Pochwała brzydoty - rozdział I

Powieść - autorka dedykuje opowieść tym, którzy stoją na rozdrożu i czasem widzą w lustrze kogoś obcego

Pochwała brzydoty - rozdział I

Loredana Frescura

POCHWAŁA BRZYDOTY

ISBN: 978-83-7505-265-7

wyd.: WAM 2009



ROZDZIAŁ 1

Nie boję się być sama z sobą. Boję się być sama beze mnie.

Moja ciocia mówi, że ten, kto jest sam, nie ma przyjaciół, a jeśli nie masz przyjaciół, to znaczy, że masz trochę nie po kolei w głowie, że jesteś, krótko mówiąc, mizantropem.

Ja jestem sama, ponieważ nie mam przyjaciół, ale nie czuję się mizantropem. Trochę mnie śmieszy to słowo. Kojarzy mi się z triceratopsem i innymi dinozaurami, z małymi fi gurkami, które można wsadzać do specjalnych albumów.

Jestem sama, bo banda, której się wydaje, że tu rządzi, mnie nie chce. Tu — znaczy w szkole, tu — znaczy również w dzielnicy miasta, które jest częścią Włoch, czyli również świata. Świat mnie nie chce. Dlatego ja nie uważam go za świat. To znaczy uważam, ale na swój sposób.

Moja mama jest dobra jak chleb. Jest łagodna i martwi się o wszystkich i wszystko. Może z wyjątkiem samej siebie.

Mój tata to typ wojownika. Walczy z jedzeniem. Nienawidzi go i kocha je zarazem, tak jak ja mój świat. Czasem wydaje mi się, że dla niego nie istnieje nic oprócz tej walki, że cały jego świat sprowadza się do wielkiej kanapki z cholesterolem i kaloriami. Mój brat jest szefem bandy, która rządzi światem. Moim światem. Być może jest jak kawałek pomarańczy.

Nie ma niczego całego. Nie ma niczego swojego.

Moja ciocia. Należy do żółtych. Siostra mojego taty. To jakby osobne uniwersum, do którego jeszcze nie dotarłam, w którym nie wiem, czy jest dla mnie miejsce, nie wiem, czy czekają tam na mnie czereśnie, czy wyschnięte kaktusy.

Siostra taty jest piosenkarką. Śpiewa i patrzy w oczy refl ektorom, a wtedy jej oczy stają się żółte i błyszczą. Są piękne. Jak oczy kota.

Mama, kiedy mówi o niej, mówi też trochę o sobie. Twierdzi, że jej jeżdżenie po świecie to tak naprawdę ucieczka, ale widać, że ona też chciałaby czasem tak uciec.

Dość tych dywagacji. Trzeba przygotować wypracowanie na zakończenie roku szkolnego.

Barbara, która kocha się w moim bracie, zapytała panią profesor od włoskiego, czy może pisać zadanie razem ze mną.

Pani Minelli, która ni w ząb nie przypomina Lizy, zdjęła okulary, wytrzeszczyła oczy, ale zgodziła się. Szybko opracowałam zemstę, bo wiem, że Barbara chce się uczyć ze mną tylko dlatego, iż sądzi, że jeśli uda jej się wejść do naszego domu, będzie miała większe szanse u mojego brata.

Wstałam i niczym wąż kobra wycedziłam z siebie tytuł wypracowania: Brzydota w czasach współczesnych jako narzędzie odkupienia.

Niezłe, co? Może trochę za bardzo nadęte jak na tytuł, ale i tak niezłe jak na coś, co wymyśliłam w pięć sekund.

Czekam na wybuch bomby. Profesor wytęża mózg, a Barbara, która nie jest w stanie tego zrobić, bo według mnie nie ma mózgu, patrzy na mnie z uśmiechem. Nic z tego nie zrozumiała.

Siadam i też się uśmiecham. Barbara, nasza klasowa piękność, z pewnością nie będzie chciała pochlebnie wyrażać się o brzydocie.

Reszta klasy usiłuje wygonić muchę szukającą prądu powietrznego, który wyprowadziłby ją na zewnątrz. Równowaga nie jest moją mocną stroną.

Uśmiecham się, ale chciałabym rzucić sobie kamieniem w głowę. Chciałabym się ukamienować za to, że byłam niewierna samej sobie. Giorgia odwraca się do mnie i mówi: „Gratulacje”.

Brzydka, która składa gratulacje drugiej brzydkiej za to, że postanowiła wypowiedzieć się na temat brzydoty.

Psychologowie ścigaliby się, żeby poddać mnie analizie, gdybym tylko im na to pozwoliła. Jestem jedyną brzydką, która ma pewne przywileje. Nienawidzą mnie piękni i nienawidzą mnie brzydcy. To przez mojego własnego brata, szefa tej bezmózgiej bandy pięknisiów.

— Bardzo dobrze, to temat bardzo ważny w naszym społeczeństwie, które spycha brzydkich na margines „sympatycznych”.

Bystra ta pani Głęboka. Co ona może o tym wiedzieć. Przecież nie jest brzydka.

Od razu przychodzi mi na myśl początek. W moich genach musi być chyba jakiś chromosom poety. „Brzydki, który wcale nie jest dumny z tego, że jest brzydki”.

To nic specjalnego, ale może sprawi, że babka się zastanowi, dlaczego w jednym zdaniu użyłam dwa razy tego samego słowa „brzydki”.

Nie, wcale jej to nie zastanowiło. Pisze coś w dzienniku, zajęła się czymś innym. Cóż, chciałam przynajmniej pokazać, że wiem, jak podkreślić pewne pojęcia. Na przykład brzydotę.

Jestem brzydka. Nie tylko teraz, kiedy dorastam i burza hormonów nie bardzo wie, co ma z sobą zrobić. Zawsze taka byłam, nie mam nadziei na los brzydkiego kaczątka, które okazało się łabędziem. Ta bajka to jakaś bzdura: tak, taka jest prawda. Jestem więc sama. Mogę uczciwie na siebie spojrzeć, oglądać się w kałużach albo w wystawach skle- powych, albo nawet w lustrach, i lepiej pojąć, dlaczego jestem brzydka.

Brakuje mi harmonii formy. Odkryłam to po latach obserwacji, medytacji i upokorzeń.

— Co za nos! Jak noga koguta chorego na artretyzm! Piękne i wymyślne, z delikatnym odwołaniem do natury — obecnie w modzie.

— Co za usta, z których jedzie zdechłą myszą, nawet myszy nie dały się zjeść żywcem.

Nigdy nie udają mi się cięte riposty. Nigdy. Przy- chodzą mi do głowy za późno, bo obelga lub potwarz mnie blokują. Zapierają mi dech w piersiach.

Spuszczam głowę i liczę na to, że te dwa włoski, które mam, zakryją moją przeklętą twarz.

Nie jestem brzydka tylko z powodu nosa. Nie, to za mało. Totalnie brzydcy, tacy jak ja, to zupełnie co innego niż zwykli brzydale. Wychodzą mi na przykład pryszcze. Duże i czerwone, których żaden fluid nie jest w stanie przykryć. Włosy na nogach nie rosną mi normalnie, ale pod skórą i powstają czerwone punkty pełne ropy. Obrzydlistwo!

Giorgia ma takie włosy jak ja, tylko że jej mają kształt serca, a to już coś.

Ja i Giorgia jesteśmy najbrzydsze z całej szkoły. Z tą drobną różnicą, że ona nie ma brata, który jest szefem bandy, w dodatku stukniętym. Na początku on i jego kumple nabijali się z niej i robili jej okropne kawały: na przykład wkładali zdechłe żaby do kanapki albo znajdywała sztuczne szczęki w książce do biologii. Ma trochę wystające zęby, nie tylko te z przodu. Wszystkie. Dokładnie wszystkie. Nosi aparat przypominający statek kosmiczny: wychodzi z ust jak jakieś rusztowanie nabite śrubami i gwoździami. A jednak Giorgia mówi czule o moim bracie, to znaczy mówi miłe rzeczy, choć trochę przy tym sepleni.

Nie chcę się uczyć z Barbarą: gapiłaby się tylko na drzwi do pokoju mojego brata, malowałaby się szminką i podciągałaby sobie spódnicę, żeby pokazać nogi i uda bez podskórnych włosków.

Pytam Giorgii, czy chce ze mną pisać zadanie. Wzdycha, a jedna ze śrub odbija światło. Nauczycielka jest zadowolona z tej decyzji.

Jesteśmy nad miastem. Pięknie tu. Kolejka linowa jedzie powoli, siedzenie się kołysze i skrzypi. Giorgia przysuwa się do mnie. Jesteśmy z dala od wszystkiego. Nie można przecież zacząć takiego wypracowania byle gdzie. To miejsce jest idealne — nawet jak ci się zachce bekać, nikt się nie zorientuje.

Możesz wszystko posłać do diabła za pomocą wszelkich gestów, jakie znasz, a nawet możesz wymyślić nowe.

— Dlaczego chcesz je podzielić na akapity? To przecież nie jest referat naukowy.

— To bez znaczenia, postanowiłyśmy odpalić bombę — trzeba to zrobić z godnością.

— Marcella, co ci przyszło do głowy? — pyta ze smutkiem. Sama się nad tym zastanawiam, teraz, już na chłodno, i przeklinam samą siebie.

— Posłuchaj, Giorgia! Wszyscy uważają, że jesteśmy brzydkie, niektórzy to mówią, a inni duszą słowa w sobie, ale, jeśli dobrze im się przyjrzeć, mają to wypisane na czole. Warto do tego podejść naukowo. Kto się do tego lepiej nadaje niż my dwie?

Giorgia kurczy się trochę w sobie jak wysychający liść. Kolejka dojeżdża do górnej stacji, możemy niemal dotknąć chmur. Zaczynają mi płynąć łzy, sa- ma nie wiem dlaczego.

— A tobie nie jest przykro? Znaczy, nie czujesz się nigdy jak jakieś straszne paskudztwo, na przykład jak kupa psa, którą ktoś przypadkowo kopnął, a jak się zorientuje, to wymiotuje z obrzydzenia?

— Tak często, że przydałyby się dwa kalendarze rocznie, żeby to wszystko opisać. Trzeci grudnia przed południem: okropność. Trzeci grudnia po południu: obrażono mnie, kiedy jadłam lody cytrynowo- pistacjowe: lody spadły mi na ziemię.

Obrzydliwe.

Śmieje się, walcząc ze śrubą aparatu.

— Kiedy skończą cię tym torturować? — pytam, nie patrząc jej w oczy. To rzeczywiście tortura zasługująca na szacunek.

— Za osiemnaście miesięcy. Czasami mam ochotę rzucić się pod samochód, ale z moim wyjątkowym szczęściem na pewno miałabym ciało w strzępach, a aparat dalej mocno trzymałby się zębów.

— Nie znęcaj się tak nad sobą.

— To i tak nic nie da. Zawsze będę brzydka. Moja mama twierdzi, że jak zęby są na swoim miejscu, to lepiej się przeżuwa i w wieku pięćdziesięciu lat nie ma się wrzodów. Co mnie obchodzą wrzody? Mam znosić to wszystko przez jakieś głupie wrzodyijPo- za tym teraz nawet nie operuje się wrzodów, są na to lekarstwa. Marcella, daj mi śrubokręt.

— Daj spokój. Podyktuję ci pierwszy akapit, a jak ci nie będzie pasował, to go zmienimy, potem ty na- piszesz drugi.

— Niech będzie. Ale jak zacznę tu pisać, to zwymiotuję. Myślisz, że przyłożą mi mandat?

Wybucham śmiechem, ale myślę, że gdyby komuś ładnemu zachciało się wymiotować w kolejce linowej, na pewno nie bałby się, że dostanie mandat.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama