Spisek Ishbane'a - 31 grudnia, godz. 3.25

Fragmenty książki będącej kontynuacją powieści Listy Lorda Foulgrina, o działaniach mrocznych sił

Spisek Ishbane'a - 31 grudnia, godz. 3.25

Randy Alcorn, Angela Alcorn, Karina Alcorn

SPISEK ISHBANE`A

ISBN: 978-83-7505-537-5

wyd.: WAM 2010




31 grudnia, godz. 3.25

Księżycowy blask rzucał przez okno sypialni upiorny cień. Jillian Fletcher zepchnęła nogą kołdrę na bok łóżka. Leżała, nie śpiąc. Pomimo zmęczenia nie była w stanie zamknąć oczu. Można by powiedzieć, że w swoim ładnym domu na przedmieściach czuła się bezpieczna i było jej wygodnie, ale jej serce wyrywało się do czegoś, czego dotychczas nie mogła dokładnie określić. Tej nocy wydawało jej się, że wyczuwa czyjąś złowrogą obecność w pokoju. Przeszło jej przez myśl, że naoglądała się z przyjaciółmi za dużo horrorów.

Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że jest obserwowana. Wstała, zasunęła żaluzje, a następnie rozsunęła dwoma palcami listwy i wyjrzała na zewnątrz. Spojrzała na koronę wiązu przed swą sypialnią na piętrze. Czyżby obserwował ją ktoś z drzewa? W pewnej chwili wydało jej się, że widzi błysk oczu. Zdusiła w sobie krzyk, następnie, gdy jednak niczego nie dostrzegła, wzdrygnęła się i cofnęła. Wróciła do łóżka i nakryła się kołdrą, jakby to była tarcza wojownika chroniąca ją przed nadlatującymi strzałami. Wiszący na ścianie elektroniczny zegar wskazywał, że północ jest coraz bliżej.

— Kolejna bezsensowna impreza noworoczna — powiedziała Jillian Fletcher, ziewając, wyczerpana po nieprzespanej poprzedniej nocy.

— Wszyscy tutaj, którzy nie są pijani, są nudni albo zajęci — powiedziała Brittany. — Jeżeli to się wkrótce nie rozkręci, to mówię ci, że wychodzimy i poszukamy jakiejś prawdziwej imprezy.

— Albo mogłybyśmy po prostu pójść do domu. Jestem wykończona.

— Po doświadczeniach zeszłego wieczoru będziesz już spała, zanim dowiozę cię na miejsce. Musisz poczuć, że żyjesz, Jillian. A ja jestem właśnie kimś, kto może ci w tym pomóc. Wracam za sekundę.

— A nie możemy iść do domu? — spytała Jillian, której głos podążył w ślad za Brittany, będącą już w połowie drogi przez pokój.

Jillian rozejrzała się po olbrzymim salonie na parterze domu Adama Brotnova. Musiało być w nim teraz z pięćdziesięcioro młodych ludzi. Pijący zebrali się w rogu. Ty Lott i David Richards przechylali swoje piwa, śmiejąc się nazbyt głośno, choć nie bardzo było wiadomo z czego. Najwidoczniej rodzice Adama nie widzieli problemu w piciu alkoholu przez nieletnich albo nie uznali za właściwe, aby zejść na dół i sprawdzić, co się tu dzieje. Jillian patrzyła, jak Ty zapala jointa. Zastanawiała się, co pomyślałaby sobie mama, gdyby wiedziała, że jej idealna córeczka uczestniczy w tego rodzaju imprezie. Większość rodziców obecnych tu dzieciaków nie miała o tym pojęcia. Mama była jednym z nich.

Adam podszedł do Tya.

— Jeżeli zamierzacie palić zioło, wyjdźcie na zewnątrz, z dala od domu. — Ty i David śmiali się przez całą drogę, idąc w kierunku schodów i wychodząc przed dom. Jillian pomyślała, że już nie wrócą. Poczuła ulgę. Mama nie poczuje zapachu trawki na jej ubraniu.

Na parterze mieściły się trzy pokoje gościnne. W jednym znajdowały się wszystkie ubrania. Kolejny, przeznaczony dla obściskujących się par, był już pełny. Niektórzy, zniecierpliwieni czekaniem, poszli do swoich samochodów.

W trzecim pokoju odbywało się jakieś zgromadzenie, zebrani siedzieli w kręgu na podłodze. Jillian uznała, że grano tu w lochy i smoki. Zbliżyła się, aby spojrzeć. Drzwi były nieco uchylone. Poczuła mdławy, słodki zapach kadzidełka. Coś w stylu New Age, ze zgaszonym światłem i płonącymi świecami. Dwie dziewczyny i chłopak odkrywali karty tarota, a następnie interpretowali je. Chłopakiem był Ian Stewart, były chłopak Brittany.

Jillian poczuła muśnięcie w ucho. Odwróciła się raptownie. — Wejdźmy do środka — powiedziała Brittany. — Będzie zabawa. — Jillian nie miała ochoty, ale podążyła za Brittany, która natychmiast usiadła w kręgu. Jillian została z tyłu przy drzwiach, przykucnąwszy, by nie zwracać na siebie uwagi. — To jest karta Czarownika — odezwała się Skyla Stokes. Była przyjaciółką Brittany. Siedziała z podwiniętymi nogami, przodem do większości zgromadzonych. Na głowie miała dziwaczną fryzurę niczym Joanna d'Arc, na widok której Jillian pomyślała, że fryzjer pewnie strzygł ją tępymi nożyczkami. Była prymuską i wyznawczynią wicca. Niektórzy za jej plecami mówili o niej Sabrina, mając na myśli bohaterkę Sabriny, nastoletniej czarownicy, ale dla Skyli to była poważna sprawa. Należała do uczelnianego kowenu złożonego z trzynastu uczniów, w większości ostatniego roku. Brittany powiedziała kiedyś Jillian, że Skyla rzuciła klątwę na Corrie Ward tuż przed jej narciarskim wypadkiem, po którym została sparaliżowana.

Skyla spojrzała na jednego z chłopaków i stwierdziła: — Dobra, wyciągnąłeś Czarownika. To oznacza, że masz władzę nad słowami i materią. Posiadasz hermetyczną mądrość.

— Co to jest hermetyczna mądrość? — spytał chłopak, a wszyscy zaczęli się śmiać.

— Jesteś mediatorem-komunikatorem — powiedziała Skyla. — Jesteś mistrzem-manipulantem materialnego świata. Możesz czynić cuda i stosować magię. Jesteś Hermesem, bogiem oratorów i łgarzy, kupców i złodziei. Dobra, a teraz odkryj drugą kartę.

Chłopak odkrył.

— As mieczy — oznajmiła Skyla.

— Co to oznacza?

— Wyraża brutalną stronę mocy, przemoc oraz nieposkromiony żar.

— Uuu — rozległa się powszechna reakcja, będąca po części wyrazem żartu, ale Jillian odniosła wrażenie, że nie była jedyną, która poczuła się nieswojo.

— Kto następny?

Kartę odwrócił ktoś, kogo nie potrafiła dostrzec.

— Jesteś kapłanką — zawyrokowała Skyla.

Jillian stanęła na palcach, aby ją zobaczyć — była to Tara, dziewczyna z młodszej grupy. Jej tata należał do komitetu kościelnego.

— Posiadasz duchową oraz intelektualną twarz animy — dodała Skyla. — Kobiecej strony duszy. Masz pierwotną żeńską mądrość z równoważącymi się siłami natury. Znasz starożytną sztukę uzdrawiania, magię oraz duchową tajemnicę.

— Naprawdę? Super — odrzekła Tara i rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech. Zgromadzeni wydawali się pochłonięci wróżbami. Jillian czuła się nieswojo, ale też ją to wciągnęło. Tajemniczy głos Skyli, ciemność rozświetlana migocącymi świecami... cóż, przynajmniej nie było nudno.

— Odwróć twoją następną — powiedziała Skyla do Tary.

Tara odwróciła kartę.

— Karta śmierci! — zawołał ktoś. Przez pokój przetoczył się pomruk.

— O rany! Uwaga! — odezwał się Ian Stewart. — Przemoc, brutalna siła, śmierć. Niech każdy ostrożnie prowadzi w drodze powrotnej do domu.

Wybuchł śmiech. Śmiech Brittany był najgłośniejszy.

Spojrzała prosto na Iana.

Jillian wymknęła się za próg, mając nadzieję, że Brittany tego nie zauważyła. Nabijałaby się z niej, mówiąc, że jest paranoiczką. Może i była. Śmierć i przemoc to nie były zabawne rzeczy. Nie, zważywszy na to, co przydarzyło się jej ojcu. Jillian przechadzała się bez celu, słysząc sporadyczne śmiechy, zauważając jednak pusty, niespokojny wyraz oczu wielu osób. Czy ci ludzie naprawdę dobrze się bawili, czy tylko tak udawali? Czy byli równie samotni jak ona? Nie czuła się tutaj jak w domu.

Przyjęcie miało być miłą uroczystością, ale dlaczego czuła się w środku taka pusta? I dlaczego wszyscy naokoło sprawiali podobne wrażenie? Został jej jeszcze jeden semestr do końca szkoły średniej. A co miałoby nastąpić potem? Chciała wyjechać, gdziekolwiek. Robić coś innego, cokolwiek. Znaleźć to, czego jej brakowało. Ale jak? Gdzie? Jillian nie wiedziała, co było nie tak. Ale cokolwiek to było, nie czuła w sobie siły, aby to zmienić. Czym było to, na co musiała wyczekiwać? Westchnęła. Na szczycie jej listy życzeń znajdowały się dwie rzeczy. Chciała mieć chłopaka. I chciała przeprowadzić się do nowego domu. Potrzebowała nowej osoby i nowego miejsca. Tak, o to chodziło. Jej widoki na szczęście sprowadzały się do dwóch pytań — kto i gdzie? Jillian nalała sobie trochę ponczu i usiadła osobno na krześle, z dala od gwaru, wpatrując się w pokój, jak gdyby była to jakaś galaktyka, daleko, daleko stąd.

Nagle zrobiło się zupełnie ciemno. Złowrogą ciszę przeszyły wrzaski. Chłopcy wykorzystywali okazję, aby przerazić dziewczyny, udając, że oni się nie boją. Jillian skrzyżowała ramiona i splotła je mocno, cofając się na krześle przed ciemnością. Światło rozbłysło ponownie, co ucieszyło dzieciaki. Po dwudziestu minutach Brittany wraz ze sporą grupą pozostałych w końcu wyłoniła się z pokoju.

— To było niezłe, Jillian. Światło zgasło w idealnym momencie. Naprawdę powinnaś spróbować kart tarota. Musimy sobie jakieś załatwić.

Jillian pokiwała głową, nie mówiąc tego, co naprawdę myślała. Rzadko mówiła, co naprawdę myślała. Brittany zmierzwiła Jillian włosy, następnie Jillian poklepała koleżankę zabawnie po brzuchu.

— Ała! Uważaj na moje mięśnie brzucha. Te ćwiczenia mnie zamordują, oto cena, jaką się płaci za doskonałość. — Jej wzrok pobiegł w inną stronę. — Hej, tam idzie Ian. Spojrzenie Jillian powędrowało za wzrokiem Brittany do narożnej sofy przy wielkiej misie z ponczem, gdzie Ian Stewart witał się z innym chłopakiem. Przybili sobie piątki.

— Nadal jeszcze coś do niego czujesz, Brit? Dlatego chciałaś pójść do tamtego pokoju.

— Moje zainteresowania miały wyłącznie charakter metafizyczny — odpowiedziała. — Cóż, w porządku, może i chciałam odnowić znajomość z Ianem. Dość mocno się do siebie zbliżyliśmy... wiesz, przed moimi... moimi problemami. Zaczął mnie wtedy unikać, jakbym była trędowata. Nie winię go za to. Nie byłam wtedy w najlepszym stanie. Hej, widzisz, kto z nim rozmawia?

— Widzę. Kto to jest?

— Nie pamiętasz Robbiego Gonzalesa?

— Nie! To Rob? Wygląda inaczej z krótkimi włosami. Nie widziałam go chyba, odkąd ukończył szkołę w zeszłym roku. Poszedł na Uniwersytet Stanowy w Portland, prawda?

— Tak. Słyszałam, że Ian też się tam wybiera w przyszłym roku.

— Ciekawa jestem, czy Rob nadal jeździ tym odpicowanym autem, tym czarnym? Wygląda... fajnie.

— Wygląda na przypakowanego. Gdybym nie była od niego wyższa, to może bym się i zainteresowała.

— Cóż, ja nie jestem od niego wyższa i jestem zainteresowana — Jillian natychmiast poczuła, jak się czerwieni, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to bardziej w stylu Brittany niż jej własnym.

— Kochana, nie ma w tym pokoju nikogo, od kogo byłabyś wyższa. Dobra — szepnęła Brittany, unosząc brew — chodźmy do łazienki upudrować nosek, a potem przespacerujemy się w ich kierunku.

— Pójdę, ale nie będę z nikim flirtować.

— Najpierw mówisz, że jesteś zainteresowana, a potem, że nie będziesz fl irtować? Zdecyduj się, kochanie. Ja wiem, w którym kierunku zmierzam. Z powrotem w życie Iana. Rob jest do twojej dyspozycji.

— Nie zamierzam rzucać mu się w ramiona.

— Nie bądź taka zadufana w sobie. Zrobiłaś się według mnie konserwatywna, odkąd... cóż, no wiesz.

— Mówisz o tacie? — Łzy natychmiast napłynęły do oczu Jillian.

— Nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to... odkąd twój tata... się zmienił. Wiesz. Gdy zrobił się religijny i tak dalej. Najpierw tego nienawidziłaś, ale z czasem zaczęłaś to kupować. A potem...

— A potem umarł — powiedziała Jillian i pojedyncza łza przecięła jej makijaż, odsłaniając znajdujące się pod spodem piegi.

— O jejku. Przepraszam, Jill. Nie chciałam przypominać ci o tacie.

— Nie, nie mów tak! Chcę, żeby ludzie mi o nim przypominali. Czasami minie kilka godzin, gdy o nim nie myślę, i potem czuję się okropnie.

— Sądzisz, że on chciałby, żebyś się tak czuła?

— Pewnie nie.

— Właśnie. On by chciał, żebyś dalej żyła swoim życiem. Chciałby, abyś poszła porozmawiać z Robem.

— Nie jestem w nastroju — Jillian roześmiała się z nagłego zwrotu w logice przyjaciółki.

— Spójrzmy na tę buzię. Nic, czemu nie można by zaradzić. Wiem, co zrobić, aby wrócił ci nastrój.

Brittany złapała Jillian za prawą rękę i pociągnęła za sobą. W bardziej optymistycznym momencie Jillian ruszyłaby za nią w podskokach. Jako jedna z cheerleaderek z Liceum Kennedy'ego znana była ze swojej żywiołowości, nieprzekraczającej cienkiej linii, za którą znajdowała się nadpobudliwość. Ale śmierć jej taty w wypadku samochodowym zbierała swoje żniwo. Gdy tylko sądziła, że rany zaczynały się już zabliźniać, świeży ból przeszywał ją od nowa.

Od czasu do czasu czytywała Biblię i zaangażowała się w działania przykościelnej grupy młodzieżowej bardziej niż w cokolwiek innego, ponieważ wiedziała, że tego właśnie chciałby jej tata. Ale poza Lisą ze szkoły oraz Gregiem, pastorem i opiekunem ich grupy, oraz jego żoną Kristi nie nawiązała w kościele żadnych prawdziwych przyjaźni. Zyskała nową wiarę, coś w tym rodzaju, ale... tak naprawdę nie była to jej wiara. Nie była też pewna, czy chciała, aby taką się stała. Nie po tym, co Bóg zrobił jej tacie.

Przemaszerowały przez środek pokoju obok trzymetrowego stołu z przystawkami. Proste cynamonowe włosy Brittany zwisały jej prawie do łokci i kołysały się niczym wahadło z jednej strony na drugą. Coś w tym widoku zawsze rozśmieszało Jill. Stanowiły zupełne przeciwieństwo. Pięć minut później wyłoniły się z łazienki. Brittany prowadziła, przedzierając się poprzez tłum, niby to przypadkiem manewrując w kierunku Iana i Roba, którzy siedzieli na sofie zajęci rozmową na poważne tematy. Brittany chwyciła za łyżkę wazową do ponczu półtora metra od chłopaków, następnie spojrzała na Jillian i odezwała się podniesionym głosem: — Taa, to prawda, nie? — Zaśmiała się głośno i długo. Jillian wpatrywała się w nią, a następnie dostrzegła rozkazujące spojrzenie w oczach przyjaciółki i nagle sama zaczęła się śmiać.

— Brit?

Brittany z wyrazem zupełnego zaskoczenia odwróciła się i spojrzała na Iana.

— Ian Stewart? Nie wiedziałam, że tu jesteś.

— Nie widziałaś mnie w pokoju z tarotem? Miałem nadzieję, że będziemy mogli porozmawiać. Brakowało mi wspólnie spędzanego czasu. Wydaje się, jakby minęło już wiele miesięcy. Pamiętasz Roberta? — Ian uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Oczywiście. Cześć, Robbie. Świetna fryzura. — Rob zaśmiał się, jakby nie był pewien, czy nie żartuje.

— Jillian, pamiętasz Roba Gonzalesa? — zapytała Brittany.

— Pewnie. Cześć, Rob — powiedziała Jillian, a on skinął głową i uśmiechnął się.

Ian przyciągnął pustą ławę do sofy.

— Siadajcie — zaprosił dziewczyny. Brittany usiadła na ławie obok Iana, zostawiając Jillian stojącą i wpatrującą się w wolne miejsce obok Roba.

— Nie chciałyśmy przeszkadzać — powiedziała Brittany.

— Nie przeszkadzacie. I tak robiło się zbyt poważnie jak na taką imprezę, prawda Rob?

Jillian usiadła ostrożnie, starając się zachować idealny odstęp.

Cała czwórka zaczęła rozmawiać i śmiać się. Po pięciu minutach Jillian była zaskoczona, jak naturalnie się czuła, jak dobrze było jej w towarzystwie tych chłopaków, zwłaszcza w towarzystwie Roba. Jakby była ze starymi przyjaciółmi. Brittany wskazała na kawałek przydymionego kwarcu zawieszonego na łańcuszku na szyi Iana.

— Co to za kamień? Masz go od niedawna, prawda?

— To kryształ Ozyrysa. Mam go od zeszłego miesiąca.

— Co to jest Ozyrys? — zapytała Jillian.

— Egipski bóg.

— Wierzysz w Boga? — zapytał Rob.

— Wierzę w bogów. Nie zawężam tego do jednego boga w odróżnieniu od innego. Nie sądzę, abyśmy byli sami. Myślę, że istnieje mnóstwo sił poza nami, które mają na nas wpływ.

— Do-do-do-do, do-do-do-do — Brittany zanuciła temat z serialu Strefa mroku. — Nadal czytujesz te swoje metafizyczne teksty, Ian?

— Gdy nie gram w kosza. I gdy nie ma przy moim boku jakiejś pięknej dziewczyny.

— Jak ci się podoba na uniwerku w Portland? — Jillian zwróciła się do Roba.

— Niektórzy profesorowie są jakby z innej planety, to a propos Strefy mroku, ale inni są raczej w porządku. — Jego ciemnobrązowe oczy zalśniły. — Poza tym, że mam kupę nauki, zaangażowałem się w akademicką grupę studiów nad Biblią. Do tego w pobliżu znajduje się fantastyczny kościół. Czasami wyrywam się w niedziele do mojego rodzinnego kościoła.

— A jak życie w kampusie? — zapytała Jillian.

— Fajnie, o ile trzymasz się z daleka od narkotyków, gorzały i... — spuścił wzrok — innych rzeczy. Ale naprawdę mi się tam podoba. Poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Staram się przekonać Iana, aby się zapisał w przyszłym semestrze, zamieszkał w akademiku, może razem ze mną. Jestem pewien, że trener drużyny koszykarskiej chciałby go poznać.

Rozmawiali i żartowali na każdy temat. Jillian, pogrążona w rozmowie, została do końca imprezy.

— A jak tam ostatni rok w liceum? — zapytał z kolei Rob.

— Nie mogę się już doczekać końca. Mama mówi, że nie powinnam się śpieszyć. Ale chcę się stąd wyrwać, coś ze sobą zrobić. Wyżywam się jako cheerleaderka, przykościelne kółko młodych jest w porządku. Nawet praca dość mi się podoba.

— Gdzie pracujesz?

— Jestem kelnerką w Red Robin. Tylko w czwartki wieczór i czasami w weekendy. Dostaję niezłe napiwki.

— Red Robin, tak? Może wpadnę tam kiedyś. — Wydawało się, że Rob się zaczerwienił, potem odwrócił się do Iana.

— Kiedy grasz następny mecz?

— W piątek wieczór gramy na swoim boisku przeciwko Grantom. Mają w zespole takiego jednego, chociaż i u nas nie brakuje dobrych zawodników. Wpadliśmy na siebie na letnim obozie. Jest niezły, ale poradzę sobie z nim. To powinien być dobry mecz.

— No to może sprawdzę, jak sobie radzisz w piątek — powiedział Rob.

— Świetnie — stwierdziła Brittany. — Będziesz mógł wówczas zobaczyć występ Jillian jako cheerleaderki. Jest... jak to nazywacie? Szybowcem?

— Latawcem — powiedziała Jillian bez cienia uśmiechu. Myślała, że udusi Brittany, która pytała już Iana o znaczenie kamienia Ozyrysa. Jillian i Rob w końcu odchylili się z powrotem na oparcie sofy, ich spojrzenia trafiły na siebie.

— Wspomniałaś o kościele, do którego chodzisz. Powiedz mi o tym coś więcej.

Im dłużej mówiła, tym większą miała na to ochotę. Wydawał się autentycznie zainteresowany.

— 11.59 — ktoś krzyknął.

— Co? — zapytała Brittany.

— Już prawie północ? — zdziwił się Rob. — To chyba jakieś żarty. Ostatnim razem, gdy sprawdzałem, była 10.45!

— Czas biegnie szybko, gdy się człowiek dobrze bawi — odparł Ian.

— Chyba tak — przytaknęła Jillian. — Zapowiadało się to na jedną z najgorszych imprez noworocznych, na jakiej byłam. Teraz... wydaje się jedną z najlepszych.

— Co masz na myśli, mówiąc o jednej z najlepszych? — zapytał Ian, obejmujący ramieniem Brittany.

Dwadzieścioro młodych ludzi zebrało się wokół komputera, gdzie wielki na cały ekran cyfrowy zegar odliczał sekundy. Gdy pokazała się liczba 11, Jillian usłyszała głęboki oddech.

— Dziesięć, dziewięć, osiem... — wszyscy zebrani skandowali chórem.

Ian i Brittany odwrócili się do siebie i zetknęli ustami. Jillian spojrzała nerwowo na Roba kątem oka. — Siedem, sześć, pięć...

Rob przysunął się do niej nieco bliżej. Miała nadzieję, że nie znalazł się na tyle blisko, aby dostrzec jej piegi pod makijażem. — Cztery, trzy, dwa...

— Szczęśliwego Nowego Roku, Jillian — powiedział Rob. Pofrunęły serpentyny, uniosły się balony, huknęły sztuczne ognie, ktoś zaczął bębnić po rondlach, ktoś inny podkręcił muzykę. Jonathan z zespołu jazzowego zadął w trąbkę.

Wszyscy się śmiali.

Jillian poczuła coś, czego nie doświadczała od miesięcy. Może była to nadzieja. Po raz pierwszy od śmierci swojego taty poczuła, że naprawdę świętuje.

Rob podszedł do stołu, napełnił trzy szklanki ponczem i podał jedną najpierw Jillian, następnie Brittany, potem Ianowi. Napełnił jeszcze jedną dla siebie i uniósł ją pośrodku ich małego kręgu.

— Za czwórkę przyjaciół i za ten rok, który jest przed nami... cokolwiek ma przynieść.

Cztery szklanki zabrzęczały, Iana trochę za mocno się przechyliła i rozlało się nieco ponczu. Cała czwórka zaśmiała się i wychyliła je do dna.

Zadzwonił telefon. Pięć osób sięgnęło po komórki, ale ich telefony milczały. Ian wyciągnął swój z dużej kieszeni bojówek i uniósł go do ucha.

— Tak, Ty? Zgadza się. Nadal na imprezie. Zaczekaj. Wolniej. Nie mogę cię zrozumieć. Zadzwoniłeś pod 112? O co chodzi? Po co? — Ian zamachał swoją długą ręką, prosząc o ciszę. Ludzie przerwali to, co właśnie robili, i zgromadzili się przy sofie, słuchając. — David? Był po prostu pijany, człowieku. Widziałem go w takim stanie wiele razy. Czekaj... co powiedziałeś? Nie rozumiem. Zacznij raz jeszcze. Powiedz to bardzo powoli.

Podczas gdy każdy w pokoju słuchał, wstrzymując oddech, twarz Iana zrobiła się blada. — David nie żyje?



opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama