ...

— No, jak? Obudzi mnie czy nie?

— Tak... tak... obudzi.

— Widzisz? Nie ma się o co martwić. Położyć się z tobą?

— Uhmmm... chodź.

— To posuń się trochę.

Łóżko zatrzeszczało.

— Kocham cię, Aguś.

Wszystko ucichło. Znowu po holu rozchodził się sterylny spokój. Po chwili z dwójki wyszła pielęgniarka.

— Pan Teodor jest zmęczony. Być może to z powodu zmiany leku. Można przy nim posiedzieć, ale nie ma co go dzisiaj męczyć rozmową.

— Wczoraj rozmawiał — odezwał się z fotela Łukasz.

— Wczoraj tak. Pan jest z rodziny?

— Nie.

— Znajomy?

— Nie bardzo.

— To jak?

— Pan profesor mnie tu wczoraj przyprowadził.

— Aaa, więc pan — wolontariusz... Na Profesorka, tak go tu nazywamy, zawsze można liczyć. Myślałam wczoraj, że pan z rodziny...

— Nic takiego — zaprzeczył Łukasz.

Pielęgniarka poprawiła okulary, żeby lepiej się przyjrzeć Łukaszowi. Miała krótkie grube paluszki i zabawne dołki na pulchnej buzi. Zza szkieł ciemne, mocno umalowane oczy wydawały się duże i nieco wytrzeszczone. Mogła mieć czterdzieści, pięćdziesiąt lat.

— Pan profesor przyprowadza wam uczniów? — zapytał Łukasz, kontynuując.

— No, nie uczniów, to przecież nie szkoła. Takich, co chcą. Wolontariuszy.

— I co oni tu robią?

— Różne rzeczy. No, na przykład... Umiesz się golić? — spytała, przechodząc nagle na „ty” i przyjrzała się mu zza okularów. — Zarost, widzę, masz mocny, więc pewnie tak.

— Jasne.

— Mógłbyś kogoś na przykład ogolić.

— Ja?

— Albo nakarmić.

— Ja?

— Niektórzy lubią — kontynuowała, nie zauważając Łukaszowego zdumienia — żeby im przeczytać poranną gazetę albo jakiś list. No... co chcą.

— Że niby pani mi proponuje?

Pielęgniarka dopiero się spostrzegła, że mogło zajść nieporozumienie, więc zaczęła się wycofywać, zasłaniając się otwartymi dłońmi:

— Myślałam, że sam się zdecydowałeś... W każdym razie nawet jeśli nie, to nic nie stoi na przeszkodzie...

— Przyszedłem w innym celu — usprawiedliwiał się chłopak. — Chcę porozmawiać z panem Teodorem.

— No tak... — zastanawiała się pielęgniarka. — Dzisiaj to jednak chyba nie będzie możliwe...

— Może jutro — zapytał Łukasz z nadzieją.

      1. Tak, proszę zajrzeć jutro.

(...)

Oto tu człowiek, zwykły szary człowiek, jak inni, jakich wiele; oto on — omylny, osłabły, osiwiały; oto — mądrość przebrzmiała, zwiotczała siła. I źródło skrupułów. Źródło żalu i odczarowania z dziecięcego mitu, ze snu, który kończy się z wiekiem lat kilkunastu. I czym jest powrót do źródła? Czym jest ten powrót? Odnalezieniem rozczarowania? Nie tak miało być! Franciszkuuu....

Łukasz nie odrywał od ojca oczu. Przeszukiwał zakamarki zmarszczek na twarzy, opadłej w grymasie wydętej dolnej wargi, dłoniach upuszczonych ku dywanowi. Mierzył uchem coraz cięższy oddech, sapanie, niespokojne zaciąganie się powietrzem. Ciało poruszało się w fotelu, zjeżdżało coraz niżej ku podłodze, już niemal przykucało. Ojciec wybudzał się, wąsami poruszał, podrapał się w ucho. W końcu otworzył oczy. Długo przychodził do siebie, zanim uświadomił sobie, że ten niewyraźny cień przed nim to postać, że ta postać to syn.

— Łukasz? Co ty tu robisz? — zapytał zaspany, nie bardzo jeszcze zainteresowany odpowiedzią.

— Patrzę na ciebie, tato.

— Co?... — niewiele do niego docierało.

— Patrzę na ciebie, tato.

— Na mnie? Patrzysz? Po co?

— Patrzę jak się zmieniłeś.

— Zmieniłem się? — ojciec zadawał najprostsze pytania, jakie mu przychodziły do głowy.

— Osiwiałeś, postarzałeś się...

— Aaa... ty o tym. No, tak.

— Kiedyś byłeś młodszy...

— No, tak... jasne...

— Pływaliśmy łódką...

— Tak, pamiętam....

— Znałeś nazwy wszystkich spławików.

— Pamiętam... to znaczy nie pamiętam. Nazw już chyba nie. Nie wszystkie.

— Wyciągnęliście z dziadkiem Szczepciem taką wielką rybę...

— Karpia... nie, szczupaka... Szczupaka czy karpia? — ojciec pytał sam siebie.

— Babcia dała ci największy kawałek na talerz.

— Tak? Do czego zmierzasz?

— Nie wiem, może do niczego. Próbuję z tobą rozmawiać — Łukasz mówił spokojnie, niemal leniwie, jak w transie.

— Aaaa... ta twoja gra... to chyba nie najlepszy moment — ojciec przetarł twarz i odzyskała ona świadomy wyraz.

— A jest lepszy?

— Czemu zadajesz mi takie pytania?

— Bo tu jesteśmy: ja i ty. Normalnie ludzie rozmawiają.

— Teraz przyszedłeś rozmawiać, kiedy śpię?

— Chyba nie wszystko między nami jest wyjaśnione, tato.

Ojciec szukał odpowiedzi. Wodził wzrokiem po ścianach pokoju, po pejzażach w złoconych ramkach i zwisających do samej ziemi paprociach.

— Ja tego wszystkiego jeszcze sobie nie umiem poukładać — namyślał się, mówiąc. — Jeszcze nie wiem, co powinienem z tym wszystkim zrobić.

— A co ty chcesz zrobić?

Wygiął do góry brwi.

— Lanie mi dasz? — zaczepił Łukasz.

Ojciec nie odpowiedział.

— No, co? Lanie mi dasz, tato? Zawsze starczało, prawda? — Łukasz wpadł w ironiczny ton.

— Nie patrz się z takim oburzeniem. Tak, właśnie tak. Starczało.

— No to mnie spierz. Podstawię się sam. Może się wszystko jakoś znów ułoży?

— Zaczynasz być nieprzyjemnie bezczelny.

— Nie mam najmniejszego zamiaru, tato.

— Tak to wygląda.

— A jak t o wygląda: cała szkoła zna treść mojego SMS —a, wysłanego do was. Kto go podał do publicznej wiadomości, tato?! Anka się wypiera.

— I słusznie. Ja podałem. Wszystkie ślady do ciebie były ważne. A ten, być może, najważniejszy.

— Nie musieli znać go wszyscy!

— A czy ja wiem, co taki dziwaczny tekst znaczy w waszym szkolnym slangu? Może ktoś lepiej mógł go zrozumieć niż ja.

— Kto może mnie lepiej zrozumieć niż ty, tato? No, kto? Bo jeśli nawet ty mnie nie rozumiesz, to tak jakby nie rozumiał mnie nikt.

— To zbyt duże uogólnienie, synu. Nie robi się takich uproszczeń.

— Tato, nie załamuj mnie! Do was napisałem! Do najbliższych! Do nikogo innego! To proste! Za proste?!

— A cóż to takiego wielkiego się stało?

— Nic, twoim zdaniem?

— Zwykła, konieczna formalność. Ot i tyle.

Ojciec wstał i zaczął chodzić po pokoju. Otworzył barek, stanowiący część segmentu zasłaniającego jedną ze ścian i nalał sobie kieliszek koniaku.

— Wiesz, synu — zaczął, przechyliwszy kieliszek do ust — co mnie najbardziej denerwuje? To, że tobie się wydaje, że ty sam nic takiego nie zrobiłeś. Nie martwi cię, że zmarnowałeś lata nauki, że przekreśliłeś to jednym pociągnięciem. Myślisz o sobie, o jakichś swoich imaginacjach. A my? Cała rodzina wie, cała szkoła, miejscowa policja... Nie zdziwię się, jak usłyszę o tym na kazaniu.

— Masz na myśli to o owcy? — Łukasz nie mógł opanować ironii. — Którą wersję, tato? Tę o zagubionej czy tę o czarnej?

— Nie kpij ze świętości! — wciął się ojciec i ponowił urwany wątek: — Buntujesz się. Myślisz, że pierwszy jesteś? Że ty pierwszy chcesz zmieniać świat?

— Ja nie chcę zmieniać żadnego świata — oparł się Łukasz. — Możecie sobie żyć, jak chcecie.

— Nie, już nie możemy. Stało się i się nie odstanie.

Ojciec ponownie podszedł do barku. Bordowy trunek napełniał szkło podobnie jak wzburzenie napełniało ojca. Wypił go szybko, trzepiąc na koniec głową.

— Jakie są twoje dalsze plany, w takim razie? — zapytał.

— Chcę żyć jak człowiek.

— No, świetnie, brawo! Czyli jak?

Łukasz zamilkł. Namyślał się długo. Ojciec, kołysząc lampką, wprawiał w ruch niedopite resztki koniaku.

— Właśnie to potrzebuję wiedzieć — powiedział w końcu Łukasz z namysłem.

— To jeszcze nie wiesz? Wczoraj byłeś bardziej pewny siebie...

— Tato, pytasz mnie czy się nabijasz? — Łukasza znowu opanowywała irytacja.

— Pytam, pytam, tylko po co? Przecież ty od przyjazdu ani razu normalnie nie odpowiedziałeś na żadne pytanie. Prawisz tylko frazesy.

— Przeciwnie, tato. Po raz pierwszy mówię wprost. Myślałem, że tego mnie kiedyś właśnie uczyłeś.

— Chyba mi nie wmówisz, synu, że to ja ci się kazałem zajmować takimi mrzonkami! — ojciec podniecał się pod wpływem rozgrzewającego go alkoholu. — Zawsze cię uczyłem stąpać twardo po ziemi, nie poddawać się wyobrażeniom ani żadnym ideologiom. Tego cię uczyłem, nie zaprzeczysz! Więc teraz mi nie wmawiaj, że to przeze mnie.

Zaczerwienił się silnie na twarzy i szyi, ręce trzęsły mu się ze złości, gdy mówił. Otworzył barek i już go nie zamykając, dolewał sobie kolejne lampki.

— Tato, jeśli już o tym mowa, to ci powiem otwarcie: faktycznie, to nie przez ciebie. A szkoda. Tego właśnie żałuję!

— Co, co, co? Co ty masz przez to na myśli? — ojciec niemal przystawił się piersią do syna.

— A to, tato, że to nie ty mi to wszystko wytłumaczyłeś! To był całkiem inny człowiek! To był nieznajomy! I powiem ci tato — i to jest w tym wszystkim najbardziej gorzkie — zrobił to za ciebie! Za ciebie, tato!

Ojciec wytrzeszczył teatralnie oczy, dając do zrozumienia, że te bzdury są poza jego percepcją.

— Nie wiesz, o czym mówię, tato — powiedział Łukasz nowym, zrezygnowanym tonem. — Wiem. Widzę. Miałem nadzieję. Jeszcze do tej pory miałem nadzieję...

— Zamknij mi się, smarkaczu — zaniósł się sykiem ojciec. — O nadziejach będzie mi tu... Będzie mi tu o nadziejach... A jakie j a nadzieje pokładałem w tobie? To się nie liczy, co? To o kant dupy rozbić, co? Palcami mnie ludzie za ciebie wytykają! Palcami! Że się dorobiłem ciężką harówą jakiegoś szacunku, jakiejś pozycji w tym mieście, kogo to...? Kogo? A teraz mi gówniarz w pięć dni to zmarnował! Dwadzieścia dwa lata harówy w pięć dni! To jest odpłata, proszę! Tak się teraz syn ojcu odpłaca!

— Syn ojcu? — Łukasz był na granicy rozpaczy. — Syn ojcu?! A jaki ja syn, tato?! Jaki ja syn? I jaki ty ojciec?!

I wybiegł z domu, trzaskając drzwiami.

 

(...)

Łukasz wszedł na torowisko. Stanął przodem do głównego dworca. Światła lokomotywy, jak dwa ogniki, poruszały się powoli w przestrzeni. Zbliżały się i rosły, lokomotywa nabierała mocy i dudniła, dobierając pary w rozdęte płuca. Koła stukały z radosnym przyspieszeniem, pokonawszy pierwszy trud rozbiegu. Łukasz łowił okiem, który z torów zajmuje skład pociągu; pociąg był jeszcze daleko, jednak po chwili światła lokomotywy puściły po szynach świetlny zwiad i już było jasne, którym torem maszyna sunęła. Łukasz ustawił się odpowiednio, upewnił się jeszcze, rozglądając kilkakrotnie, aż wreszcie znalazł się w zasięgu zbliżającego się huku. I gdy huk urósł, tak że nie dałoby się już usłyszeć własnego krzyku, gdy lokomotywa miała się zrównać z Łukaszem, z chłopięcych ust dobył się straszny, przeraźliwy krzyk:

— Franciszkuuu....!!! Franciszkuuu...!!! Nie opuszczaj mnie!!! Nie opuszczaj mnie!!!

Okrzyk zmielił się rykiem pędzącej maszyny. Nikt nie słyszał chłopięcych słów. Nawet on sam....

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama