Ocalić misto Erasmus

Powieść - historia człowieka, który posłany, aby pomagać innym, ze zdziwieniem odkrywa, że sam potrzebuje pomocy - fragmenty

Ocalić misto Erasmus

Steven Cleaver

OCALIĆ MIASTO ERASMUS

ISBN: 978-83-7505-277-0

wyd.: WAM 2009



Spis treści
Rozdział 1
Spotykam Anioła Śmierci 7
Rozdział 2
Mniej uczęszczana droga 22
Rozdział 3
Prześladowany przez plagi 40
Rozdział 4
Pani Davenport 48
Rozdział 5
Nocne niebo 62
Rozdział 6
Zwiedzając Erasmus 73
Rozdział 7
Kazanie o górze (pieniędzy) 93
Rozdział 8
Jimmy Constantine 118
Rozdział 9
Powrót córki marnotrawnej 126
Rozdział 10
Kiedy drzwi nie są drzwiami? 139
Rozdział 11
Dziewięćdziesiąt pięć kartek na drzwiach wittenberskich 153
Rozdział 12
Śmierć bierze się do dzieła 175
Rozdział 13
Mobilizacja miasta 183
Rozdział 14
Sam na pustkowiu 200
Rozdział 15
Śmierć przychodzi o świcie 207

ROZDZIAŁ 1

Spotykam Anioła Śmierci

Nie spodziewałem się spotkać Anioła Śmierci, który będzie wydostawał się z pralki. Tak naprawdę w ogóle nie spodziewałem się spotkać Anioła Śmierci. Nie tak szybko. Nie w tym miejscu. A przecież właśnie go widziałem, jak powoli wynurza się z otwartego bębna wspaniałej pralki przemysłowej firmy Dixie Manufacturer, wirując i wysuwając swoje ciało wprost na podłogę pralni.

Chyba nikt tak naprawdę nie spodziewa się zobaczyć Anioła Śmierci w pralni samoobsługowej, a tym bardziej wyłażącego z jednej z pralek. Sądzę, że wszyscy wyobrażamy sobie coś bardziej ekstrawaganckiego. Mnie zawsze realistyczna wydawała się scena z Siódmej pieczęci Bergmana, w której Śmierć gra w szachy. Śmierć jest tam ubrana na czarno i z surowym wyrazem twarzy pochyla się nad szachownicą, rozgrywając bardzo poważną partię. Wokół panują ciemności i wydaje się, że Armagedon jest tuż za horyzontem. Nie wróży to nic dobrego. Zawsze więc wyobrażałem sobie spotkanie ze Śmiercią mniej więcej w ten sposób, spodziewając się, że będzie w nim więcej napięcia. Jednakże oczekiwania bywają zawodne w zetknięciu z Życiem, a nawet chyba ze Śmiercią.

Przyznaję, że byłem nieco zaskoczony. Większość rzeczy trzeba z pralki wyciągać. Nigdy nie widziałem, żeby coś wychodziło z niej z własnej woli. Nigdy, aż do tej pory. Przed chwilą wrzuciłem kilka monet do zakurzonego automatu ze słodyczami, wybrałem torebkę z miętówkami i czekałem, aż wypadnie. Wtedy właśnie go zauważyłem. Jedną ręką gmerałem przy wylocie automatu, ale oczy miałem utkwione w postaci, która właśnie wydobywała się z pralki po drugiej stronie pomieszczenia. Poczułem się nieswojo, ale moja ciekawość została pobudzona. Widok ten przywodził na myśl trochę wilgotnego motyla monarchę, wydostającego się z okowów poczwarki, tyle tylko, że ten motyl wydawał się całkiem doświadczony w tym, co robił.

Prawdę powiedziawszy, do pralni Quik Clean przyszedłem tylko po miętówki. Byłem w podróży od dłuższego czasu, zatrzymałem się więc w pobliżu przed sklepem spożywczym Agnes, myśląc, że na pewno dostanę tam coś na nieświeży oddech. Miałem się spotkać po raz pierwszy z pewną ważną osobą i chciałem zrobić dobre wrażenie. Świeży oddech ma zaś duże znaczenie.

Sklep spożywczy Agnes był jednym z tych małych sklepików usytuowanych przy rzadko uczęszczanej drodze, na peryferiach prowincjonalnego miasteczka. Wywieszki w oknach były lekko wypłowiałe z powodu wieloletniego działania promieni słonecznych. Krótko mówiąc, było to takie miejsce, gdzie można się spodziewać zawyżonych cen i przeterminowanego jedzenia. Wyglądało jednak nieskazitelnie czysto.

Wywieszka na drzwiach informowała: „Agnes wyszła. Proszę przyjść później”. Była to mała karteczka mocno przyklejona do wewnętrznej strony szklanych drzwi. Fakt, że była tak porządnie przymocowana, powinien był mnie zastanowić, ale spieszyłem się i nie zwróciłem na to uwagi. W poszukiwaniu miętówek dotarłem więc do sąsiadującej ze sklepem pralni Quik Clean, gdzie spotkałem Śmierć.

Skąd wiedziałem, że to Śmierć? Na pewno was to zastanawia. Zresztą, ja sam miałem w tej kwestii wątpliwości. Muszę szczerze przyznać, że taką odpowiedź na to pytanie podsuwał mi głównie instynkt, a instynktowi nauczyłem się ufać. Tak więc emanowała z tej postaci energia, niekoniecznie negatywna, ale przewyższająca ten zwykły rodzaj, z którym normalnie się stykam. Ciało przeszył mi prąd, a w moim wnętrzu coś się odezwało. Pradawne uczucie, przysypane warstwami wielu lat, mimo to zawarta w nim energia była potężna. Gdyby jednak powołano mnie na świadka i poproszono o przedstawienie namacalnego dowodu, że to rzeczywiście była Śmierć, nie potrafiłbym go podać. Ale niektóre doświadczenia takie właśnie są. Po prostu to się wie.

Anioł Śmierci rzeczywiście na takiego wyglądał. Był wysoki. Ale nie tyle wymiary jego postury miały znaczenie, ile wrażenie, jakie wywierał. Nie mógł mieć więcej niż siedem stóp wzrostu, ponieważ pomiędzy jego głową a sufitem była jeszcze wolna przestrzeń, niemniej jego ciało zdawało się wypełniać całe pomieszczenie. Jego obecność przywołała uczucie, które pamiętałem z dzieciństwa. Dorośli nie byli w gruncie rzeczy dużo więksi niż dzieci, lecz w ich sposobie bycia i wzajemnych kontaktach była pewność siebie, która ich od nas odróżniała.

Anioł Śmierci ubrany był cały na czarno. Niewykluczone, że wyda wam się to banalne; być może wolelibyście coś bardziej spektakularnego. Zielony też byłby niezły. Jaskrawo zielony może jeszcze lepszy. Jednak ja jestem tylko narratorem, który postanowił wiernie opowiedzieć tę historię. A zatem: był ubrany na czarno. Wy zaś wyobrażajcie sobie, co chcecie.

Jego twarz była niewidoczna, schowana w fałdach peleryny. Atramentowoczarna tkanina zwisała wzdłuż ciała, od czasu do czasu falując, i opadała aż do podłogi, spowijając coś, co kształtem przypominało skrzydła. Miał długie ramiona, a z rękawów wystawały kościste dłonie. Z perspektywy czasu powiedziałbym nawet, że był połączeniem wszystkich wyobrażeń Śmierci, jakie kiedykolwiek widziałem. Być może najbardziej podobny do niego był trzeci duch w filmie Opowieść wigilijna. W wersji z 1952 roku z Alistairem Simsem. Zresztą, tej najlepszej.

Pamiętam, że stanął wyprostowany pośrodku pralni. Otrzepał swoje czarne okrycie, pozbywając się kilku skarpetek nie do pary i chusteczki do nosa. Od niechcenia strzepnął na podłogę resztki proszku do prania, tworząc mały pierścień proszkowych drobinek wokół swej peleryny. Podniósł ręce, żeby się przeciągnąć, i potężnie ziewnął, a potem obrócił głowę w moim kierunku.

Gmerałem w torebce, usiłując wyciągnąć z niej miętówkę. Pospiesznie wrzuciłem do ust kulkę, która z niej wypadła, lecz ta niestety okazała się małą grudką nierozpuszczonego proszku do prania. Uśmiechnąłem się krzywo, wciąż obracając kulkę w ustach, i ze wszystkich sił starałem się, by stać się niewidocznym, chociaż, jak przypuszczam, przed Śmiercią nic się nie ukryje, tym bardziej, gdy w kącikach ust zaczynają ci się pojawiać bąbelki.

— Andrew — powiedział Anioł Śmierci. Rozejrzałem się po pralni. Była pusta. Przesunąłem powoli prawą nogę do tyłu, zastanawiając się, czy nie rzucić się do drzwi. „Może — myślałem z nadzieją — w pobliżu jest jakiś inny Andrew. Może ten Andrew wynurzy się wkrótce z innej pralki albo nawet suszarki”.

— Andrew Benoit! — tym razem w głosie Anioła słychać było nutę irytacji. Próbowałem zignorować wezwanie, lecz było zupełnie oczywiste, że wymówił moje nazwisko. Jego głos odbił się w pralni głośnym echem. Pewnie gdzieś w pobliżu mógł być jakiś inny Andrew Benoit, lecz skoro oprócz mnie w pralni nie było nikogo, trudno było nie zauważyć, że chodzi mu jednak o mnie. Anioł Śmierci starał się zwrócić moją uwagę, a ja go ignorowałem, lecz nawet Śmierć może się zirytować. Gdy przemówił, drzwiczki pralek otwarły się gwałtownie, grad skarpetek nie do pary przeleciał mi obok twarzy, a w kącie dostrzegłem wysuszone prześcieradła. Jakaś przypadkowa skarpeta w romby przefrunęła mi obok głowy. Wyglądała znajomo.

Stałem na wprost olbrzymiej postaci, sparaliżowany mieszanką strachu i podziwu. „Bóg nie doświadczy mnie bardziej niż mogę znieść” — pomyślałem. Nie cofnąłem się.

— Ja... jestem Andrew Benoit — odparłem, unosząc brew jakby lekko zdziwiony i mając nadzieję, że Anioł chce z pewnością zapytać o drogę. Serce biło mi szybko i z wrażenia upuściłem torebkę z miętówkami na podłogę. Żadne z zajęć w seminarium nie przygotowało mnie na spotkanie Śmierci. Przynajmniej nie w taki sposób.

— W czym mogę pomóc? — zapytałem. W któreś lato pracowałem w dziale obsługi klienta i nauczyłem się, jak rozładowywać potencjalnie trudne sytuacje. Teraz, rozważywszy dwie możliwości: ucieczki lub walki, stwierdziłem, że najlepsza będzie ta trzecia. „Kiedy Śmierć woła cię po imieniu — myślałem gorączkowo — najrozsądniej jest być uczynnym”.

— Jestem Aniołem Śmierci — powiedział.

No więc dobrze, moje przypuszczenie było trafne. Na ogół nie spieram się z kimś potężnej postury, kto zna moje nazwisko. Tak nakazuje zdrowy rozsądek.

— Czego chcesz ode mnie? — zapytałem. Spojrzałem do góry, w kierunku pustki bez twarzy. U moich stóp leżały rozsypane miętówki, a nogi lekko mi się trzęsły. Nie jestem zwolennikiem konfliktu. Wolę unikać sytuacji, które wymagają konfrontacji. Stresują mnie proste rzeczy, jak kiepska obsługa czy bezczelni podróżni w metrze, a tutaj miałem do czynienia z czymś poważniejszym. Stałem twarzą w twarz ze Śmiercią i było całkiem prawdopodobne, że będę musiał stawić opór. Śmierć nie żartowała. Nie miała przy sobie szachownicy.

— Za tydzień zmiotę z powierzchni ziemi całe miasteczko Erasmus — powiedział Anioł niedbałym tonem, który zadawał kłam znaczeniu jego słów.

To była dla mnie ważna nowina. Kiedy zatrzymałem się, by kupić miętówki, zmierzałem właśnie do tego miasteczka. Zaproponowano mi tam posadę pastora w miejscowym kościele na okres jednego roku. Chciałem mieć ten rozdział szybko za sobą i iść dalej. Moje stypendium w seminarium obligowało mnie do przepracowania pierwszego roku w małej, cieszącej się mniejszym wzięciem wspólnocie, a z tego, czego się dowiedziałem, wynikało, że praca w Erasmus należała do wyjątkowo trudnych. Pogodziłem się z tym, wiedząc z góry, że wkrótce czeka mnie lepsza przyszłość. Erasmus sprawiało wrażenie miejsca, z którego ludzie wyjeżdżają, ale do którego nigdy dobrowolnie się nie wraca.

— Zmieciesz z powierzchni ziemi całe Erasmus? — zapytałem. Rozmawiając ze Śmiercią, najlepiej się bowiem upewnić. Moje oczekiwania względem przyszłości zmieniały się zaś szybko, potrzebowałem więc wyjaśnienia.

— Tak — odparł Anioł. — Wrócę po nich za tydzień.

— Czy to jest dzieło Boga?

— Tak — odparł i na chwilę zamilkł. — Bóg obserwuje to miasto od dłuższego czasu.

— Po co Bóg miałby obserwować Erasmus? — zapytałem z niedowierzaniem. — To miasto bez znaczenia. Dlaczego Bóg chciałby je zniszczyć?

Nie potrafiłem sobie wyobrazić, żeby ktoś chciał poświęcić swój czas miasteczku Erasmus. Było to jeszcze jedno miasto, jakich wiele pomiędzy wschodnim a zachodnim wybrzeżem. Nic nie znacząca kropka przy linii zwanej drogą. Wziąwszy zaś pod uwagę położenie, Erasmus było wręcz zbędne. Bo o Erasmus, jak o tysiącach podobnych miasteczek, zapomina się w drodze do miejsca, które się pamięta.

— Tracą wiarę — odparł Anioł Śmierci nonszalancko, strzepując z ramienia stwardniałą drobinkę proszku. Spadła ona na jeden z czerwonych, składanych, plastikowych stołów, a potem stoczyła się na podłogę. — Wkrótce ich wiara zniknie.

— Więc Bóg cię wezwał?

— Tak — odpowiedział. — W momencie, kiedy pewna liczb osób w danej wspólnocie traci wiarę, uruchamia się naturalny sygnał. Dostaję automatyczne wezwanie. Potem Bóg nie ma już z tym nic do czynienia. Bóg przestał się angażować w całe to niszczenie dawno temu. Za bardzo to przeżywa.

„A to dobre — pomyślałem. — Zdaje się, że Bóg zlecił całą procedurę umierania wynajętemu pracownikowi. Ergo: Nie trzeba się już przejmować czy martwić przy podejmowaniu decyzji”. Tak naprawdę nie mogłem chyba winić Boga za to, że jest wyczerpany — przy całym tym nieustającym zawieraniu i łamaniu przymierza. Istoty ludzkie z pewnością nie ułatwiały życia swemu Stwórcy. Nic zatem dziwnego, że Ten usunął się w cień. Życie wróbli jest mniej skomplikowane.

— Zamierzasz więc za tydzień zniszczyć to miasto, ponieważ jakiś procent ludności stracił wiarę?

— Właśnie — odparł.

— Po co to mówisz... mnie? — zapytałem. „Dlaczego — zastanawiałem się — koniecznie musiałem to wiedzieć?”.

Pomyślałem, że Śmierć w zasadzie pracuje samodzielnie. Słyszałem opowieści o ludziach, którzy mają wizje lub przeczucia, ale ten przypadek tutaj nie zachodził. Anioł Śmierci zwracał się do mnie. Rzucono mi piłkę w ostatnich minutach czwartej kwarty, a ja do tej pory nie byłem nawet jednym z graczy. Co więcej, nie wiedziałem nawet, jaka to gra.

— Muszę kogoś wybrać — powiedział. — Mieszkańcy dostaną ostatnią szansę. Mam powołać proroka — głos Śmierci stał się bardzo poważny. — Wybrałem ciebie.

— Dlatego, że chodziłem do seminarium?

— Nie, Andrew. To było tylko częścią twojej drogi — zamilkł na chwilę. — Tak naprawdę wybrałem wielu.

Ale — powiedział, wskazując na pustą pralnię — tylko ty się pojawiłeś.

„Super — pomyślałem. — Mam być ostatnim telefonem, który odbierze umierający. Wielkie dzięki, Śmierci. Publishers Clearing House1 losowo wybiera Mary Beth Finster z East Albatross w Kansas jako zwyciężczynię miliona dolarów, a ja co dostaję? Śmierć i zapowiedź bezrobocia”.

— Mnie nigdy do niczego nie wybierają.

— Nie, Andrew. Nie wybierają cię do tego, do czego twoim zdaniem powinni. A to różnica.

— Ale ja nie jestem prorokiem — powiedziałem.

— To znaczy, nie sądzę, żebym miał odpowiednie przygotowanie.

— Różnie mnie w życiu nazywano, a niektóre z tych określeń nie nadawałyby się raczej do druku, więc sami sobie dośpiewajcie kilka barwnych i mocno opisowych przymiotników i rzeczowników. Słowo „prorok” nie padło w żadnej wymianie zdań. „Proroków już nie ma” — pomyślałem, ale nawet gdyby istniała niewielka szansa, że jednak są, byłem pewny, że nim nie jestem.

— Każdy może być prorokiem — odparł Anioł Śmierci.

No cóż, usuńcie teorie z ostatniego akapitu. Jestem prorokiem. Prorocy byli grupą różnych ludzi. Jonasz, Jeremiasz, Elizeusz, Debora, Eliasz. Nie byłem pewien, czy jestem ich formatu, a zostałem powołany, żeby ocalić jakieś beznadziejne miasto. Utknąłem w zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, a Śmierć mnie właśnie poinformowała, że za tydzień zostanie ono zniszczone. No i po pewności stałego zatrudnienia.

— Ty nasłałeś plagi na autobus? — zapytałem.

— To był Bóg — odparł. — Ja nie czuję się w nich za mocny. Przynajmniej nie w sensie znaków.

— Ale autobus... wiedziałeś, że zawrócę?

— Nigdy tego nie wiem — wzruszył ramionami.

— Tak jak powiedziałem, wezwałem wielu, ale pojawiłeś się tylko ty.

Ocalić Erasmus. Takie było wezwanie. Ja nawet tego miasta nie znałem. Dopiero co przyjechałem i wcale nie byłem zachwycony tym, co zobaczyłem. Ocalić Erasmus? Rzadko kiedy udawało mi się coś uratować. Miałem problemy nawet z saldem na książeczce czekowej. Znalazłem kiedyś na podwórku pisklę. Ptaszek najwyraźniej był chory.

— Co z nim zrobisz? — zapytał mnie ojciec.

— Nie wiem, tato — odparłem. — Po prostu nie chcę, żeby umarł. — Ptaszek zdechł po dwóch dniach. Ja płakałem jeszcze dłużej. A ptak jest przecież mały w porównaniu do miasta,

nawet do takiego miasta jak Erasmus.

1 Publishers Clearing House (lub PCH) — firma marketingu bezpośredniego oferująca klientom zniżkowe subskrypcje na czasopisma oraz artykuły gospodarstwa domowego z możliwością wzięcia udziału i zdobycia nagrody w wielu loteriach (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama