Gotowe na wszystko. Kobiety Nowego Testamentu

Dobre, złe, pobożne... może odnajdziesz w nich cząstkę siebie!

Gotowe na wszystko. Kobiety Nowego Testamentu

Robert J. Strand

Gotowe na wszystko. Kobiety Nowego Testamentu

Oficyna Wydawnicza „Vocatio”
ISBN 978-83-7492-164-0
Format: 145 x 205
Stron: 160
Rok wydania: 2011


Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78
e-mail: handlowy@vocatio.com.pl

Księgarnia Wysyłkowa „Vocatio”
02-798 Warszawa 78 , skr. poczt. 54
tel. (603) 861 952
e-mail: ksiegarnia@vocatio.com.pl
www.vocatio.com.pl

Dedykacja
Dedykuję tę książkę kobietom ze wspólnot, których byłem pasterzem.
Drogie Panie, dziękuję za cierpliwość okazaną człowiekowi, który starał się wam służyć we wszystkich życiowych sytuacjach. Dzięki wam poznałem świat widziany oczyma kobiety. Nie twierdzę, że jestem ekspertem – wciąż jeszcze się uczę. Dziękuję wam za wszystkie cenne wskazówki. Dziękuję także wszystkim czytelnikom, którzy postanowili przeczytać tę książkę.

fragment:

Dobre, złe, pobożne… może odnajdziesz w nich cząstkę siebie!

Wprowadzenie

Ten tom „Gotowych na wszystko” skierowany jest do mężczyzn i kobiet, duchownych i osób świeckich, młodych i starych, którzy pragną przyjrzeć się jednym z najważniejszych postaci Nowego Testamentu z zupełnie innej strony. Każdy człowiek ma własną historię. Niektóre są szczęśliwe, inne smutne, jedne szokują, inne przygnębiają. Niektóre są wyjątkowo interesujące i warto je opowiedzieć – inne lepiej przemilczeć.

Opowieści kształtują nasze życie. Wiele razy powtarzałem: „Jeśli twoje życie zmieni się na przestrzeni kilku następnych lat, prawdopodobnie będzie to zasługą książek, które przeczytasz, i ludzi, których spotkasz”. Kiedy czytamy historię kogoś, kto pokonał jakieś trudności, z łatwością możemy przełożyć to na własne życie. Opowieści pomagają nam odrzucić błędne przekonania i zmienić nasz sposób patrzenia na świat. Opowieści mają moc! Słowa są ważne, są źródłem życia, zwłaszcza gdy odnoszą się do odwiecznych prawd.

Sposób, w jaki opowiem historie tych biblijnych kobiet, można nazwać midraszem. Słowo pochodzi od czasownika „badać”, „dociekać”. Midrasze są owocem pracy żydowskich uczonych, poszukujących prawdziwego znaczenia świętych pism i ich zastosowania we współczesnym świecie. Większość dzisiejszych midraszy powstała na podstawie kazań głoszonych w synagogach jako sposób wypełniania istniejących w pismach luk i niedopowiedzeń. Historie biblijne są raczej zwięzłe, szczególnie gdy dotyczą kobiet. Posłużyłem się narracją w pierwszej osobie i pozwoliłem paniom opowiedzieć samym ich własne historie.

Wiele kobiet w Biblii nie ma nawet imienia, a ich losy opowiedziane są zaledwie w kilku zdaniach. Weźmy na przykład niezrozumianą i owianą złą sławą żonę Lota. Cała jej historia mieści się w kilku słowach: „Żona Lota, która szła za nim, obejrzała się i stała się słupem soli” (Rdz 19,26). Jak opowiedzieć jej historię? Należy wczytać się w kontekst, zanalizować tło i na tej podstawie stworzyć postać, jaką mogłaby być. W uzupełnianiu wszelkich luk z pomocą przychodzi wyobraźnia.

Ten tom poświęcony jest kobietom Nowego Testamentu i ich niezwykłym historiom o przekreślonych marzeniach, rozwianych nadziejach, zdradzie, odrzuceniu, wspaniałej służbie Bogu i tak dalej bez końca. Czy były zdesperowane? Tak! Czy znalazły drogę wyjścia, która może być inspiracją również dla nas? Oczywiście! I co najważniejsze – Bóg wciąż przez nie działa. I tu jest przestrzeń dla nas. Czytając ich historie, spróbujmy uruchomić wyobraźnię i zobaczyć w nich siebie. Odkryjemy, że z ich opowieści płynie nauka, która może nam pomóc w życiu.

Mam nadzieję, że ta książka będzie dla was wszystkich, drodzy czytelnicy, źródłem wiedzy i inspiracji. Modlę się, żeby was poruszyła, żeby stała się źródłem motywacji i okazją do przyjrzenia się własnemu życiu i własnej historii. Muszę również wyznać, że napisanie tych dwóch tomów było dla mnie osobistym doświadczeniem – po raz kolejny stanąłem twarzą w twarz z samym sobą.

Powinniście wiedzieć coś jeszcze: zawsze chciałem mieć siostrę. Dorastałem z dwoma braćmi i czterema kuzynkami. Potem obserwowałem, jak moja córka nawiązuje więzi ze swoimi braćmi. Córki mogą być najwspanialszymi, najmilszymi i najbardziej troskliwymi istotami na świecie. Z drugiej strony, z relacji chłopców wiem, że siostry potrafią naprawdę uprzykrzyć życie, choćby zwyczajem mówienia braciom, co im wolno, a czego nie. Niektóre siostry dokonują złych wyborów, a ich bracia mogą tylko patrzeć, jak pakują się w kłopoty, ponieważ nie chciały posłuchać dobrej rady.

W zasadzie mam siostry… tyle że biblijne. Niczym się nie różnią od tych biologicznych. Niektóre odebrały od życia twardą lekcję, a wszystko po to, byśmy mogli uniknąć podobnych pomyłek. Pisząc tę książkę, odnalazłem takie siostry, jakich zawsze pragnąłem. Odkryłem, że nie różnią się one od współczesnych kobiet – mierzyły się z problemami, którym stawiamy czoło również w naszych czasach.

A zatem drodzy czytelnicy – dołączcie do klubu. Poznajcie dziewczyny, które podniosą was na duchu, dodadzą odwagi, udzielą mądrych rad. Starałem się unikać moralizatorskiego tonu, ale nie wiem, czy mi się udało. W końcu… wiecie, jakie są siostry.

Rozdział 1
Anna

Gotowa na wszystko, by zobaczyć Zbawiciela

W pewnym sensie Anna była pierwszą chrześcijańską misjonarką. Jej imię znaczy „przychylność” lub „łaska”. Tym fenickim imieniem Wergiliusz nazwał siostrę Dydony, królowej Kartaginy. Jego żydowskim odpowiednikiem jest Hanna. W swojej książce zatytułowanej The Story of Our Names, Elsdon C. Smith twierdzi, że imię Anna nosi ponad milion Amerykanek.

Niewiele wiemy o tej wspaniałej kobiecie. Była córką Fanuela, którego imię oznacza „oblicze Boga”, co sugeruje, że on również był człowiekiem pobożnym. Nie znamy imienia jej męża, wiemy jedynie, że umarł młodo. Rodzina Anny pochodziła z pokolenia Asera, jednego z tak zwanych zaginionych plemion Izraela. Cała jej biografia, napisana przez naszego drogiego lekarza, zawiera się w trzech krótkich wersetach.

Pismo Święte: Łk 2,36-38

Jej punkt widzenia…

Witaj w moim wspaniałym świecie! Jestem prawdopodobnie jedną z najsławniejszych wdów w całej Biblii. Osiemdziesiąt cztery lata samotnego życia to naprawdę kawał czasu. Jednak nie lituj się nade mną, proszę. Moje życie było bogate, ekscytujące i bardzo owocne, a jego ukoronowaniem stało się niezwykłe wydarzenie. Jednak nie uprzedzajmy faktów. Zacznę od samego początku.

Przyszłam na świat we wspaniałej rodzinie. Mój ojciec, Fanuel, był człowiekiem niezwykle pobożnym. Godnie nosił imię, które znaczy „oblicze Boga”. Był najlepszym, najłagodniejszym, najbardziej wyrozumiałym ojcem, jakiego tylko można mieć, człowiekiem szczęśliwym, pełnym radości i kochanym przez swoją rodzinę. Cieszył się szacunkiem w całej Jerozolimie. Dla mnie i dla mojego rodzeństwa uosabiał kochającego nas Boga Ojca. Wszyscy staraliśmy się iść za jego przykładem. Kochałam ojca, a miłość do niego pozwoliła mi później prawdziwie pokochać naszego Ojca w niebie.

Chyba już rozumiecie, że dzieciństwo miałam wspaniałe. Nasz dom był zawsze otwarty, a mama częstowała świeżym chlebem i kawą wszystkich gości, których przyciągała panująca u nas ciepła i przyjazna atmosfera.

Mój ojciec darzył Słowo Boże wyjątkową miłością i szacunkiem. Z tego powodu dość wcześnie zainteresowałam się Torą – pierwszymi pięcioma księgami Biblii. Czytałam też proroctwa Izajasza, Jeremiasza i innych oraz psalmy króla Dawida.

Nie licząc naszego domu i synagogi, Jerozolima nie dawała powodów do radości. Minęło czterysta lat, odkąd umarł ostatni prorok głoszący Słowo Boga. Pod względem duchowym żyliśmy na pustyni. To był ciężki czas dla naszego narodu. Zostaliśmy podbici i popadliśmy w niewolę. Dorastałam w czasie okrutnych rządów Cesarstwa Rzymskiego. Tak bardzo pragnęliśmy wolności… Z niecierpliwością wyglądaliśmy obiecanego Mesjasza, który miał nas z tej niewoli wywieść. W moim domu i w synagodze tylko o tym się mówiło. Mimo to wielu ludzi przestało wierzyć w Jego przyjście. Ale nie mój ojciec i ja! Choć życie nie było usłane różami, miałam wspaniałe dzieciństwo i dobrze mnie wychowano.

Życie rządzi się swoimi prawami. Z biegiem czasu zaczęli u nas bywać mężczyźni. Może byli po prostu ciekawscy, a może chcieli z bliska przyjrzeć się pannie na wydaniu. Zapewne wiecie, że w tamtych czasach małżeństwa były aranżowane przez rodziców. Mieliśmy z tatą pewien układ: jeśli nie spodobał mi się kandydat, potrząsałam głową, a on od razu odrzucał ofertę. Tylko jeśli chłopak wpadł mi w oko, ojciec godził się na negocjacje.

W młodości byłam raczej typem klasycznej Izraelitki. Szczerze mówiąc, uważałam się za osobę o przeciętnej urodzie, ale liczba zalotników, którzy zjawiali się w naszym domu, świadczyła o czymś zupełnie innym. Wśród nich pojawił się kiedyś chłopak o imieniu Mosze: przystojny, dobrze wychowany, pracowity, znał się na swoim fachu. Uchodził za zdolnego cieślę. Uczciwością i rzetelną pracą wyrobił sobie świetną reputację. Zrobił na mnie wrażenie, więc zaczęły się negocjacje. Zawsze chodziło o posag. W tajemnicy powiedziałam ojcu:

– Nie bądź zbyt ostry dla Moszego. Postaraj się go nie odstraszyć.

Ojciec doskonale to rozegrał i od razu ustalili datę ślubu. Byłam w siódmym niebie!

Nie będę was zanudzać szczegółami. Wesele mieliśmy skromne, ale bardzo eleganckie, jak na nasz mocno ograniczony budżet. Byliśmy ogromnie szczęśliwi i z zapałem planowaliśmy wspólną przyszłość. Mosze otworzył własny warsztat, a ja mu pomagałam. Żyło nam się dobrze. Marzyliśmy o powiększeniu rodziny. Byliśmy tacy zakochani.

Siedem lat minęło jak jeden dzień. Rytm naszego życia wyznaczały codzienne obowiązki. W szabat chodziliśmy razem do synagogi, a po powrocie rozmawialiśmy o wysłuchanej nauce i snuliśmy plany na przyszłość.

Ostatniego miesiąca siódmego roku latem wydarzyła się straszna tragedia. Mosze ścinał drzewa do realizacji kolejnego projektu. Stałam w drzwiach wejściowych, gdy nagle zobaczyłam kilku jego pracowników biegnących w moim kierunku i bezładnie machających rękami. Krzyczeli:

– Mosze został przygnieciony przez drzewo! Pomocy!

Pobiegłam do lasu ile sił w nogach, podczas gdy oni zwoływali mężczyzn zdolnych pospieszyć na ratunek. Jeden z nich wskazał mi miejsce, w którym pracowali. Z daleka dojrzałam powalone drzewo. Z każdym krokiem strach coraz mocniej ściskał mnie za gardło. Zobaczyłam go wciśniętego w ziemię przez gigantyczną kłodę. Był blady jak ściana, z trudem oddychał, uchodziło z niego życie. Mój Mosze! Uklękłam tuż przy nim, czule objęłam jego głowę i wołałam o pomoc. Ledwie poruszając ustami, wyszeptał:

– Wiedziałem, że przyjdziesz… Kocham cię…

Po tych słowach umarł. Byłam w szoku.

Drwale wrócili ze wsparciem i zdołali zdjąć z niego drzewo. Delikatnie przenieśli wiotkie ciało mojego męża do naszego skromnego domu, a sąsiedzi pomogli mi przygotować je do pogrzebu. To był najsmutniejszy dzień w moim życiu. Mój ukochany odszedł, zostawiając mnie całkiem samą.

Wdowy nie miały w naszym kraju łatwego życia. Co ze mną będzie? Moi rodzice już nie żyli. Gdzie będę mieszkała? Co będę jadła? To były ważne pytania, na które nie znałam odpowiedzi. Niewiele pamiętam z pogrzebu, a okres żałoby wydawał się nie mieć końca. Przyjaciele próbowali mi pomóc, ale przez większą część dnia byłam sama z czarnymi myślami o przyszłości – z wyjątkiem chwil spędzanych na modlitwie, medytacji i czytaniu Słowa Bożego. Tylko wtedy znajdowałam wytchnienie.

Moje skromne oszczędności szybko się skończyły. Nie mogłam znaleźć pracy. Dostałam kilka propozycji matrymonialnych… Trzeba było widzieć tę zgraję błaznów, próbujących wykorzystać moją sytuację. Nie przyjęłam żadnej z tych ofert.

Pewnego dnia, gdy modliłam się w świątyni, poczułam w sobie wielkie pragnienie, by oddać się służbie Bogu, Jego ludowi i Jego świątyni. Zaraz potem przyszła kolejna myśl: „Powinnam sprzedać swój dom i zamieszkać w świątyni”. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam odszukać Najwyższego Kapłana. Powiedziałam mu, co pragnę zrobić, a on utwierdził mnie w przekonaniu, że to dobry pomysł, i wszystko zorganizował. Bóg jest taki dobry! Natychmiast sprzedałam dom i przeniosłam się do małego pokoiku. Odtąd ten skromny kącik stał się moim domem, a ja służyłam kapłanom i Lewitom, troszcząc się o ich potrzeby. Z miłością sprzątałam świątynię i nie opuszczałam jej zbyt często, dniem i nocą modląc się, poszcząc i wielbiąc Boga.

Służba Panu stała się całym moim życiem. Z biegiem czasu otrzymałam wyjątkowy dar – dar proroctwa. Mogłam pocieszać zrozpaczonych, podnosić na duchu upadłych i głosić dobrą nowinę o nadejściu Mesjasza. Przez osiemdziesiąt cztery wspaniałe lata tak właśnie wyglądało moje życie. Poświęciłam je służbie Bogu i ludziom. To uczyło mnie pokory. Znałam wszystkie obietnice mówiące o nadejściu Mesjasza i wiedziałam, że na własne oczy zobaczę ich wypełnienie.

Czas mijał nieubłaganie. Zbliżałam się do setnej rocznicy urodzin. Tak, bracia i siostry, miałam prawie sto lat! Nawet w tamtych czasach to nie było mało. W głębi duszy wiedziałam, że Pan utrzymuje mnie przy życiu po to, żebym zobaczyła Dziecko – wypełnienie się Jego obietnic. Dzień, w którym się to stało, był najważniejszym dniem w moim życiu.

Wyglądało jak każde inne, aż do chwili, gdy usłyszałam głos Symeona chwalącego Boga:

– Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju, bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, które przygotowałeś dla wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela!

Zamarłam z wrażenia. Potem usłyszałam, jak łagodnie mówi do rodziców:

– To Dziecko jest przeznaczone na upadek i powstanie wielu w Izraelu… A twoją duszę miecz przeniknie…

Co sił w nogach podbiegłam do miejsca, w którym stał Symeon z nieliczną rodziną. (W moim wieku słowo „pobiegłam” to nieco przesadne określenie). Kiedy zobaczyłam niemowlę, nie miałam wątpliwości, że to On! Długo oczekiwany Mesjasz! Płakałam, skakałam, krzyczałam i chwaliłam Boga. Było co świętować. To najważniejsze wydarzenie w historii ludzkości, a ja byłam jego świadkiem. Bóg we własnej osobie przyszedł na ten podły świat pod postacią dziecka, by pokazać nam bezmiar swojej miłości.

Z wielką radością zostałam pierwszą misjonarką Chrystusa, dzieląc się ze wszystkimi mieszkańcami Jerozolimy dobrą nowiną o zbawieniu. Wyobraź to sobie: stuletnia wdowa głosząca Ewangelię na ulicach miasta i poza nim!

Chciałam żyć aktywnie do końca. I tak się stało. Byłam zdrowa i silna aż do samej śmierci. Moja misja trwała kilka miesięcy. Ostatniego dnia wróciłam do domu, odmówiłam sobie posiłku, który byłby moją ostatnią kolacją, zmówiłam wieczorne modlitwy i położyłam się do łóżka, radując się dobrocią Boga. Zasnęłam i obudziłam się w miejscu, które swoją wspaniałością przewyższa wszelkie wyobrażenia.

Czego uczy nas historia Anny:

Anna miała szczęście i zaszczyt przeżyć wyjątkowe życie. Łukasz zdołał oddać jego istotę w zaledwie kilku zdaniach: była owdowiałą prorokinią w podeszłym wieku, która zamieszkała przy świątyni i służyła Bogu postem i modlitwą, mówiąc o Nim wszystkim, którzy chcieli słuchać. Była jedną z tych rzadko spotykanych osób, które sensem swojego istnienia uczyniły służbę Panu i oddawanie mu czci.

Taki styl życia nie dla każdego może być dostępny. Mimo to zasady pozostają te same. Służmy Bogu z zapałem i radością. Rozważajmy Jego Słowo. Praktykujmy modlitwę i post. Chwalmy Pana tak często, jak to możliwe. Pokrzepiajmy innych, głosząc im dobrą nowinę i emanując pozytywnym nastawieniem do życia. Oddajmy się ważnej sprawie. Pamiętajmy, że życie to nie jest bieg na krótkim dystansie. Życie to maraton. I co najważniejsze: pamiętajmy, że Bóg nigdy nas nie opuści i nie pozostawi nas samych, niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdziemy.

Istotę życia Anny można wyrazić w tych kilku słowach, których autorem jest król Dawid:

O jedno proszę Pana,
tego poszukuję:
bym w domu Pańskim przebywał
po wszystkie dni mego życia,
abym zażywał łaskawości Pana,
stale się radował Jego świątynią1.

Rozdział 2
Kobieta cudzołożna

Gotowa na wszystko, by się zmienić

Nie wiemy o niej absolutnie nic – poza tym, że oskarżono ją o cudzołóstwo. Jest jedną z tych kobiet, które poznaliśmy tylko dlatego, że były czyimiś żonami, obracały się w jakimś towarzystwie lub zrobiły coś zwracającego uwagę.

Jezus przyszedł po to, aby odnaleźć i ocalić tych, którzy zbłądzili. Nie gorszył się najbardziej haniebnym postępkiem i nie unikał ludzi przyłapanych na grzechu. I nigdy nikogo nie nazwał grzesznikiem. Owszem, nie przebierał w słowach, opisując hipokrytów i przywódców religijnych, którzy z prawdziwą religijnością niewiele mieli wspólnego. Ale to już temat na następną książkę.

Pismo Święte: J 8,1-11

Jej punkt widzenia…

Znacie mnie jako kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie. Nie zawsze taka byłam. Niestety, moja droga życiowa okazała się bardzo kręta. To prawda, podjęłam wiele niewłaściwych decyzji, ale gdybyście były na moim miejscu, być może postąpiłybyście tak samo. Nie jestem dumna z tego, co zrobiłam, i z wyborów, których dokonałam. Ta historia to lekcja pod tytułem: „Czego nie należy robić z własnym życiem”. Zbyt dużo mówię… Nic z tego nie wynika. Chcę tylko, żebyście pamiętały o jednym – nie próbuję się usprawiedliwiać, a tym bardziej obwiniać innych za swoje życiowe błędy.

Wszystko było w porządku aż do dnia, w którym moi rodzice postanowili oddać mnie za żonę podłemu, nikczemnemu, lubieżnemu starcowi. Był bogaty i sowicie im za mnie zapłacił. Omal nie zwymiotowałam, gdy pierwszy raz mnie dotknął. To było potworne. Nigdy nie zdołałam się przyzwyczaić do sposobu, w jaki mnie wykorzystywał seksualnie. I nigdy nie było między nami żadnego cieplejszego uczucia. Służyłam jedynie jego przyjemności. Byłam w pułapce bez wyjścia. Modliłam się o jego śmierć, bo tylko ona uwolniłaby mnie z tego więzienia. W tamtych czasach kobieta nie miała wielkich szans na uzyskanie rozwodu.

Zakupy robiłam na targu u tych samych handlarzy, bo tak było łatwiej. Od razu zauważyłam przystojnego, młodego mężczyznę, który zawsze mi się przyglądał. Podeszłam do jego straganu zobaczyć, co sprzedaje, i zaczęłam z nim rozmawiać. Był bardzo miły i wyraźnie mną zainteresowany. Coś między nami zaiskrzyło. Wreszcie znalazłam kogoś, komu na mnie zależało. Chyba nie muszę dodawać, że bardzo mi to schlebiało. Koniec końców, zjawił się u mnie pewnego popołudnia, gdy mój mąż pracował w polu, i tak nawiązał się między nami namiętny, pozamałżeński romans – czy nie tak właśnie mówicie na zwykłe cudzołóstwo?

Wkrótce dowiedziałam się, że mój kochanek ma żonę i dzieci. Zerwał ze mną. Nie minęło wiele czasu, a znalazłam następnego… a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego. Z łatwością ukrywałam to przed moim naiwnym mężem, ale sąsiedzi wiedzieli, co się dzieje. Wyglądało na to, że wieść rozniosła się wśród męskiej części naszej społeczności, ponieważ bez problemu znajdowałam kolejnych wielbicieli.

Pewnego dnia zainteresował się mną jeden z członków Sanhedrynu. Był kochankiem z górnej półki – wyższe sfery, czyste paznokcie i te rzeczy. Piastował wysokie stanowisko i jako przywódca religijny cieszył się dużym szacunkiem. Co to był za romans! Płomienny! Uwielbiał przychodzić nad ranem, gdy tylko mój mąż wychodził do pracy, a ja leżałam jeszcze w łóżku. Było nam ze sobą bardzo dobrze. Aż do pewnego ranka…

Słońce ledwie pojawiło się na jasnym, błękitnym niebie, gdy banda fanatyków wtargnęła do mojego pokoju. I zastała nas złączonych w miłosnym uścisku.

– Mamy cię! – krzyczeli.

Mój kochanek wyskoczył z łóżka, złapał ubranie i z dziwnym uśmiechem na twarzy wybiegł z mojej sypialni, po drodze chwytając woreczek monet, który jeden z faryzeuszy wyciągnął w jego stronę. Nawet się nie obejrzał.

Dwaj inni wywlekli mnie z łóżka i zaczęli ciągnąć na ulicę… całkiem nagą.

– Błagam, pozwólcie mi się ubrać – prosiłam.

Kiedy zakładałam sukienkę, zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę. „Dlaczego ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Dokąd mnie zabierali i po co? Gdzie jest mój kochanek? Puścili drania wolno… a ja? Co chcą mi zrobić?”.

Członkowie Sanhedrynu i uczeni w Piśmie faryzeusze byli w ciągłej opozycji wobec siebie. A ja nagle znalazłam się pomiędzy dwiema zwalczającymi się siłami. Z początku myślałam, że wloką mnie na dziedziniec świątyni, ale szybko się zorientowałam, że zmierzają w stronę tłumu w skupieniu słuchającego nauk nowego nauczyciela-cudotwórcy, o którym ostatnio było głośno. Zrozumiałam, że chcą mnie publicznie ukarać na jego oczach. I na oczach tego całego tłumu. Znalazłam się w pożałowania godnym położeniu. Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona. Ludzie śmiali się szyderczo i trącali jeden drugiego, wytykając mnie palcami. Najwidoczniej wszyscy wiedzieli, co się zaraz stanie… wszyscy oprócz mnie.

Wypchnęli mnie do przodu, gdzie siedział Jezus i nauczał. Stałam tuż przed Nim, na oczach rozbawionego, drwiącego tłumu. Tego ranka faryzeusze z pewnością nie żałowali wydanych pieniędzy. Stałam tam, drżąc z zimna i przerażenia. Co ze mną będzie? Wskazywali palcami to mnie, to Jezusa i napawali się swoim tryumfem.

– Nauczycielu, tę kobietę dopiero co pochwycono na cudzołóstwie.

Myślałam sobie: „Wielka mi rzecz. W tym mieście to niemal norma. O co chodzi tym hipokrytom?”.

– W Prawie Mojżesz kazał nam takie kamienować! – zakrzyknęli.

Dobrze wiedzieli, że przez ostatnie czterysta lat nie ukamienowano żadnej kobiety, a co dopiero mężczyzny. No właśnie… A gdzie się podział mój kochanek? Prawo nakazywało ukamienować również i jego. Co się z nim stało? Nagle dotarło do mnie, że zastawili na mnie pułapkę. Przekupili go, żeby mnie wydał. Teraz naprawdę zaczęłam się bać. Byli tak pobudzeni, że lada moment mogli chwycić za kamienie. Zrobiło mi się słabo.

W końcu dotarli do istoty tej podwójnej pułapki.

– A ty co radzisz? – zapytali Jezusa.

Wiedzieli, co mówił o sobie: że przyszedł wypełnić Prawo. Z drugiej strony, nauczał o miłości bliźniego, a ukamienowanie kobiety kłóciło się z Jego przesłaniem. Wyglądało na to, że wpadł jak śliwka w kompot. Ci tak zwani stróże Prawa, samozwańczy, zarozumiali strażnicy moralności pokazali ostre zęby. Nie mogli się nacieszyć, że podstęp się udał. Gwałtowne wystąpienie przeciwko mnie i nienawistnym grzechom, których się dopuściłam, było tylko zasłoną dla ich własnej nikczemności. Byłam tak wściekła, że mało brakowało, a wymieniłabym z nazwiska tych wszystkich mężczyzn, którzy gościli w moim łóżku.

Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Nauczyciel wiedział, że chcą Go przyłapać na niekonsekwencji i ośmieszyć Jego nauki. Milczał. Najzwyczajniej w świecie pochylił się i zaczął coś pisać palcem po ziemi. Oskarżyciele nadal przekrzykiwali się nawzajem, zasypując Go pytaniami. Po chwili zaczęli czytać. I milkli – jeden po drugim. Nastała zupełna cisza.

A On wyprostował się i zobaczyłam płomień w Jego oczach, gdy stanął naprzeciw tej zgrai. Spojrzał w oczy każdemu z osobna. Jeden po drugim spuszczali wzrok. Potem wypowiedział najbardziej zdumiewające zdanie, jakie w życiu słyszałam:

– Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem.

Stali tam oszołomieni, rozdarci, przygwożdżeni tym zdaniem, za plecami mając żądny sensacji tłum.

Nigdy nie uwierzycie, co nauczyciel zrobił potem… Schylił się i ponownie zaczął pisać na piasku. Tym razem konkretne imiona i ukryte grzechy tych, którzy je nosili! Stałam ze spuszczoną głową, więc widziałam, co napisał. To były powszechnie znane osoby. Usłyszałam jakieś szmery i podniosłam wzrok. Tłum obłudników rozpierzchł się w kilka sekund. Pierwsi zrejterowali najstarsi, ci z najdłuższą listą grzechów. Uciekli jak przestępcy, którymi w gruncie rzeczy byli.

Kiedy umknęli już wszyscy, Jezus podniósł się i spojrzał na mnie po raz pierwszy. W całym moim życiu nikt nie patrzył na mnie z taką miłością… Nie pożądliwie, jak to mają w zwyczaju mężczyźni, ale czule, jak ktoś, kto spogląda ci prosto w serce. Nie umiem wytłumaczyć, co się we mnie działo. Nagle powiedział:

– No i poszli, kobieto. Nikt cię nie potępił?

– Nikt, Panie – szepnęłam.

Poczułam ogromną ulgę. Tłum, który obserwował całe zajście, wciąż siedział jak na wulkanie, czekając na Jego werdykt. Jezus spojrzał na mnie i łagodnie powiedział:

– I ja cię nie potępiam.

Miałam ochotę krzyczeć z radości. Puszczał mnie wolno! Co za ulga. Tak jakbym dźwigała pod górę stukilowy ciężar, a On właśnie zdjął go z moich pleców. To było niesamowite uczucie.

Wiedziałam, że mówi serio. I wiedziałam, że będę Mu posłuszna. Wskazał mi nowy cel i nową drogę życia, gdy łagodnie, a zarazem stanowczo powiedział:

– Idź, jesteś wolna… Ale nie grzesz już więcej.

Obiecałam sobie, że tak właśnie będzie. Dostałam drugą szansę i mogłam zmienić swoje życie. Wiedziałam, że z Jego pomocą i słowami, które zapadły mi w serce, zdołam zacząć wszystko od nowa.

Czego uczy nas historia kobiety cudzołożnej:

Żałuję, że nie wiemy o niej nic więcej. Wierzę, że po słowach Jezusa odeszła z czystym sercem i uzyskawszy Jego przebaczenie, mogła zacząć wszystko od nowa. Z tej historii wypływa niejeden morał. Nie ma wątpliwości co do tego, że pewnego dnia nasze grzechy wyjdą na jaw. Rozliczenie nie zawsze następuje pod koniec miesiąca, ale przyjdzie taki dzień, w którym nasze grzechy nas dopadną. Co wtedy?

Nie wiem, jakie miejsce na liście najgorszych grzechów zajmuje cudzołóstwo – niewątpliwie jest czymś złym, ale nie jest czymś niewybaczalnym. Nasz Zbawiciel, nasz Przyjaciel, który jest nam bliższy niż rodzina, zawsze jest gotów nam przebaczyć. Bez względu na to, jak bardzo źli, podli i złośliwi jesteśmy – lub byliśmy w przeszłości – możemy uzyskać przebaczenie, gdy w naszym nędznym życiu zagości łaska Boga.

Przebaczenie to jednak nie wszystko. Prawdziwa pokuta wymaga odwrócenia się od grzechu i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Przebaczenie jest cudem, ale musi za nim iść życie, które podoba się Bogu.

Jeśli pragniemy przebaczenia i uwolnienia się od przeszłości, nieważne jak strasznej, nasza sytuacja nie jest beznadziejna. Znajdziemy zbawienie i przede wszystkim Boże przebaczenie. Znajdziemy je w więzi ze Stwórcą wszechświata i Jego Synem.

Rozdział 3
Salome, córka Herodiady

Gotowa na wszystko, by zadowolić matkę

Salome jest żeńskim odpowiednikiem hebrajskiego imienia Salomon. W języku greckim oznacza „pokój”, czyli hebrajskie szalom. Inny uczony twierdzi, że to imię naprawdę oznacza „bardzo mętny”, co zdaje się lepiej oddawać charakter zdeprawowanej córki Herodiady.

Biblia mówi o niej jedynie w nawiązaniu do matki. Z imienia pisze o niej znany żydowski uczony, Józef Flawiusz. Salome była córką Herodiady z jej pierwszego małżeństwa z Filipem, synem Heroda Wielkiego. Poślubiła najpierw swojego wuja, tetrarchę Filipa, a następnie innego krewnego, Arystobula, króla Chalkis, bratanka Agryppy. Ciekawa rodzinka.

Pismo Święte: Mt 14,6-11; Mk 6,14-29

Jej punkt widzenia…

Co mam powiedzieć, żeby zmienić wasze zdanie na mój temat… Pewnie jak wielu innych uważacie mnie za moralnego bankruta. Wiecie co? Mało mnie to obchodzi. Cieszyłam się z mojej reputacji i robiłam wszystko, by ją utrzymać. Cóż, życie w pałacu to nie zawsze bułka z masłem.

Z pewnością równie negatywnie oceniacie moją bliższą i dalszą rodzinę. I znowu macie rację. W końcu byliśmy klasą rządzącą – bezwzględną, okrutną, uwikłaną w kazirodcze związki. Jednak musicie przyznać, że umieliśmy dzierżyć władzę. Czy można mnie winić za to, kim się stałam? Byłam tylko produktem zmysłowego stylu życia, którego uczyłam się od najlepszych. Być może nie różniliśmy się aż tak bardzo od władców waszego świata. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Ludzie są tylko ludźmi. Są ciągle tacy sami, niezależnie od czasów, w jakich żyją. I taka sama jest ludzka psychika – od tysięcy lat. Zdaje się, że zbaczam z tematu…

Interesuję was tylko ze względu na los, jaki spotkał uczciwego, prawdomównego proroka Bożego, który nie umiał trzymać języka za zębami. Nie można zadrzeć z moim dziadkiem i wyjść z tego cało. Nie można stanąć na drodze mojej matce i przeżyć. Jak mogłaby dopuścić do tego, żeby sobie o czymś podobnym opowiadano?

Z historii Rzymu dowiecie się, że pochodziłam z rozbitego domu. Jako dziecko byłam ciągle rozdarta między matką, ojcem, dziadkiem i wujkiem, który ostatecznie został moim ojczymem. Niezły bałagan, prawda? Moja matka pragnęła prestiżu i pięła się w górę aż dotarła na sam szczyt. Tym szczytem było jej drugie małżeństwo z bratem mojego ojca, Herodem Antypasem. Oczywiście, zabrała mnie ze sobą do jego domu.

Gdy mieszka się w pałacu, niewiele ma się wspólnego ze zwykłym życiem. Czasem jako ostatni dowiadywaliśmy się o tym, co działo się na zewnątrz. Podobnie jak inne dzieci w pałacu, słyszałam o różnych strasznych historiach. Jedna była o tym, jak mój dziadek kazał zabić wszystkich małych chłopców, ponieważ chciał się pozbyć jakiegoś żydowskiego dziecka. Było coś o astrologach, jakiejś gwieździe i prezentach. Ci ludzie zatrzymali się w pałacu w drodze do Betlejem, ponieważ zabłądzili i chcieli zapytać, jak trafić do nowego króla. Dziadek Herod udzielił im wskazówek i poprosił, aby dali mu znać, gdy już znajdą tego nowo narodzonego króla. Powiedział im, że i on chciałby oddać mu pokłon. Co za farsa! Oczywiście chciał go zabić. Rządzący królowie nie mogą sobie pozwolić na to, żeby pod samym nosem wyrastała im konkurencja. To się stało jakieś trzydzieści lat wcześniej, na długo przed moim urodzeniem. Po wysłuchaniu tej historii przez wiele nocy nie mogłam zasnąć.

Mój ojczym wydawał się nieco lepszym człowiekiem, ale szybko odkryłam, że ma wybuchowy charakter. Jakiś gość o imieniu Jan, który dziwnie się ubierał i jadł szarańczę, spojrzał mu kiedyś prosto w oczy i powiedział, że źle robi, żyjąc z żoną swojego brata, czyli z moją matką. Jan nie bał się konfrontacji. Powiedział Herodowi, że za swój grzech trafi prosto do piekła. Takich rzeczy nie mówi się królowi. Jan szybko wylądował w jednym z cuchnących zgnilizną lochów Heroda. Mój ojczym się go obawiał, ponieważ Jan był znanym kaznodzieją, i mimo zniewagi nie odważył się go tknąć. Poza tym Jan go fascynował i z wielką uwagą słuchał jego nauk. Jego stosunek do tego dziwnego człowieka nieustannie oscylował między miłością a nienawiścią.

Co innego moja matka. Całkiem jej odbiło. Przyrzekła sobie, że wyrówna z Janem rachunki, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu. Nienawiść do tego proroka nie mieściła się w żadnej skali. To się dopiero nazywa chowanie urazy! Wygrażała Janowi, machając palcem przed jego twarzą, i opluwała go swoim jadem. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Nieustannie gnębiła Heroda prośbami o to, by na zawsze zamknął mu usta.

W pałacu wiele się działo, gdy kończyłam szesnaście lat. Cały naród miał świętować urodziny mojego ojczyma. Zapowiadała się największa balanga roku. Każdy, kto był kimś, dostał imienne zaproszenie, krótko mówiąc, cała klasa rządząca, czyli bogaci, wpływowi, snobistyczni bywalcy salonów, a tak naprawdę – banda drani, których razem trzymał jedynie szmal.

Dla mnie była to doskonała okazja do wystrojenia się i pokazania. Mama zadbała o to, żeby jak najlepiej wyeksponować moje wdzięki. Miałam cudowną, zwiewną, półprzezroczystą sukienkę. Wiedziałam, że będę w niej wyglądać zabójczo. Co za noc… Nie mogłam się jej doczekać.

Oczywiście to Herod i moja matka znaleźli się w centrum uwagi. On, upojony alkoholem i wizją własnej wielkości, był gwiazdą tego wieczoru. Większość obecnych nadużywała trunków. Tego wieczoru nawet mnie pozwolono się napić.

Impreza nabierała rozpędu, a tłum gości, żądny coraz to nowych wrażeń, oczekiwał czegoś niezwykłego. Moja matka umiała im to zapewnić. Skinęła na mnie i szepnęła mi do ucha:

– Skarbie, nadeszła twoja wielka chwila. Co powiesz na taniec dla starego ojczulka?

W moich czasach nie tańczyło się w parach, jak wy to dziś robicie. Taniec był domeną kobiet, a im bardziej był zmysłowy, tym lepiej.

Ta noc była fantastyczna. W prezencie urodzinowym podarowałam Herodowi, którego szczerze kochałam, swój niezwykły taniec. Spojrzałam mu głęboko w oczy i dałam z siebie wszystko. Był zachwycony. Goście świetnie się bawili, szczególnie gdy zrzuciłam z siebie kilka chust. Ogarnęło ich dzikie szaleństwo, a ja byłam jego przyczyną.

Nieskromnie powiem, że był to występ godny Oskara. Kiedy skończyłam, dyszałam ze zmęczenia, a moje niemal nagie ciało błyszczało od potu. Ojczym skinął, każąc mi podejść bliżej i w obecności wszystkich zebranych głośno obiecał dać mi wszystko, o co poproszę, choćby musiał się w tym celu zapożyczyć. Wielka rzecz jak dla szesnastolatki. Nie wiedziałam, o co prosić, ale byłam pewna, że mama już coś wymyśli.

To była okazja, na którą czekała od dawna. Miała gotowy plan.

– Powiedz mu, że chcesz na półmisku głowy Jana Chrzciciela. I to zaraz!

Naprawdę? Głowy człowieka? Ohyda! To była moja życiowa szansa, a ona kazała mi żądać czyjejś głowy! Nie mogłam w to uwierzyć. Spojrzałam na nią raz jeszcze, próbując się upewnić.

– Tak, kochana, dobrze słyszałaś. Zażądaj głowy Jana Chrzciciela! Już! Nie przejmuj się, wynagrodzę ci to. Zobaczysz.

Podbiegłam do Heroda i przedstawiłam mu swoje sadystyczne życzenie.

życzenie. – Chcę, żeby przyniesiono mi na półmisku głowę Jana Chrzciciela.

Trzeba było widzieć wyraz jego twarzy. Wiedział, że to nie był mój pomysł. Wpadł w pułapkę, z której nie było honorowego wyjścia. Zbyt pospiesznie złożył obietnicę, ale musiał się z niej wywiązać. Na szali leżała jego duma i całe jego królestwo. Nikt przecież by nie chciał słabego, lękliwego króla. Nie miał wyboru.

Posłano po kata i wydano mu odpowiedni rozkaz. Tłum siedział jak na szpilkach. Po kilku minutach kat zjawił się z zakrwawionym srebrnym półmiskiem, na którym spoczywała głowa Jana Chrzciciela. To była bez wątpienia jego głowa. Krew ściekała na podłogę. Niektórzy goście zemdleli z wrażenia. To była najstraszniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Jego martwe, nieruchome oczy były szeroko otwarte ze zdziwienia. Omal nie zwymiotowałam, gdy wręczono mi ten krwawy podarek. Chwyciłam półmisek i rzuciłam na kolana matki, która uśmiechała się tryumfująco. Wybiegłam z sali i zaraz za drzwiami zwróciłam całą kolację.

Mama rozkoszowała się smakiem zemsty. Mnie całymi nocami gnębiły koszmary. Nie mogłam zapomnieć widoku głowy odciętej od ciała, wpatrującej się we mnie martwymi oczami.

To wszystko. Temu właśnie incydentowi zawdzięczam moją sławę. Na zawsze będą mnie łączyć z przedwczesną śmiercią jednego ze sług waszego Boga. Niewiele więcej można o mnie powiedzieć. Byłam tylko wspólniczką w zbrodni mojej matki. Często zastanawiałam się, co by się stało, gdybym jej nie posłuchała. Pewnie kiepskie miałabym wówczas widoki na przyszłość, ale może ocaliłabym życie człowieka, którego jedyną winą było to, że mówił prawdę. Nigdy nie prosiłam o wybaczenie, nie odprawiłam żadnej pokuty. Nie widziałam w tym sensu i spoczęłam w grobie obciążona tym, co zrobiłam.

Czego uczy nas historia Salome, córki Herodiady…

Być może niektórzy z was myślą: „Trudno winić szesnastolatkę za to, co zrobiła”. Dlaczego? Choć nie można wybrać rodziców, sposobu wychowania czy też środowiska, w którym dorastamy, przychodzi taki moment, gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za własne uczynki. Czy dla Salome nie był to czas odpowiedni do podjęcia samodzielnej decyzji?

Jan Chrzciciel poprzedził przyjście Jezusa Chrystusa i przez wielu współczesnych uznawany był za największego proroka, jaki chodził po ziemi. Sprzeciwiał się złu, nie bacząc na konsekwencje. Jak wyglądałby świat, gdybyśmy wszyscy byli gotowi mówić prawdę bez względu na cenę?


Przypisy:

1 Biblia Tysiąclecia, Księga Psalmów 27,4.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama