Ewangelia według Heroda

Wysoko na niebie pojawił się sęp. Potem drugi, trzeci, czwarty. Szybowały powoli, tworząc figurę przypominającą romb...

Ewangelia według Heroda

Marcin Wolski

Ewangelia według Heroda

format: 140x202
stron: 240
ISBN: 978-83-7595-356-5

Ewangelia według Heroda to kolejna znakomita, powieść Marcina Wolskiego. W roli głównej Joe Carpenter amerykański agent służb specjalnych - pasjonat i hobbista poszukujący starożytnych tekstów.


fragment:

ROZDZIAŁ I
STRAŻNIK

Wysoko na niebie pojawił się sęp. Potem drugi, trzeci, czwarty. Szybowały powoli, tworząc figurę przypominającą romb albo, dla kogoś o bardziej poetyckim usposobieniu, Krzyż Południa.

– Zwietrzyły padlinę, miejmy nadzieję, że nie naszą! – mawiał w takich momentach Glenn Butler, najlepszy dowódca, jakiego miał do tej pory Joe Carpenter.

Słońce paliło niemiłosiernie, jednak po otwarciu okna do wnętrza samochodu, mocnego landrowera z napędem na cztery koła, wdarł się chłodny powiew, bez śladu zwrotnikowego żaru. Zrozumiałe: znajdowali się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza.

Świeże powietrze przypomniało Carpenterowi, że upływa już piąta godzina bez papierosa. Postanowił jednak być konsekwentny i nie zapalić aż do południa. I nie chodziło wcale o stosowanie się do zaleceń doktora Lewisa. Zamierzał po raz kolejny udowodnić sam sobie, że potrafi. Zresztą co innego mu zostało poza walką z własnym organizmem? Inne walki definitywnie zakończył. Był na emeryturze i wiedział, że nie ma co marzyć o powrocie do służby. Tamten okres jego życia skończył się idiotycznie, na przedmieściu Gori, wraz z wybuchem przypadkowego pocisku. Nie była to ani jego wojna, ani jego akcja, znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu, i to wyłącznie ze względu na Maud. Gdyby wierzył, być może zastanawiałby się, kto zabawił się jego losem: Bóg czy szatan? A może wspólnie?… Kiedy wyleczył się z kontuzji i pozbierał się w całkiem nowej dla siebie sytuacji, jego stan zawieszenia w próżni nie trwał długo – znalazł pocieszenie. Mógł nareszcie zająć się tym, od czego oderwała go służba dla ojczyzny: starożytnością, nierozszyfrowanymi inskrypcjami, zaginionymi językami, tajemnicami, nad którymi łamali sobie głowy rozmaici Deanikenowie i faceci z sekcji specjalnej NSA.

Marzył o tym w młodości, ale wówczas przypominało to jedynie miraż – był za biedny, za mało wygadany, nie miał szans na stypendium, nie dysponował też odpowiednimi znajomościami… Teraz, po blisko trzydziestu latach robienia setek rzeczy z konieczności, osiągnął niezależność – był bogaty: doskonale zainwestowane pieniądze zostawione mu przez Maud przypominały baśniową butelkę niedopitkę. Bez względu na to, ile wyciągał z konta, saldo praktycznie nie ulegało zmianie. I tak James Bond miał szansę zmienić się w Schliemanna. Wystarczyłoby trochę szczęścia. Niestety, pierwsze podejście nie przyniosło satysfakcjonujących efektów. Dwa wielotygodniowe pobyty rok po roku na Saharze okazały się ślepą uliczką. Parę znalezionych artefaktów i klika na wpół zatartych inskrypcji w jaskini to zbyt mało, aby ogłosić odkrycie zaginionej cywilizacji, która, jego zdaniem, MUSIAŁA istnieć wokół śródlądowego morza, jakim w V i IV tysiącleciu było przypominające dziś wysychającą solankę jezioro Czad. Wedle opinii kilku paleohistoryków, to ona dała początek cywilizacji egipskiej, a także legendzie o Atlantydzie, tyle że pochłoniętej nie przez morze, a przez piaski… Może gdyby miejscowe władze nie uznały go za szpiega i nie cofnęły wizy, sprawy potoczyłyby się inaczej?

Cóż, musiał się przyzwyczaić, że jego dawne życie rzucało długi cień na kwestie bieżące. Niemniej uważał, że tu, w Abisynii, powiedzie mu się lepiej. Najważniejsze – miał po co żyć. Owszem, brakowało mu tych strzałów adrenaliny, które przez kilkanaście lat towarzyszyły jego akcjom na Bałkanach, w Iraku czy wreszcie w Afganistanie, gdzie każdy dzień mógł być ostatni. Inna sprawa – niekoniecznie dla niego.

– Widocznie tak już musi być, urodziłem się cywilem i umrę cywilem! – mówił do lustra, wypijając przed snem szklaneczkę bourbona.

Czasami, kiedy przeholował w liczbie szklaneczek, w lustrze pojawiała się Maud. Wyrastała ponad jego lewym ramieniem, niekiedy jako cień ektoplazmy, czasem wyglądała bardziej realistycznie, ale zawsze blado, jak wtedy na gruzińskiej ziemi, dokąd zaniosła ją reporterska pasja, a on zaofiarował się, że zostanie jej ochroniarzem. Tylko kto mógł ją ochronić przed niespodziewanym rosyjskim ostrzałem?… Ile to już lat minęło? Jeśli lata spędzone w małżeństwie liczą się podwójnie, to lata wdowieństwa pewnie potrójnie…

Krajobraz wokół samochodu przypominał mu jedną z tych rozległych europejskich równin na wschodzie, skąd pochodzili jego przodkowie: ziemia płaska jak stół, spokojna zieleń i drzewa podobne do tych, które rosną w klimacie umiarkowanym, stada pasących się krów, zbiorowiska chałup, choć dopiero przy zbliżeniu wychodziła na jaw ich odmienność. W Europie nikt nie buduje okrągłych chatek krytych słomą. Poza tym wiedział, że wrażenie wielkiego niżu jest zwodnicze; za każdym zakrętem mógł ujawnić się przepaścisty kanion o rudych ścianach, którego dołem, w zależności od suszy bądź opadów, ciekła lub kotłowała się rzeka.

Zamknął okno, widząc zbliżającą się z naprzeciwka ciężarówkę; na moment kurz z szutrowej drogi przysłonił wszystko duszącym woalem, szybko jednak opadł.

Kurz zresztą nie był czymś najgorszym, czego mógł się obawiać. Wiele mówiono mu o urokach pory deszczowej, która czyniła drogi, a raczej bezdroża abisyńskie kompletnie nieprzejezdnymi. Na szczęście tego roku pora deszczowa skończyła się już z początkiem września, co dostarczyło argumentów apostołom globalnego ocieplenia, choć realiści twierdzili, że takie anomalie powtarzają się w tych stronach cyklicznie.

Po chwili kierowca o krótkim imieniu Des skręcił w boczną drożynę, która doprowadziła ich nad skraj urwiska, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na przepaścistą dolinę.

– Debre Damo! Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział Abisyńczyk, co niewątpliwie oznaczało, że czeka ich jeszcze żmudny zjazd na dno parowu.

Joe specjalnie wynajął szofera mówiącego wyłącznie po amharsku, miał bowiem ochotę podszkolić się w owej niezwykłej mowie głównej grupy etnicznej Abisynii i dodać do swej bogatej kolekcji, obejmującej język urdu, pasztuński i serbsko-chorwacki, znajomość oryginalnej mowy dumnych Etiopów.

Droga opuszczała się serpentynami po nieomal pionowej ścianie. Rosło ciśnienie w uszach i podnosiła się temperatura. Za pomocą lornetki odnalazł klasztor, przypominający kapelusz grzybka usadowionego na prawie pionowej maczudze skalnej.

Podobno pierwszy mnich przybyły w te strony, nazywany Abuna Aregawi, jeden z Dziewięciu Świętych, którzy w IV wieku przynieśli do Etiopii chrześcijaństwo, aby trafić na ów szczyt, musiał skorzystać z usług uprzejmego węża, który posłużył mu za linę. Choć nie jest wykluczone, że dla ułatwienia komunikacji wyrosły mu skrzydła, jak jego świątobliwemu koledze Teklemu Haimanotowi z Debre Libanos, który tym cudownym sposobem wybrał się na pielgrzymkę do Jerozolimy. Warto pamiętać, że w owym locie towarzyszyła mu jego własna noga, która choć wcześniej utracona, poruszała się także dzięki parze mniejszych skrzydełek, idąc w zawody z „łapką” z Rodziny Adamsów.

Na tylnym siedzeniu poruszyła się Salam. Ciemnoskóra przewodniczka większość drogi przespała zwinięta w kłębek jak kot. Bardzo źle znosiła podróż samochodem, tak że co chwila musieli stawać z powodu nachodzących ją torsji. Na szczęście po zażyciu lekarstwa usnęła.

– Wysiadamy? – zapytała, a kiedy potwierdził, dorzuciła: – Miałam cudowny sen. Śnił mi się rajski ogród i anioły…

– Jeszcze kwadrans – powiedział kierowca, odwracając głowę – i lepiej nie otwieraj oczu!

Stanęli wreszcie. Wyskoczyła pierwsza, zwinna jak gazela, a Joe, mimo iż przebywał z nią od trzech dni, nie mógł wyjść w zachwytu.

Powiedzieć o Salam „piękna” to albo być ślepym, albo nie posiadać dostatecznego zasobu przymiotników. Abisyńska dziewczyna była trudno wyobrażalnym przykładem doskonałości łączącej urok młodości z w pełni rozkwitłą urodą. Szczupła, choć nie chuda, nieomal dorównywała wzrostem Carpenterowi, jej wąska pęcina przywodziła na myśl szlachetną klacz, a zuchwałe piersi, odważnie napierające na bawełniany T-shirt, przypominały „dwoje bliźniąt sarnich, które się pasą między lilijami”, jak głosi Salomonowy erotyk. Jej twarz, wcielenie łagodności, ale zarazem charakteru, mogła należeć do miss Europy, która z jakiegoś powodu dała się wykąpać w cudownej mlecznej czekoladzie. Jeśli dodać do tego żywą inteligencję, poczucie humoru i nieprawdopodobny talent do języków, można było otrzymać chodzącą doskonałość. Przy swoich dwudziestu pięciu latach zdążyła już ukończyć studia w Addis Abebie, a także zaliczyć półroczny staż na uniwersytecie w Izraelu, i właśnie kończyła doktorat dotyczący kształtowania się wczesnego alfabetu etiopskiego, jego relacji z arabskim, starohebrajskim, greką oraz pismami ortodoksyjnych Kościołów Zakaukazia.

Jak dotąd nie opowiadała o swoim dzieciństwie. Raz napomknęła, że pochodzi ze wsi – „jak prawie wszyscy”. Oglądając ubogie przysiółki rozsiane przy drodze, zawsze pełne dzieciaków i kobiet krzątających się w obejściach, Joe jakoś nie mógł wyobrazić sobie jej bosej, chodzącej po rozmiękłej glinie, maszerującej kilometrami w podartej sukience z plastikową bańką pełną wody na głowie albo śpiącej wśród domowego inwentarza, w okrągłej chałupce, na umieszczonym ponad zagrodą dla bydła zebu posłaniu, które musiała dzielić z sześciorgiem innych bachorów. Później dowiedział się, że urodziła się w mieście, a na wsi musiała się schronić, kiedy jej ojciec, doktor Mikael Abbadi, został zamordowany przez komunistów. Matka zmarła dopiero rok temu.

Sądząc po wymienionych mailach, był przekonany, że przydzielą mu kogoś starszego. Ale już po pierwszym spotkaniu nie protestował. Co więcej, do jego naukowej pasji dołączyła z trudem utrzymywana w ryzach chętka poderwania cudnej Abisynki.

Nie wydawało mu się to trudne. Należał do mężczyzn, którzy podobają się kobietom. Sylwetkę nadal miał imponującą, utykania prawie nie było widać, a pasemka siwizny na skroniach, zdaniem młodych niewiast, których nigdy mu nie brakowało, dodawały mu jedynie powabu. To, że był od Salam ponad dwa razy starszy, też nie stanowiło problemu. W swych działaniach uwodził, często w celach służbowych, kobiety znacznie młodsze.

A jednak w ciągu pięciu dni nie skrócił dystansu do niej ani o centymetr. Uprzejmie dziękowała za komplementy, ale jeżyła się jak dzikie zwierzątko, gdy próbował ją dotknąć. Nie piła i nie chciała poruszać tematów osobistych.

„Lesba? W Abisynii? Niemożliwe!”

Jednak u podnóża Debre Damo co innego zaprzątało mu głowę: pewien trop, na pozór błahy, jednak zdefiniowany przez jego intuicję jako ważny.

Powszechnie uważa się, że era wielkich odkryć minęła, nieprawdopodobne wydaje się dziś odnalezienie grobu jakiegoś Tutanchamona czy zaginionego miasta. Carpenter nie podzielał tej opinii. Etiopia była, jego zdaniem, idealnym miejscem dla poszukiwań, które jeszcze mogły zadziwić świat. Wykopaliska archeologiczne prowadzono tu rzadko i niesystematycznie, a całe regiony leżały nietknięte, czekając na pierwszą łopatę badacza. Jedyny problem polegał na tym, że autochtoni niechętnie dzielili się swymi tajemnicami z obcymi. Tak było ze słynną Arką Przymierza. Mieszkańcy Etiopii uważają, że od czasów Menelika, syna Salomona i królowej Saby, który wykradł ją ze Świątyni Jerozolimskiej, skrzynia z manną, Dziesięciorgiem przykazań i laską Mojżesza znajduje się w Aksum, w najświętszym miejscu świątyni, pilnowana przez jednego, dożywotniego strażnika, i jeśli jest pokazywana komukolwiek, to w okryciu. W dodatku nie ma pewności, czy jest to oryginał. W każdej świątyni Abisynii znajduje się przecież kopia Arki, również niedemonstrowana postronnym, choć wynoszona z okazji świąt (w obwolucie!).

Czy jest to jednak złota skrzynia z czterema aniołami na rogach, zdolna razić zuchwalców gromami? Można mieć co do tego wątpliwości. Wśród pamiątek oferowanych przez namolnych przekupniów Joe widywał liczne miniaturki Arki w kształcie małej bizantyjskiej świątyńki ozdobionej ikonami, która w niczym nie była podobna do biblijnego artefaktu.

Carpenter wiele by dał, by móc zweryfikować prawdziwość legendy. Spędził trzy dni w Aksum, obejrzał miejscowe muzeum pełne ksiąg, szat liturgicznych, krzyży i koron dawnych monarchów, których imion nie sposób zapamiętać, dotarł oczywiście do muru całkiem nowoczesnej świątyni wzniesionej przez nieszczęsnego Hajle Sellasjego, za którym ukrywał się bezcenny obiekt, zobaczył nawet legendarnego strażnika przyodzianego w żółtą opończę, który właśnie wychodził zaczerpnąć świeżego powietrza i pogadać przez płot z jakimś swoim ziomkiem, ale to wszystko.

Nie było sumy, za jaką mógłby zbliżyć się bardziej do świętego miejsca, choć gotów był na każdą łapówkę!

Nie na wiele też mogła się przydać specjalistyczna aparatura, w którą się zaopatrzył, wykorzystując dawniejsze służbowe kontakty. Metalowy wąż zakończony miniaturową kamerą mógł dokonać skutecznej penetracji każdego wnętrza, ale wpierw należało się zbliżyć, oczywiście bez świadków, przynajmniej na pięć metrów do celu. W dzień zakrawało to na niepodobieństwo, a nocą cały teren był zamykany, spuszczano psy, a strażnicy wydawali się cierpieć na bezsenność.

Jedyny w miarę skuteczny pomysł, jaki przychodził mu do głowy, to użycie gazu usypiającego wobec pilnujących oraz helikoptera, aby oddalić się z miejsca przestępstwa. Wątpliwe jednak, czy uciekłby daleko. Arka Przymierza stanowiła świętość dla trzech głównych religii monoteistycznych, a na zadzieranie z chrześcijaństwem, islamem i judaizmem naraz nie stać było żadnego zuchwalca.

Jednak pobyt w Aksum nie był całkiem bezowocny. W pobliżu dawnego pałacu królowej Saby (w istocie młodszego od legendarnej władczyni o ponad półtora tysiąca lat) natrafił na garnek ze złotymi ozdobami, ukryty najwyraźniej w czasie któregoś z najazdów arabskich w średniowieczu.

Odkrycie umożliwił schowany w podeszwie jego buta miniaturowy wykrywacz metali. Pozwalał on prowadzić poszukiwania bez zwracania niczyjej uwagi. Specjalne urządzenie przetwarzało pomiar na wibracje odczuwane przez skórę na brzuchu badającego. Jednocześnie na podstawie elektronicznego zapisu można było odczytać w laptopie kształt znaleziska, jego skład, a także prawdopodobną głębokość, na jakiej się znajdowało. Do półtora metra.

W tym wypadku średniowieczne precjoza dzieliło od powierzchni ziemi sto dwadzieścia pięć centymetrów, więc Joe bez trudu wykopał je nad ranem za pomocą zwykłej saperki. Świadomość, że dokonuje zwyczajnej grabieży, łagodziła myśl, że gdyby nie on, znalezisko leżałoby w glebie następne tysiąc lat.

Jednak ważniejsza okazała się pewna rozmowa, jaką przeprowadził z wyjątkowo gadatliwym ochroniarzem muzeum w Aksum, żylastym kurduplem z karabinem, który musiał pamiętać jeszcze czasy bitwy pod Aduą. Jego rozmowność była zresztą wprost proporcjonalna do gratyfikacji. Okazało się, że dożywotność strażników Arki nie jest stuprocentowa. Dwadzieścia parę lat temu ówczesny cerber doznał pomieszania zmysłów i został zwolniony z pracy.

– Może dotknął Arki, może do niej zajrzał, a może po prostu zbyt długo przebywał w jej bliskości – opowiadał ciągnięty za język tubylec.

– I co się z nim potem stało?

– Znalazł schronienie w jakimś odległym klasztorze, gdzie jego wizje na temat rychłego końca świata nie robiły wrażenia.

– A miał wizje?

– I to jakie! Paru słuchających osiwiało po godzinie rozmowy.

Jeden dzień zabrało Carpenterowi ustalenie, że monastyr, o którym mówił ochroniarz, to Debre Damo. To wyznaczyło dalszy etap jego wyprawy. Wprawdzie obłąkany mnich od dobrych kilkunastu lat nie żył, można było jednak mieć nadzieję, że żyją świadkowie jego wizji, a wśród opowieści wyczuł też sugestię, że „wariat” zostawił po sobie jakieś zapiski…

Salam jako kobieta nie mogła mu towarzyszyć w drodze na szczyt skały, do męskiego monastyru objętego klauzurą; inna sprawa, że wciąganie na linie zupełnie jej nie fascynowało. Na odchodnym zapisała na wydartej z jakiegoś bloczka kartce kilka zwrotów przydatnych w ekumenicznym dialogu.

W trakcie wciągania Carpenterowi przypomniała się pewna operacja desantowa w Iraku, jednak dawne wspomnienia ustąpiły, kiedy po zdjęciu butów znalazł się w wyłożonej dywanami świątyni.

Już wcześniej zauważył, że dużo łatwiej nawiązuje rozmowę z miejscowymi, jeśli zamiast w roli turysty występuje jako „brat w wierze”. Na tę okoliczność miał przygotowaną legendę „protestanckiego pastora poszukującego światła”. W dodatku pastora, któremu nieobca była myśl przejścia na jedynie słuszną wiarę. Sprawdziło się to kiedyś w Meksyku, czemu nie miało się powieść teraz?

Ortodoksów zachwyciła perspektywa ewentualnej konwersji, toteż podejmowali Carpentera całe popołudnie, zaprosili na zbiorową wieczerzę i nalegali, aby spał pospołu z nimi.

Salam, z którą połączył się za pośrednictwem komórki (zadziwiające, jak gęsto w Etiopii powyrastały wznoszone przez Chińczyków wieże telefoniczne), miała spędzić noc w hotelu w Adigracie i wrócić po niego koło południa. Miał nadzieję do tego czasu dowiedzieć się wszystkiego.

Najbardziej rozmowny okazał się miejscowy przeor, sędziwy mnich mówiący całkiem nieźle po włosku, który wprawdzie o wizjach nieboszczyka strażnika rozmawiać nie chciał, ale gotów był, w zamian za ofiarę na klasztor, pokazać jego zapiski.

– I tak są nie do odczytania – skomentował.

Nie było ich wiele, cienki zeszyt. Strażnik sporządził je około dwudziestu lat temu, w czasie chwilowego oprzytomnienia, po czym zapadł w ponowną katatonię, z której uwolnił go dopiero anioł śmierci.

Joe nie próbował nawet wycyganić owych notatek. Obrócił jedynie swój cebulasty zegarek na drugą stronę przegubu, po czym za pomocą ukrytego w nim szerokokątnego skanera skopiował stronę po stronie… Mnisi zdawali się tego nie zauważać.

W południe przyjechał po niego sam Des; Salam podobno wolała uniknąć jazdy po górskich serpentynach, toteż pozostała w hotelu. W parę godzin dojechali do Adigratu, sporej miejscowości, w której barwne stroje kobiet o częściowo zakrytych twarzach przypominały o bliskim sąsiedztwie islamskiej Erytrei.

Salam czekała na nich w hotelowej restauracji. Czuła się już całkiem dobrze i pałaszowała jakąś miejscową sałatkę, przegryzając indżerą, rodzajem etiopskiego naleśnika zwiniętego na podobieństwo ręcznika z łaźni parowej, którego Carpenter nigdy by nie wziął do ust. Chyba żeby musiał. Podczas akcji w terenie zdarzało mu się spożywać rzeczy zdecydowanie mniej apetyczne. Sam hotel prezentował się dość obskurnie i niewart był ani jednej gwiazdki (w przewodniku oznaczono go trzema), co stało się powodem wielkiej awantury portiera z grupą Niemców, którzy zjechali pod wieczór. Ponieważ jednak w miasteczku nie było hotelowej alternatywy, po jakimś czasie Germańcy zmiękli, pokrzepiając się wielką ilością dobrze zmrożonego piwa Saint George, którego nigdzie w Etiopii nie brakowało.

Tymczasem Joe przelał zawartość mikroskanera do laptopa, potem wyciągnął maleńką drukarkę, a gotowy wydruk zaniósł Salam, która zajmowała pokój obok niego.

– Pozwolili ci skopiować? – zdziwiła się dziewczyna.

Kiwnął głową, licząc, że poniecha pytań o dalsze szczegóły. Nie pytała. Ze zmarszczonymi brewkami usiłowała odczytać tekst.

– To alfabet ge’ez – powiedziała wreszcie – starożytna wersja amharskiego. Wszystkie litery się zgadzają, tylko całość nie ma najmniejszego sensu. Wygląda na jakiś szyfr…

– Szyfr?… Szyfr mówisz? – Niewiele myśląc, w łazience zdjął ze ściany lusterko i pochylił nad tekstem. – A teraz? Spójrz na odbicie tekstu.

– Teraz… – Jego gwałtowność w działaniu wyraźnie ją zaskoczyła. – Teraz chyba będę mogła to odczytać, autor pisał najwyraźniej od prawej do lewej… Tylko jak na to wpadłeś?

– Metoda jest stara jak świat, stosował ją już Leonardo da Vinci. Ma jednak pewien drobny mankament: jeśli stosuje ją praworęczny autor, mimowolnie rozmazuje to, co już napisał… Widzisz, tu i tu zostały ślady.

– Widzę. Będę miała jeszcze jeden drobny problem. Tekst nie został napisany po amharsku, a w języku tigre, używanym w tych okolicach.

– Podobno go znasz?

– Wersję współczesną oczywiście, jednak aby to wszystko dokładnie odczytać, będę potrzebowała trochę czasu i dobrego słownika…

– Nie będę cię poganiał. A na razie spróbuj przetłumaczyć z grubsza, co tu zostało napisane.

Zostawił ją w pokoju, a sam wyszedł na miasto. Mimo późnego popołudnia i dość wysokiego położenia – Adigrat leży na wysokości blisko dwóch i pół tysiąca metrów nad poziomem morza – panował spory żar. Po centralnym placu snuło się niewielu ludzi, a kramy nie oferowały niczego szczególnego do kupienia.

Starając się trzymać cienia i nie reagować na nagabywania żebraków i przekupniów, zadawał sobie pytanie, czego właściwie spodziewa się po manuskrypcie. Potwierdzenia, że Arka jest w Aksum? A jeśli jest?… Z jakiej epoki naprawdę może pochodzić? A nawet jeśli to ta właściwa, trudno było mu uwierzyć w jakieś niezwykłe właściwości.

Wiarę stracił bardzo dawno temu. Czy do końca? Niezliczone przykłady nakazywały mu wierzyć w istnienie ponadrozumowej mocy wypełniającej wszechświat, jednak od tego do wiary w dobrotliwego pana z brodą i rytuału coniedzielnych mszy było bardzo daleko.

Bywały sytuacje, że zazdrościł ludziom wierzącym, zwłaszcza podczas walki, kiedy wystrzelał wszystkie naboje i liczył minuty do chwili, w której go znajdą i zabiją, albo w tej piwnicy w Meksyku, kiedy czekał na niechybną egzekucję. Gruby Sam, Murzyn z Luizjany, uważany dotąd za niebywałego twardziela, pół nocy memłał modlitwy. Wtedy dało to efekt. Latająca kawaleria Stanów Zjednoczonych jeszcze raz zgotowała happy end. Inna sprawa, że ta wspaniała wiara nie uratowała Grubego Sama w Afganistanie.

Maud, jego żona, też wierzyła, choć bez szczególnej manifestacji swych przekonań. Tylko czy w czymś jej to pomogło?

Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, że przechadza się teraz po zielonych łąkach raju. Chociaż bardzo chciałby, żeby tak było. Żeby kres życia nie był zwyczajnym zgaszeniem światła. Definitywnym zamknięciem wszystkich spraw.

Gdyby w Aksum naprawdę była Arka Przymierza…

Nieoczekiwanie pojawił się obok niego kierowca Des.

– Niedobrze, niedobrze! – powtarzał po amharsku.

Zdołał zrozumieć, że nie mogąc doczekać się jego powrotu, Salam wyszła z pokoju i stała się obiektem zaczepek podpitych Niemców.

– Zbierz nasze rzeczy i zapal samochód! – rzucił do szofera.

Dobiegł do hotelowej knajpy. Autochtoni gdzieś się pochowali, a podpici turyści otaczali wianuszkiem Salam, wyraźnie przerażoną.

– Chcemy tylko zobaczyć twoje czarne cycuszki – perorował wielki jak szafa amator kwaśnych jabłek.

– A może chcesz zobaczyć moje? – zaproponował Joe po niemiecku.

Odwrócili się. Zarechotali. Wysoki, ale niespecjalnie barczysty starszy pan nie wydawał się im kandydatem na poważnego przeciwnika.

– Nie wcinaj się, dziadku! – powiedział z boku okrąglutki okularnik, bardziej trzeźwy niż reszta towarzystwa.– Po co masz oberwać?

– Ależ nie, zapraszamy do zabawy. – Szafopodobny wypuścił Salam i ruszył w stronę Carpentera, wymachując pięściami wielkimi jak bochny.

– Pokaż mu, gdzie raki zimują, Rudi! – podburzali go pozostali.

Zabawa trwała krócej niż przerwa na reklamy w telewizji. Chwilę później Rudi leżał na ziemi, skowycząc:

– Złamał mi rękę, złamał mi rękę!

Pozostali, mimo że puścili się kupą, chwytając stołki i sztućce, też oberwali za swoje. Z wybitych zębów tubylcy mogliby złożyć całkiem ładny naszyjnik. Do listy uszkodzeń należało jeszcze dołączyć kilka rozbitych nosów i żeber, jeden wstrząs mózgu po upadku ze schodów oraz liczne drzazgi z połamanego stołu w grzbiecie kolejnego osiłka. Joe oszczędził jedynie tłustego okularnika, który nie kwapił się do walki, tylko dygocząc jak osika, powtarzał:

– Nie bij, nie bij!

Chyba od czasu Stalingradu nikt nie załatwił Germańców równie skutecznie.

Za kontuar, zza którego powoli gramolił się barman, Joe rzucił dwa tysiące birrów, wołając:

– Proszę wszystko dopisać do mojego rachunku! – po czym pociągnął osłupiałą Salam za sobą.

– Ale nasze rzeczy…

– Des już się nimi zajął!

Rzeczywiście, wszystko znajdowało się już w samochodzie gotowym do drogi. Ruszyli z piskiem opon, przekraczając wszelkie dozwolone prędkości.

– Dlaczego uciekamy? – zapytała Etiopka, kiedy wreszcie minął jej stupor. – Przecież to oni zaatakowali.

– Nie lubię za dużo się tłumaczyć przed przedstawicielami władzy – odparł Joe.

Była to tylko część prawdy. Od lat w swych działaniach kierował się dość prostą zasadą: „Jak najmniej kontaktów z policją”. Nie miał ochoty, żeby jakiś przypadkowy bystry gliniarz odkrył jego prawdziwą tożsamość albo, co gorsza, zainteresował się bagażami. Szpiegowski sprzęt, przywłaszczone artefakty, kopia pamiętnika… Drogo mogłoby to ich kosztować.

Większość podróży Salam przespała. Zbudziła się tylko raz, kiedy Des musiał ostro zahamować, by nie wpaść na dorodnego serwala, który znalazł się na drodze i na moment znieruchomiał, oślepiony reflektorami.

Poprosiła o wodę, a potem powiedziała:

– Przepraszam, Joe, byłam w szoku i nawet ci nie podziękowałam za to, co zrobiłeś w mojej obronie.

– Drobiazg! Zawsze do usług – odparł, żałując, że nie siedzi na tylnym siedzeniu i nie może przygarnąć dziewczyny do siebie.

Nad ranem przez nikogo niezatrzymywani dotarli do niewielkiego lotniska w Mekele, gdzie w startującym o świcie samolocie do Addis Abeby czekało zarezerwowane miejsce dla pana Maria Bonettiego (tymi dokumentami postanowił aktualnie się posługiwać). Aby upodobnić się do fotografii w swoim nowym paszporcie, Joe założył siwą perukę, dokleił szpicbródkę, nałożył ohydne rogowe okulary z pierwszej połowy XX wieku i pożegnał się ze współpracownikami.

– A my?! – zapytała Salam. – Nie lecimy z tobą?

– Niestety. Czeka was długa droga we własnym towarzystwie. I tak musicie odstawić samochód. Poza tym gdybyśmy oboje wsiedli do samolotu, mieliby nas od razu na widelcu, a tak nikt nie zwróci uwagi na samotnego białasa… Jeśli będą was pytać o ten incydent no i o to, co stało się ze mną, powiecie, że zmieniłem plany i udałem się okazją do Erytrei.

– A moje tłumaczenie tego pamiętnika? W hotelu zupełnie mi nie szło…

– Nie mam zamiaru rezygnować z wykorzystania twoich umiejętności, Salam – odparł z uśmiechem. – Za pięć dni spotkamy się w restauracji „Lucy” przy Muzeum Narodowym.

W zasadzie nie była mu potrzebna, mógł znaleźć wielu tłumaczy bieglejszych od niej, ale jakoś nie chciał kończyć tej znajomości. Zwłaszcza że pozostała nieskonsumowana.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama