Zaplątane anioły

Fragment powieści sensacyjnej z wątkiem kryminalnym!

Zaplątane anioły

Ryszard Hop

Zaplątane anioły

ISBN: 978-83-7580-211-5
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2011

Wybrany fragment
Rozdział I

ROZDZIAŁ I

Od wczorajszego przedpołudnia Roman Gromski czuł dziwny niepokój. Chociaż nie był chory i nie miał istotnych problemów, to w jego świadomości rodziły się natrętne wrażenia niebezpieczeństwa, wprawdzie jeszcze nieokreślonego, ale jakby faktycznie już zaistniałego w rzeczywistości. Wrażeń tych nie odczuwał ani w mieszkaniu, ani w biurze, ani w innym pomieszczeniu zamkniętym; pojawiały się w czasie spacerów po ulicach. Zdawało mu się wtedy, że coś niewidzialnego stąpa za nim i nadzwyczaj łagodnie dotyka jego ciała, powodując w miejscach dotknięcia zimne mrowienie skóry.

Nie potrafił określić źródła tak kuriozalnych odczuć, dlatego usiłował je ignorować, lecz bez powodzenia. Dopiero pod koniec dnia, gdy wracał z pracy, niespodziewanie doświadczył czegoś na kształt psychicz­nej iluminacji i pojął, a raczej tak mu się wydawało, że nieuzasadniony lęk może być następstwem czyichś spojrzeń uparcie kierowanych na jego plecy. Dlatego zamiast skręcić w zaułek prowadzący do bloku, w którym znajdowało się jego mieszkanie, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył na dłuższą przechadzkę.

Idąc, flegmatycznie i beztrosko, jak przystało na człowieka mającego za sobą całodzienne starania o chleb powszedni, niespodziewanie zatrzymywał się przy witrynach albo podnosił celowo upuszczoną chus­teczkę lub wyjmował z kieszeni zbędne papierki i wrzucał je do kosza, albo też symulował, że zawiązuje sznurowad­ła, a tak naprawdę kątem jednego lub drugiego oka obserwował wszystko, co działo się za nim. Zabiegi te nie przynosiły jednak skutku; owszem, widział dziesiątki nieznanych kobiet i mężczyzn, którzy śpieszyli się do własnych spraw i w ogóle nie zwracali na niego uwagi.

Dzisiaj również Gromski odczuł to przedziwnie mroźne drętwienie środkowej części kręgosłupa, gdy wyszedł ze swojego biura, mieszczącego się w dwóch pokojach gmachu, wybudowanego kilka lat temu, przy Kolejowej sto trzydzieści siedem. Ale dzisiaj to odczucie nie zmartwiło go; wprost przeciwnie: chciał, żeby jak najdłużej trwało. Dlatego pół godziny krążył po ulicach, zanim wszedł na pocztę, a wracając, wstąpił do banku, poprosił o kawę w przyulicznej kawiarence i zadzwonił z budki, chociaż w kieszeni miał telefon komórkowy.

Do biura wrócił kilka minut przed jedenastą.

— Szukam urzędu zatrudnienia. Dobrze trafiłem? — zażartował od progu.

Panna Emilia Sosnowska, sekretarka Gromskiego, wychyliła się zza monitora i rozpogodziła twarz w uśmiechu.

— Nie da się ukryć — powiedziała — że w berecie wygląda pan jak profesjonalny bezrobotny. Chociaż, prawdę mówiąc, przydałaby się panu jeszcze reklamówka z piwem albo z flaszką taniego wina.

— Jeśli ten numer niczego nie wyświetli, to proszę ustalić mi termin u dobrego psychoanalityka — powiedział Roman Gromski, gdy przestali się śmiać.

Ostrożnie zdjął z głowy beret i położył go na biurku. Beret wyglądał zwyczajnie, ale z bliska można było dostrzec otwór wycięty w otoku i kabelek wychodzący ze środka. Potem rozwiązał tasiemkę i ściągnął czarne sukno. Na biurku pozostał stelaż w postaci okręgu wygiętego z drutu i przytwier­dzony do niego cyfrowy aparat fotograficzny, do którego dołączony był kabelek zakończony mikrowyłącznikiem. Emilia podłączyła aparat do komputera i przekopiowała zdjęcia na twardy dysk.

— Pięknie! Aż osiemdziesiąt trzy zdjęcia. Jednak wcale pan się nie nudził.

— Trochę sobie popstrykałem. Aż mnie kciuk boli. Mam nadzieję, że uwieczniłem coś jeszcze oprócz chmur i gołębi na dachach kamienic.

— Nie jest tak źle. Proszę spojrzeć na miniatury: jasnoniebieskich jest tylko kilka.

— Skoro tak, to odwaliłem połowę roboty. Mam nadzieję, że pani zajmie się drugą.

— A mam inne wyjście?

— Panno Emilio, przecież ja muszę przygotować dokumenty dla klientów. Chyba mamy kogoś na dzisiaj?

— Zaraz sprawdzę — Emilia otworzyła terminarz. — Pan Mielnik ma się zjawić za godzinę, a później pani Dądal i pan Rogasiewski.

— Wobec tego czas na mnie, ale wcześniej poproszę o normalną kawę, bo w kawiarni skosztowałem lury o smaku trudnym do zapomnienia.

Edmund Mielnik nie miał więcej niż sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, głowę jednak nosił wysoko. Mocnym uściskiem dłoni, pierwszorzędnym garniturem i blaskiem zębów, zbyt białych na to, aby mogły być naturalne, dawał do zrozumienia, że ponad wszelką wątpliwość należy do kategorii ludzi, którym się w życiu powiodło. Nienaturalna czerwień jego twarzy zdradzała wysokie ciśnienie albo skłonność do mocniejszych trunków.

— Zechce pan usiąść — Gromski wskazał mu krzesło, a sam podszedł do sejfu, skąd wyjął wypchaną kopertę formatu A4. — Sprawę, którą nam pan zlecił, udało się dopiąć na ostatni guzik...

— Tak szybko, naprawdę?

— Życzy pan sobie, byśmy pracowali dla pana dłużej?

— Tego nie powiedziałem, ale moje wątpliwości wzbudziła pańska sekretarka, która informując mnie o finale śledztwa, nie chciała zdradzić żadnych szczegółów.

— Udzielanie takich informacji leży w zakresie moich obowiązków. Otrzyma je pan w odpowiednim czasie. Proszę się nie denerwować i nie wątpić w nasze kompetencje, bo wywiązaliśmy się z umowy.

— Nie wątpię... sprawa jest przecież dosyć banalna. Obawiam się tylko, że wynik pańskiego dochodzenia może być nie po mojej myśli.

— Gdyby to była tak banalna sprawa, to rozwiązałby ją pan samodzielnie. Prawda? Skoro wynajął pan detektywa, to chyba po to, aby dotrzeć do faktów, bez względu na to, czy są one zgodne z pańskimi domysłami.

— Właśnie chodzi mi o fakty... proszę nie trzymać mnie dłużej w niepewności i w końcu powiedzieć, do czego pan doszedł?

— Odpowiedź na pańskie pytanie znajduje się w tej kopercie; otrzyma ją pan po uregulowaniu rachunku.

— Przepraszam, na śmierć zapomniałem — Edmund Miel­nik poderwał się z krzesła i zaczął szukać portfela po kieszeniach.

Gdy klient płacił rachunek sekretarce, Roman Gromski, siedząc przy biurku, odruchowo stukał palcami o jego blat i krzywił się z niesmakiem. Jeszcze na początku swojej detektywistycznej działalności postanowił nie zajmować się takimi sprawami; niestety, wynik konfrontacji teorii z rzeczywistością nauczył go dostrzegać ziarnko prawdy zawarte w maksymie głoszącej, że lepszy jest wróbel w ręku niż gołąb na sęku. Aby całkowicie nie rezygnować z idea­łów, ustalił własne warunki: nie brał wszystkich spraw związanych z przekraczaniem szóstego i dziewiątego przykazania, jakie do niego trafiały, lecz tylko te, o których już na podstawie wstępnych informacji mógł domniemywać, że istnieje w nich wyraźna dysproporcja wzajemnych występków; kiedy niewierność nie wynikała ze względów uczuciowych, lecz z egoizmu, z chęci wykorzystania i poniżenia drugiej strony.

W śledztwie dotyczącym konkubiny Edmunda Mielnika wyszło na jaw kilka szczegółów o nim samym. Okazało się, że jest on niezłym cwaniakiem. Dorobiwszy się na handlu papierosami bez akcyzy, szmuglowanymi zza wschodniej granicy, kupił upadającą fabrykę i stał się początkującym biznesmenem. Wtedy woda sodowa szybko uderzyła mu do głowy. Porzucił żonę i trójkę dzieci dla swojej pracownicy, młodszej od siebie o dwadzieścia siedem lat.

— Proszę, faktura zapłacona! Teraz może mi pan powiedzieć — Mielnik wszedł do pokoju, wymachując zadrukowaną kartką papieru.

— Zanim to się stanie, muszę przypomnieć jeszcze o jednym.

— Tak?

— Informacje uzyskane za pośrednictwem naszego biura nie mogą być użyte do przestępstwa. Mam na myśli znęcanie się, szan­taż i tym podobne rzeczy.

— Takie rzeczy nie wchodzą w rachubę. Jestem przedsiębiorcą, a nie szantażystą czy damskim bokserem. Jeśli zajdzie potrzeba, to wykorzystam te informacje w sądzie.

— W takim razie proszę — Gromski oddał mu kopertę. — Przykro mi, ale muszę potwierdzić pańskie domniemania — powiedział rzeczowo.

Edmund Mielnik sięgnął do koperty i wyjął pierwsze zdjęcie. Patrzył na nie długo, jakby nie potrafiąc oderwać od niego wzroku, a jego twarz stawała się coraz bardziej pąsowa. W końcu z wielkim trudem się opanował. Wyglądał raczej na zawstydzonego niż naprawdę zmartwionego.

— No cóż... dziękuję panu — powiedział. — Teraz dopiero widzę, jaki byłem naiwny.

— Czasem namawiam ludzi, aby spróbowali naprawić błędy. Może i panu się to uda...?

Po wyjściu klienta Gromski z Emilią zeszli na obiad do restauracji mieszczącej się na parterze. Obydwoje mieli tu wykupiony abonament. Zjedli smaczną zupę koperkową i kurczaka zapiekanego z jabłkami. Dopiero gdy kelnerka podała na deser lody owocowe, Gromski oderwał wzrok od talerza i zapytał:

— Odnalazła pani coś interesującego w moich zdjęciach?

— Chyba coś mam, ale nie jestem pewna, bo mi przeszkadzał pan Mielnik i nie zdążyłam wszystkich przeanalizować.

— Mielnik to stary bawidamek. Ma żonę i trójkę dzieci, a jak gołowąs dał się złapać amatorce łatwych pieniędzy. Umie spadać na cztery łapy, bo teraz, posiadając dowody jej niewierności, nie pozwoli się oskubać. Czasem i tak się to kończy, chociaż mówią, że stare wino, żona młoda, niejednemu życia doda.

Powiedziawszy to, Gromski uważnie przyglądał się Emilii, jakby oczekiwał od niej komentarza do właśnie sparafrazowanej sen­tencji. Jednak dziewczyna milczała, uśmiechnęła się tylko, wkładając do ust łyżeczkę z truskawką wydobytą z roztapiających się lodów.

Po obiedzie wrócili do biura i już mieli zasiadać do przeglądania fotografii na ekranie komputera, gdy przeszkodził im dzwonek u drzwi. Zanim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, drzwi otworzyły się i wszedł Andrzej Solicki, tak energicznie, że wyglądało to, jakby wbiegł.

— Dzień dobry, panie Romanie! Cześć Emilia! — powiedział i wyszczerzył garnitur zębów, szerokich niczym klawisze fortepianu, w uśmiechu, od którego pojaśniało w pomieszczeniu; chociaż w miejscu lewej górnej trójki widniała czarna próżnia.

Gromski poczuł niezrozumiały przypływ sympatii do przybysza, chociaż ten przed...

 

Chyba dobre pięć lat już upłynęło od dnia, w którym podziękował mu za pracę, zupełnie bez uprzedzenia, tak ni z gruszki, ni z pietruszki. Po co zjawia się teraz, niezapowiedziany? Chyba zapomniał, że jakiś czas temu wymyślono telefony. A może znowu chce u mnie pracować? No, jeśli tak, to dam mu podwyżkę. Trzeba przyznać, że z nim było weselej, a swoją robotę też nieźle wykonywał. Ktoś taki jak on bardzo przydałby mu się teraz.

Ochłonąwszy nieco, Gromski przeniósł wzrok na Emilię, która z niedowierzaniem patrzyła na gościa, podążając za jej wzrokiem, jeszcze raz spojrzał na Andrzeja i osłupiał. Andrzej Solicki, najweselszy wywiadowca, jaki kiedykolwiek u niego pracował, był teraz księdzem!

— Trochę przesadziłeś, Andrzeju — powiedział Gromski po chwili milczenia. — Wiadomo, że nieraz podczas akcji trzeba podpierać się kamuflażem, ale wykorzystywanie sutanny do takich celów nie wydaje mi się... jakby to powiedzieć... stosowne.

— Bez obawy, panie Romanie. Pod nikogo się nie podszywam, ja naprawdę jestem księdzem.

— Ty!? Przecież to niemożliwe! Takie rzeczy możesz opowiadać komuś, kto cię zupełnie nie zna.

— A jednak, to nie tylko jest możliwe, ale to najprawdziwsza prawda. Czyżby pan sądził, że Bóg powołuje do stanu duchownego samych anemików?

— Rzecz jasna, że tak nie sądzę, jednak moim zdaniem lepiej nadajesz się... lepiej wyglądałbyś w mundurze niż w sutannie. To chciałem powiedzieć.

— Co też pan mówi, szefie — wtrąciła się Emilia — właśnie w sutannie Andrzej wygląda lepiej. Ale czy to wypada, byśmy gościa w drzwiach przytrzymywali?

— Pewnie, że nie wypada. Proszę, wchodź i rozgość się. Panno Emilio, byłbym wdzięczny...

— Wiem, wiem, zaraz przyniosę. Co dla ciebie, Andrzej, kawa, czekolada, a może herbata?

— Poproszę herbatę.

— Siadaj, Andrzeju. Spróbujesz kieliszeczek mojej ubiegłorocznej jałowcówki?

— Przyjechałem autobusem, to nie odmówię.

Prawie dwa lata Andrzej Solicki pracował u Gromskiego jako wywiadowca. Był wiecznym optymistą przyjaźnie nastawionym do ludzi. Gromski, nie mając własnych dzieci, traktował go jak syna i planował, że po swoim odejściu na emeryturę przekaże mu firmę. Dlatego w dniu kiedy Andrzej zrezygnował z pracy, poczuł się mocno urażony. Szkoda, że wtedy nie znał powodu tej nieoczekiwanej decyzji, bo uniknąłby przykrego rozczarowania.

— Jak ci się wiedzie, Andrzeju? — zapytał Gromski, nalewając do kieliszków zielonawego płynu. — Powiedz, bo widzisz, trudno mi zrozumieć, dlaczego podjąłeś taką decyzję? Chyba jakoś za szybko zostałeś księdzem, czyżbym źle słyszał, że w seminarium trzeba sześć lat studiować?

— Dobrze pan słyszał, tylko niedokładnie — roześmiał się Andrzej. — Studia teologiczne trwają sześć lat po maturze, ale jeśli wcześniej skończy się inne studia, to trochę krócej. Natomiast księdzem zostałem z tego powodu, że usłyszałem niezapomniany głos. Wiedzie mi się dobrze, nie mogę narzekać. Jestem wikarym w malowniczej parafii Kumakowa, mam dobrego proboszcza, a i ludzie nie są tam źli. Nie wiem, czego mógłbym jeszcze pragnąć? Naturalnie, problemy też. Właśnie jeden z nich skłonił mnie do szukania porady, a może nawet pomocy u pana.

— Z tym nie mogłeś trafić lepiej, Andrzeju — Gromski wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu. — Kłopoty to moja specjalność, jak mawiał pewien niezapomniany detektyw.

— Proszę bardzo, herbata dla księdza Andrzeja, a kawa dla pana, szefie — powiedziała Emilia, wchodząc z parującymi filiżankami.

— Dziękuję, Emilio — ksiądz Andrzej odebrał filiżankę od rozanielonej dziewczyny.

— Widzisz, Andrzeju — zażartował Gromski — Emilia już się na ciebie nie gniewa.

— Co też pan? Dlaczego niby miałabym się gniewać na księdza Andrzeja? — zapłoniła się dziewczyna.

— Powiedz, Andrzeju, jaki kłopot nie daje ci spać. Pamiętaj, że na nas, czyli na pannę Emilię i na mnie, zawsze możesz liczyć.

— Dziękuję. Właściwie jest to kłopot jednej rodziny mieszkającej w mojej parafii. Nieszczęście zdarzyło się Kawolkom. Jest to rodzina wielodzietna, najstarsze dzieci pracują za granicą, bo w naszej okolicy trudno o pracę. Wszystko im się układało dobrze, ale do czasu. Niestety, syn Adam zginął we Francji w wypadku na budowie. Jego ciało już przywieziono do kraju, ale nie można na razie go pochować, bo prokurator nakazał szczegółową obdukcję. Matka zabitego podejrzewa, że to nie był wypadek, ale ukartowane morderstwo. Wczoraj przyszła na plebanię i błagała proboszcza i mnie, byśmy nie pozwolili, aby morderca jej dziecka uszedł bez kary. Patrząc na rozpacz tej kobiety, zrobiło mi się jej żal, i obiecałem, że postaram się pomóc. Jednak mam obowiązki w parafii, dlatego sam niewiele mogę zrobić...

— Skąd ta kobieta wie, że to nie był wypadek? — zapytał Gromski.

— Przyjaciel jej syna, także mieszkający w Kumakowej, który nadal pracuje na tej budowie, w rozmowie telefonicznej ze swoją matką wyraził takie podejrzenie. Tamta kobieta przybiegła z wiadomością do Kawolkowej. Rozmawiałem z tym młodym Kawolkiem przed jego wyjazdem. Miał nadzieję, że zarobi na wyposażenie warsztatu samochodowego, który zamierzał uruchomić, a tak to się skończyło. Byłbym wdzięczny, panie Romanie, gdyby zechciał pan zająć się tą sprawą. Umówiliśmy się z proboszczem, że koszty ponosimy wspólnie...

— Nie wygłupiaj się, Andrzej! — żywo przerwał mu Gromski. — To raczej ja powinienem tobie coś niecoś dopłacić, bo wprawdzie nie płaciłem ci źle, ale być może twoja praca wartała więcej. Zresztą nie będę brał pieniędzy od współpracownika, bo tak mi się wydaje, że tę sprawę wyjaśnimy razem.

— Ale co ja miałbym robić? Przecież nie mogę, jak dawniej...

— Chyba nie myślisz, że każę ci chodzić z bronią za ciemnymi typami albo wypalać tuziny cygar w kawiarniach? Na początek porozmawiaj z matką przyjaciela zmarłego, a najlepiej z nim samym. Zbierz wszystkie informacje, jakie mogą się nam przydać.

— Dziękuję, panie Romanie, wiedziałem, że na pana można liczyć.

— Przyglądam się tobie, Andrzeju, i widzę, że bycie księdzem wcale nie jest bezpieczniejsze od bycia detektywem — zażartował Gromski.

— Dlaczego pan tak sądzi?

— Kiedy u mnie pracowałeś, zdarzało się, że ktoś podbił ci oko, a teraz brakuje ci zębów!

— Zęba, panie Romanie, brakuje mi jednego zęba, którego bynajmniej nie straciłem przed ołtarzem, ale w zwykłej szarpaninie z dwoma pijanymi chuliganami.

— Napadli cię na ulicy? — przeraziła się Emilia.

— Nie. Okładali jakiegoś nastolatka, który nie miał pieniędzy, aby dać im na wódkę. Nie mogłem spokojnie na to patrzeć, stąd ten brak zęba.

— Tak łatwo pozwoliłeś zrobić sobie krzywdę?

— O, co to, to nie! Absolutnie! Ja też im co nieco uszkodziłem, byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie byli tacy szybcy w nogach.

— Ha, ha, ha... — taka postawa podoba mi się u ciebie najbardziej. Tylko czy... to nie jest sprzeczne...? Bo wygląda mi na to, że podobnie jak ja, nadal stosujesz się do Kodeksu Hammurabiego.

— Czy chodzi panu o to, że powinienem nadstawiać drugi policzek?

— Można to tak ująć.

— Otóż, panie Romanie, wiele błędnych sądów bierze się z niewłaściwego rozumienia przykazania miłości. Owszem, zgadzam się, że w przypadku dającym nadzieję na jakieś dobro powinienem nadstawiać drugi policzek, ale tylko i wyłącznie swój policzek, a nie policzek drugiego człowieka. Prawdę mówiąc, to i swojej połowy twarzy też nie powinienem narażać nadaremnie, bo głupota na razie cnotą nie jest. Nauczyciel nie nadstawiał swojego policzka handlującym w świątyni, poprzewracał ich stoły. Czy mogłem spokojnie przejść i udawać, że nie widzę, jak dwóch osiłków bije wyrośniętego dzieciaka?

— Nie denerwuj się, Andrzeju. Postąpiłeś właściwie; chciałem tylko... Ja też uważam, że bezkarne przestępstwa to choroba zakaźna.

Dopiero gdy ksiądz Andrzej Solicki wyszedł, zadowolony z otrzymanego zapewnienia pomocy, Gromski z Emilią zabrali się do przeglądania fotografii.

— Ta kobieta w żakiecie z ciemnozielonego materiału wydaje mi się podejrzana. Znajduje się na trzecim zdjęciu i na kilku następnych, a potem znika; pojawia się znowu na zdjęciu czterdziestym drugim, które pan zrobił przed budynkiem poczty; można by to od biedy przyjąć za zbieg okoliczności, gdyby nie fakt, że jednocześnie zmieniła ubranie.

— Chodzi za mną kobieta? Niemożliwe! To znaczy chciałem powiedzieć... że trudno się jej dziwić. Przekonajmy się jednak, czy to nie złudzenie, proszę zestawić pierwsze zdjęcie z ostatnim.

— Chwileczkę... gotowe!

— Jakoś nie mogę dostrzec podobieństwa, a raczej powiedziałbym, że pokazuje mi pani dwie różne kobiety, które co prawda są niczego sobie, tyle że jedna jest szatynką, a druga blondyn­ką.

— Bez obrazy, szefie, ale męski wzrok raczej nie sprawdza się podczas wykrywania niuansów w damskich kamuflażach. Proszę przyjrzeć się dokładniej. Czy te kobiety nie mają jednak czegoś podobnego?

— Zaraz, jeśli dobrze widzę, to spódnice mają podobne.

— Dobrze pan widzi. Te spódnice są nie tylko podobne, one są identyczne. Proszę zwrócić uwagę na to, że zbyt długie rozcięcia spódnic na obu zdjęciach skrócone są identyczną zapinką w kształcie podkowy. Wierzy pan w taki zbieg okoliczności?

— Załóżmy, że ma pani rację, ale jeśli tak jest, to identyczne powinny być nie tylko spódnice, ale przede wszystkim twarze kobiet. Prawda? Proszę powiększyć oba zdjęcia. Jeszcze trochę... jeszcze... teraz wystarczy... Co my tu widzimy?... O cholera! To jedna i ta sama osoba, tylko na drugim zdjęciu ubrała inną bluzkę, perukę i okulary. Czy odnalazła ją pani na pozostałych fotkach?

— Nie zdążyłam przeanalizować wszystkich...

— To proszę odłożyć inne zadania i zająć się tym w pierwszej kolejności.

Roman Gromski wszedł do swojego gabinetu i przymknął drzwi. Nie chciał, żeby dziewczyna zobaczyła, że otwiera szafę z bronią. Wyjął z niej pistolet i dwa dodatkowe magazynki ściś­nięte czerwoną gumką. Magazynki schował do jednej kieszeni marynarki, a pistolet do drugiej. Potem usiadł przy biurku i zaczął się zastanawiać nad tym, kto i dlaczego każe go śledzić.

— Pana wielbicielka pojawiła się też na następnych zdjęciach! — zakomunikowała sekretarka, otwierając drzwi.

— Nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć — Gromski wstał i ruszył w stronę jej komputera. — Jak teraz wygląda?

— Ta elegantka w kapeluszu i w brązowej sukience. Ale nas nie zmyli zmiana toalety. Proszę spojrzeć na powiększenie — twarz identyczna.

— Rzeczywiście! Świetnie się pani spisała, panno Emilio, ale mam nadzieję, że zrobi pani jeszcze więcej.

— Zrobię, co będzie trzeba.

— Na razie wiemy, że jestem śledzony przez nieznaną strojnisię, lecz nie ma jej na wszystkich zdjęciach. Praw­dopodobnie wtedy szedł za mną ktoś inny. I to jest następne pani zadanie. Gdyby udało się pani ustalić personalia tej detektyw w spódnicy, to spełniłaby pani moje dzisiejsze marzenia.

— Naprawdę?

— No może niezupełnie wszystkie; bądźmy jednak rozsądni w oczekiwaniach.

Emilia Sosnowska nie zabrała się do pracy od razu. Zrobiła sobie kawę i sięgnęła po gazetę; musiała odpocząć i odreagować. Była rozczarowana sytuacją. Oczywiście, nie tym, że Andrzej został księdzem. Z tego raczej była zadowolona, bo kiedyś się w nim kochała, i teraz łatwiej może zaakceptować fakt, że nie chciał jej dlatego, że pragnął zostać księdzem, a nie dlatego, że podobała mu się inna.

Właśnie na dzisiaj zaplanowała, że poprosi szefa o dłuższy urlop. Miała osobisty problem, wymagający pilnego rozwiązania. Aby się z nim uporać, potrzebowała, jeśli nie całego miesiąca, to przynajmniej dwóch, trzech tygodni wolnego. Jednak w takiej sytuacji, kiedy szefowi mogło grozić niebezpieczeństwo, postanowiła nie tylko nie wspominać o urlo­pie, lecz nawet o nim nie myśleć. Jej zmartwienie musi poczekać, aż sprawa ze szpiegowaniem zostanie wyjaśniona. Wtedy z pew­nością już nie odpuści, bo w zeszłym tygodniu skończyła dwadzieścia osiem lat.

Czasem była zła na szefa, pomimo że podziwiała go za wiele rzeczy. Denerwował ją głupawym sposobem zachowania, jakby nie zauważał upływu lat, pierwszych zmarszczek na swojej twarzy i siwiejących włosów. No i podwyżkę też mógłby już dać, a nie przyglądać się tak starannie każdej złotówce. Owszem, zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli ktoś czegoś nie pragnie, to tego nie ma, ale chyba i w tym przypadku nie należy przesadzać. Czy nie znalazła mu w internecie strony z nowoczesnymi kamerami ukrytymi w oprawce okularów? On jednak woli paradować z przestarzałym aparatem ukrytym w berecie.

A zresztą, co tam, może odłożyć swoje plany nawet na dłuższy okres, bo dzisiejsze odwiedziny księdza Andrzeja wprawiły ją w naprawdę świetny humor. Kiedy pięć lat temu odszedł, niemal bez pożegnania, sądziła, że ma to związek ze zbyt znaczącymi uśmiechami, których mu nie szczędziła. Teraz miała szansę się przekonać, że jej nieforemny nos i za duże uszy nie miały w jego odejściu żadnego znaczenia.

Godzinę później pracowała w najlepsze. Utworzyła bazę danych zawierającą następujące rekordy: numer zdjęcia, fotografia osoby, zbliżenie twarzy, uwagi. Następ­nie zaczęła wypełniać ją danymi. Z każdego zdjęcia kopiowała ogólny widok występujących na nim osób, następnie powiększała twarze i po wstępnym retuszu wklejała do bazy danych. Było to żmudne, długotrwałe zajęcie, toteż Emilia postanowiła nie wracać dzisiaj do domu. Od czasu gdy wyprowadziła się z domu swojej matki, mieszkała samotnie; dlatego takie decyzje nie stanowiły dla niej problemu. Zamówiła telefonicznie pizzę, włączyła radio i na powrót zasiadła przy komputerze.

Słuchając ulubionych audycji, cierpliwie porównywała twarze ludzi na cyfrowych fotografiach. Kiedy zmęczenie i senność jednoznacznie dawały o sobie znać, wykonywała kilka ćwiczeń gimnastycznych i wracała do komputera. Zegar wskazywał drugą w nocy, kiedy skończyła. Była wykończona, ale z satysfakcją zatarła ręce. Potem rozłożyła składany fotel, jeszcze raz sprawdziła zasuwę w drzwiach, z szafy wyjęła koc, położyła się w ubraniu i prawie natychmiast zasnęła.

 

Rano obudził ją Gromski. Dziś przyjechał tramwajem. Często tak robił, kiedy nie musiał wyjeżdżać poza miejskie rogatki. Mógł wtedy spokojnie przeczytać poranne gazety i nie denerwować się w korkach.

Dzisiaj miał jeszcze jeden, szczególny, powód do pozostawienia samochodu w garażu. Otóż wczorajszego popołudnia poświęcił dużo czasu, aby jego prawie nowy opel wyglądał rzeczywiście tak, jakby przed chwilą opuścił bramę fabryki. Nie tylko o wygląd samochodu mu chodziło; przede wszystkim chciał się upewnić, czy nie ma w nim niespodzianki. Odkurzał i czyścił przy okazji sprawdzania każdego zakamarka. Wprawdzie nie znalazł nic podej­rzanego, ale na wszelki wypadek wolał zostawić samo­chód w odpowiednio przygotowanym garażu.

— Halo! Panno Emilio, to ja. Proszę otworzyć.

— Już! Już otwieram — Emilia zerwała się z fotela i odsunęła zasuwę w drzwiach.

— Dzień dobry! — Gromski uśmiechnął się, widząc rozczo­chrane włosy dziewczyny.

— Pracowałam wczoraj długo, chociaż pan nie płaci nadgodzin.

— Nadejdzie kiedyś dzień, w którym wynagrodzę pani wszystkie zasługi i... drobne złośliwości, a dzisiaj proszę powiedzieć, co pani odkryła.

— Może odkryłam coś ciekawego, a może nic nie odkry­łam.

— Emilio, dziecinko ty moja dorosła — Gromski nie podjął zabawy we wzajemne droczenie się — doceniam pani zalety i nieraz mówiłem, że trudno byłoby opisać je nawet dziesięcioma przymiotnikami ułożonymi jeden po drugim. Niestety, dzisiaj nie mamy na to czasu.

— No dobrze, zapoznam pana z moim odkryciem, ale przedtem muszę się uczesać.

Roman Gromski usiadł przy biurku i włączył komputer. Zdążył przejrzeć pocztę, zanim dziewczyna wyszła z łazienki. Była uczesana, umalowana i pachniała jakimiś obłędnymi perfumami.

— Przeanalizowałam wszystkie zrobione przez pana zdjęcia — powiedziała. — Wynika z nich, że wczoraj inte­resowało się panem troje ludzi.

— Aż troje naraz!?

— Co najmniej troje.

— Wygląda na to, że stałem się gwiazdą, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Teraz odcisk mojej dłoni lub stopy powinien się pojawić w jakiejś alejce. Nie sądzi pani?

— Myślę, że tak gremialne zainteresowanie pańską osobą jest, pomimo wszystko, trochę przesadzone.

— Kto jeszcze mnie śledził, oprócz tej szykownej nieznajomej?

— Jeszcze dwójka nieznajomych, nie mniej dbających o różnorodność strojów. Chętnie ich panu przedstawię.

Emilia podeszła do swojego komputera, włączyła go i kliknęła parę razy myszką.

— Proszę, oto on w trzech odsłonach, a ona w czterech. Niestety, w żaden sposób nie potrafiłam ustalić ich tożsamości.

Gromski w milczeniu przyglądał się zdjęciom. Facet wyglądał na jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat. Na pierwszym zdjęciu był krótko ostrzyżonym brunetem ubranym w dżinsowe spodnie i katanę. Na drugim udawał artystę z szopą blond włosów powykręcanych we wszystkie strony, a na trzecim zdjęciu przemienił się w listonosza. Druga kobieta podob­nie zmieniała stroje, ale Gromski już tego nie analizował. Teraz nie miał wątpliwości, że znowu nastaje dla niego gorący czas.

— Dziękuję, Emilio, za solidne wykonanie zadania. Szkoda tylko, że efekty pani komputerowego śledztwa raczej nie wróżą niczego dobrego.

— Przykro mi.

— Pierwszy raz w życiu spotykam się z taką ostrożnością podczas inwigilacji. W ten sposób śledzi się kogoś ważnego, a nie jakiegoś niepoczesnego detektywa.

— „Niepoczesny”? Czy to ze staro-cerkiewno-słowiańskiego?

— W przybliżeniu znaczy tyle samo co skromny.

— Nie wydaje mi się, panie Romanie, żeby ta skądinąd pozytywna cecha charakteru miała zostać wynaleziona dla pana.

— O proszę, znowu niesprawiedliwa krytyka. Coś mi się zdaje, że nawet Andrzej, który przecież został księdzem, dostrzega we mnie mniej wad niż pani.

Może właśnie dlatego, panie Romanie, może dlatego...

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama