Kula i krzyż cz. 2

Spis fragmentów i rozdział drugi - Religia sędziego

Kula i krzyż cz. 2

Gilbert Keith Chesterton

Kula i krzyż

ISBN: 978-83-60335-04-8
wyd.: Wydawnictwo Fronda 2008

Wybrane fragmenty
Rozdział I - Dyskusja w obłokach
Rozdział II - Religia sędziego

Rozdział II

Religia sędziego

Od kilku już lat lokal redakcyjny „Ateisty” zatracał coraz bardziej znaczenie jako charakterystyczny punkt przy Ludgate Hill. Pismo nie pasowało do miejscowej atmosfery. Przejawiało zainteresowanie dla Pisma Świętego, zupełnie obce tej dzielnicy, oraz tak dokładną znajomość Biblii, że nikt z mieszkańców Ludgate Hill nie mógł z nim rywalizować. Na próżno redaktor „Ateisty” wypisywał w swym oknie wystawowym namiętne i kategoryczne pytanie, czy Noe mógł w swojej arce pomieścić szyję żyrafy. Na próżno pytał natarczywie, czy można pogodzić twierdzenie, że Bóg jest duchem, ze słowami, iż ziemia jest podnóżkiem stóp Jego. Na próżno w oskarżycielskim zapale krzyczał, że biskup Londynu pobiera dwanaście tysięcy funtów szterlingów rocznie za to, by udawał wiarę w przygody Jonasza połkniętego przez wieloryba. Na próżno w najwidoczniejszych miejscach rozlepiał wstrząsające naukowe obliczenia wymiarów wielorybiej gardzieli. Czyż to wszystko wcale nie obchodziło przechodniów? Czy nigdy i nikomu w tłumie przepływającym przez Ludgate Hill nie udzieliło się gwałtowne, wspaniałe, najszczersze oburzenie redaktora „Ateisty”? Nigdy! Człowieczek redagujący pismo wybiegał ze swego sklepiku w gwieździste wieczory i groził pięścią katedrze Świętego Pawła, pałając namiętnością świętej walki z tym świętym przybytkiem. Mógł sobie oszczędzić wysiłków. Krzyż na szczycie katedry, nie mniej niźli redakcja „Ateisty”, odległy był od świata. Zarówno wydawnictwo, jak i krzyż wznosiły się samotnie w pustce niebios.

Człowiekowi, który redagował „Ateistę” (nazywał się Turnbull, był małym Szkotem o płomiennej brodzie i czuprynie), ta utrata znaczenia w społeczeństwie wydawała się nie tyle smutna i niedorzeczna, ile zdumiewająca i niezrozumiała. Oto mówił rzeczy straszliwe, a ludzie przyjmowali je tak obojętnie, jak wytarte frazesy polityków. Jego bluźnierstwa były z każdym dniem jaskrawsze i z każdym dniem pokrywała je grubsza warstwa kurzu. Czuł się więc tak, jak gdyby żył wśród idiotów. Zdawało mu się, że otaczający go ludzie należą do dziwnej rasy, która z uśmiechem słucha zapowiedzi własnej śmierci, z roztargnieniem przygląda się scenie sądu ostatecznego. Mijały lata, a z każdym rokiem śmierć Boga ogłaszana w lokalu redakcyjnym przy Ludgate Hill coraz mniejsze wywierała wrażenie. Wszyscy współcześni postępowcy zniechęcali Turnbulla. Socjaliści zarzucali mu, że gromi księży, gdy powinien gromić kapitalistów. Artyści mówili mu, że aby duszę oczyścić, trzeba ją wyzwolić nie od religii, lecz od moralności. Lata płynęły, aż wreszcie zjawił się człowiek, który potraktował laicką redakcję Turnbulla z należytym szacunkiem i powagą. Tym człowiekiem był młodzieniec w szarym kraciastym ubraniu, który stłukł szybę wystawową. Młodzieniec ów urodził się nad zatoką Arisaig, naprzeciw Rum i wyspy Skye. Jego wydatne sokole rysy i wężowo czarne włosy stanowiły znamienne dziedzictwo niezbadanego dziejowego zjawiska, z grubsza nazywanego elementem celtyckim, jakkolwiek zapewne starszego od Celtów, o których zresztą również niewiele wiadomo. Z nazwiska i rodu był Szkotem z górskiego klanu MacDonaldów, lecz rodzina jego zgodnie ze zwyczajem przybrała dodatkowo nazwisko bocznej linii, toteż w Londynie młody człowiek odpowiednio do okoliczności przedstawiał się jako Evan MacIan. Wychowano go w samotności i zaciszu w duchu skrupulatnego katolicyzmu, na tym skrawku ziemi zamieszkanym przez wyznawców Rzymu i wklinowanym w głąb gór Zachodniej Szkocji. Stamtąd zawędrował aż na Fleet Street w poszukiwaniu obiecanej mu pracy, nie zdając sobie dokładnie sprawy z faktu, że na świecie są ludzie nie należący do Kościoła rzymskiego. Zdjął czapkę na widok pomnika królowej Anny przed katedrą Świętego Pawła, przekonany, że jest to figura Matki Boskiej. Zdziwił go brak szacunku okazywany jej przez przechodniów. Nie wiedział, że jedyną ważną dla tych ludzi zasadą historyczną, jedynym prawem istotnie wyrytym w ich sercu było głębokie i kojące przeświadczenie, iż królowa Anna umarła. Wierzyli w to tak niezachwianie, jak on wierzył, że Najświętsza Panna żyje. Tak się zdarzyło, że odkąd dotknął rąbka naszych obyczajów czy naszej cywilizacji, spotykał osoby życzliwe albo obłudne. Jeśliby nawet któraś z nich wygłosiła jakieś niewątpliwe bluźnierstwo, Evan MacIan nie byłby zdolny go zrozumieć, po prostu dlatego, że umysł jego od dawna znalazł zadowalające odpowiedzi.

Na fantastycznym skrawku celtyckiej krainy, po której wędrował w dzieciństwie, urwiska skalne były równie fantastyczne jak obłoki. Jakby niebo zniżało się i zbliżało do ziemi. Ścieżki w rodzinnej wiosce wspinały się stromo, jak gdyby dążyły ku niebu. Sklepienie niebieskie opadało ku wzgórzom, a góry wznosiły się pod niebiosa. W złocie, purpurze i pawiej zieleni wspaniałych zachodów słońca chmury i wysepki wyglądały tak samo. Evan żył niejako na pograniczu: na pograniczu dwóch światów. Jak wielu ludzi i wiele narodów wzrastających wśród przyrody i spraw powszednich, zrozumiał zjawiska nadprzyrodzone wcześniej niż przyrodzone. Zobaczył mgliste anioły brodzące po kolana w trawie, nim dostrzegł samą trawę. Wiedział, że Najświętsza Panna ma suknię błękitną, nim dowiedział się, że róże u jej stóp są czerwone. Im głębiej sięgał pamięcią w mrok swego dzieciństwa, tym bardziej zbliżał się do rzeczy, dla których nie ma nazwy. Przez całe życie uważał realny świat niejako za odprysk boskiego, za szczątek pierwotnej wizji. Góry i niebo wydawały mu się pięknymi resztkami pozostałymi po innej krainie, a gwiazdy — zgubionymi klejnotami Królowej. Matka Boska odeszła i mimo woli rozsiała gwiazdy.

Rodzinne tradycje MacIana były równie dziwaczne i zaświatowe. Pradziad jego został ścięty w Culloden, przeświadczony do ostatniego tchnienia, że Bóg przywróci tron królowi. Dziad Evana, który miał wówczas lat dziesięć, wziął z rąk skazańca straszliwy obosieczny miecz i zawiesił go w swoim domu. Polerował go i ostrzył później przez sześćdziesiąt lat, aby gotów był, gdy wybuchnie następne powstanie. Ojciec Evana, najmłodszy z braci, który wszystkich przeżył, odmówił udziału w powitaniu królowej Wiktorii podczas jej wizyty w Szkocji. Evan, ulepiony z tej samej gliny co jego przodkowie, nie umarł jednak wraz z nimi i żył w dwudziestym wieku. Nie był ani trochę podobny do wzruszającego typu jakobity znanego nam z powieści, do marudera ociągającego się w tyle, gdy cały świat pędzi nieodwołalnie naprzód. W swoim własnym mniemaniu był spiskowcem, i to spiskowcem zażartym i nowoczesnym. W długie ciemne popołudnia szkockiej zimy knuł plany i w mroku kipiał gniewem. Na bezludnych piaskach Arisaig kreślił plany podboju Londynu.

Kiedy przybył na podbój Londynu, nie miał z sobą armii białych kokard, lecz jedynie kij i torbę. Londyn przeraził go trochę, nie dlatego, by mu się wydał wielki czy chociażby groźny, lecz dlatego, że go oszołomił. Londyn nie był złotym grodem ani piekłem, lecz otchłanią. Wzruszył Evana jedynie widok katedry Świętego Pawła, którą ujrzał niespodziewanie wychodząc zza dziwacznego zakrętu Fleet Street.

— Ach! — powiedział po długiej chwili milczenia. Takie rzeczy budowano za Stuartów!

I uśmiechając się zjadliwie, postawił sobie pytanie, jaki to analogiczny do tego pomnik wzniosła dynastia Brunszwicka i protestancka konstytucja. Po rozwadze wybrał szyld reklamujący jakieś pigułki.

Pół godziny później, wyczerpany wzruszeniem, znajdował się jeszcze na tym samym miejscu. W leniwym nastroju zwiedzając dzielnicę zatrzymał się przypadkiem przed oknem wystawowym „Ateisty”. Nie zauważył tego tytułu, a jeżeli nawet go dostrzegł, możliwe, że nie zrozumiał jego znaczenia. W każdym razie pismo to nie zgorszyłoby nawet naiwnego Szkota z gór, gdyby nie dziwny i nie przewidziany fakt, że naiwny Szkot przeczytał je wytrwale od deski do deski — rzecz nie praktykowana przez najgorliwszych bodaj abonentów i prowadząca nieuchronnie do wytworzenia nowej zgoła sytuacji.

Wiedziony zmysłem dziennikarskim, charakterystycznym dla całej jego szkoły, redaktor „Ateisty” wysunął na czoło numeru i wystawił w widocznym miejscu w witrynie artykuł pod nagłówkiem: Mitologia Mezopotamii i jej wpływ na folklor syryjski. Evan MacIan zrazu czytał od niechcenia, tak jakby miał przed sobą komunikat zaczynający się wiadomością o śmierci młodej dziewczyny w Brighton, a zakończony reklamą lekarstwa na wątrobę. Umysłem, jasnym mimo znużenia, wchłaniał pokaźny zasób informacji nagromadzonych przez autora; podobny nastrój ogarnia dzieci w duszne letnie popołudnie, skłaniając je do zadawania pytań, chociaż już od dawna przestały się interesować tematem i są nim równie znudzone jak ich niańki. Ulice roiły się od ludzi, lecz nie spotkał na nich przygody. Cóż mu szkodziło dowiedzieć się czegoś o bogach Mezopotamii? Przylgnął więc chudą, długą twarzą do zimnej, mętnej szyby i przeczytał wszystko, co było do przeczytania o mezopotamskich bóstwach. Przeczytał, że tamtejszy lud czcił boga imieniem Szo (niekiedy imię to wymawiano jako Dżi) i że nazywano go bardzo potężnym, i że to określenie uderza podobieństwem do pewnych epitetów nadawanych Jahwe, któremu również przypisywano wielką potęgę. Evan nigdy w życiu nie słyszał o Jahwe, a wyobrażając sobie, że chodzi o jakieś inne mezopotamskie bożyszcze, czytał dalej z tępym zainteresowaniem. Dowiedział się, że imię Szo, w trzeciej swojej postaci Psa, spotyka się w starej legendzie o bogu, który — tak jak to wielokrotnie czynił Jowisz — uwiódł dziewicę i spłodził bohatera. Ów syn — imię jego nie ma dla nas istotnego znaczenia — był pierwszym herosem i wybawcą w mezopotamskim systemie etycznym. W następnym akapicie przytaczano przykłady innych podobnych bohaterów zrodzonych jako owoc związku bogów ze śmiertelniczkami. W następnym zaś akapicie... Ale tego Evan nie zrozumiał. Przeczytał po raz drugi, trzeci. Wreszcie pojął sens. Szyba posypała się z brzękiem na chodnik, on zaś skoczył przez barierę do wnętrza sklepu wymachując laską.

— A to co? — krzyknął zrywając się mały Turnbull z płomienną czupryną. — Jak śmiałeś stłuc mi szybę?

— Szukałem najkrótszej drogi do ciebie — wrzasnął Evan i tupnął nogą. — Stawaj do walki, nikczemny tchórzu! Dalejże, podły wariacie! Masz tu jakąś broń?

— Czyś ty oszalał? — spytał Turnbull wytrzeszczając oczy.

— A ty? — krzyknął Evan. — Tylko szaleniec może oblepiać własny dom takim plugastwem wołającym o pomstę do Boga. Stawaj i bij się ze mną, powiadam!

Twarz Turnbulla rozbłysła, jakby padł na nią promień słońca. Pod rudym zarostem pobladł śmiertelnie ze szczęścia. Oto po dwudziestu latach samotnej i daremnej pracy wreszcie spotkała go nagroda. Jego artykuł kogoś oburzył. Turnbull podskoczył jak mały chłopiec. Ujrzał nową młodość otwierającą się przed nim. I tak jak często bywa, gdy dojrzały dżentelmen ujrzy przed sobą otwierającą się nową młodość — znalazł się oko w oko z policją.

Policjanci zadali dwom entuzjastom kilka szablonowych pytań, po czym aresztowali obu. Okazywali jednak więcej szacunku młodzieńcowi, który wybił szybę, niż niedowiarkowi, któremu szybę wybito. Evana otaczał nimb wytwornej tajemnicy, czego był pozbawiony zirytowany mały redaktor, a wytworność i tajemniczość robią wrażenie na policjantach. Są oni bowiem, jak większość typowych Anglików, zarazem snobami i poetami. MacIan — jak im się wydawało — mógł być dżentelmenem; redaktor „Ateisty” nie był nim z pewnością. A jego szlachetne republikańskie oświadczenie, że szanuje prawo i pragnie być sądzony przez współobywateli, brzmiało w uszach policjantów jak bełkot nie mniej niedorzeczny niż mistyczne wywody MacIana. Policja nie jest przyzwyczajona do słuchania deklaracji zasadniczych, nawet gdy dotyczą zasad jej własnego bytu.

Sędzia, przed którym ich postawiono i który miał rozpatrywać sprawę, nazywał się Cumberland Vane, był pogodnym dżentelmenem w średnim wieku, znanym chlubnie z lekkich wyroków i lekkiej konwersacji. Od czasu do czasu wpadał w teoretyczny niejako gniew, kiedy miał do czynienia ze szczególną odmianą przestępców, jak mężowie bijący pogrzebaczem własne żony; stylem mętnym i sentymentalnym oświadczał wówczas, że należałoby karać tych ludzi chłostą, i był niezmiernie zdziwiony, gdy poszkodowane małżonki oburzały się bardziej na niego niż na swoich mężów. Sędzia Cumberland Vane był wysoki, schludny, nosił czarne wąsiki i niezrównane marynarki. Wyglądał na dżentelmena, lecz trochę na dżentelmena z komedii.

Nieraz poważne zbrodnie przeciwko porządkowi i własności traktował z humanitarnym pobłażaniem. Toteż do błahego sporu o wybicie szyb w lokalu redakcji przystąpił z jawną niemal wesołością.

— No, jak tam, panie MacIan — zaczął odchylając się w krześle — czy pan zawsze wchodzi przez okno do domów swoich przyjaciół? (śmiech na sali).

— Ten człowiek nie jest moim przyjacielem — odparł Evan niewzruszony jak tępe dziecko.

— Nie jest przyjacielem? — żywo podchwycił sędzia. — A więc może szwagrem? (Głośne, nie milknące śmiechy.)

— To mój wróg — rzekł z prostotą Evan. — Wróg Boga.

Sędzia Vane wzdrygnął się gwałtownie i wypuścił monokl z oka, w odruchu dość zrozumiałego zakłopotania.

— Takich rzeczy nie powinien pan tutaj mówić — powiedział szorstko i jakby z pośpiechem. — To nie ma nic wspólnego ze sprawą.

Evan szeroko otworzył swoje niebieskie oczy.

— Bóg... — zaczął.

— Dość! — przerwał mu z gniewem sędzia. — Nie należy o tych rzeczach mówić publicznie na sali sądowej. Religia jest sprawą zbyt... zbyt osobistą, żeby o niej wspominać w takim miejscu.

— Czyżby? — odparł szkocki góral. — A na co przed chwilą przysięgali policjanci?

— To nie ma żadnego związku — powiedział sędzia Vane z pewną irytacją. — Oczywiście, mamy taką formułę przysięgi, którą należy traktować z szacunkiem... z szacunkiem... i na tym koniec. Mówienie w miejscu publicznym o najświętszych, osobistych sprawach... no, moim zdaniem, to dowód złego smaku. (Nikłe oklaski.) Moim zdaniem, to brak poszanowania. Tak, brak poszanowania, jakkolwiek ja sam nie jestem zbyt gorliwym wyznawcą.

— Widzę to — rzekł Evan. — Ja natomiast jestem gorliwym wyznawcą.

— Odbiegamy od tematu — odparł sędzia opanowując zmieszanie. — Czy wolno wiedzieć, dlaczego pan wybił szybę temu szanownemu obywatelowi?

Evan na samo wspomnienie pobladł nieco, lecz odpowiedział z chłodną i zabójczą dosłownością, na jaką zdobywał się od początku rozprawy.

— Ponieważ bluźnił Najświętszej Pannie.

— Raz na zawsze prosiłem! — krzyknął Cumberland Vane bębniąc gniewnie kułakiem po stole. — Raz na zawsze prosiłem, mój panie, żeby mi pan tu nie wygłaszał żadnych religijnych morałów i frazesów! Niech pan sobie nie wyobraża, że mnie w ten sposób można wzruszyć. Najbogobojniejsi wcale nie są ci, którzy wiele o tym gadają. (Oklaski.) Proszę odpowiadać na pytania i nic ponadto!

— Ja też nie powiedziałem nic ponadto — rzekł Evan z uśmieszkiem.

— Co? — krzyknął Vane wytrzeszczając oko za szkłem monokla.

— Pytał pan, dlaczego wybiłem szybę temu oto obywatelowi — mówił Evan ze stężałą twarzą. — Odpowiedziałem: ponieważ bluźnił Najświętszej Pannie. Nie było innego powodu. Nie mogłem więc odpowiedzieć inaczej.

Sędzia Vane przyglądał się podsądnemu z niezwykłą surowością.

— Niewłaściwą obrał pan drogę — rzekł ostro — zgoła niewłaściwą, jeżeli pan chciał, żebym rozpatrzył tę sprawę ze szczególną pobłażliwością. Gdyby pan po prostu wyraził ubolewanie z powodu swojego postępku, byłbym skłonny uznać całe zajście za zwykły wybryk. Nawet i teraz jeszcze, byle pan oświadczył, że żałuje, mogę jedynie...

— Ależ ja wcale nie żałuję — powiedział Evan. — Bardzo jestem rad z tego, co zrobiłem.

— Pan chyba naprawdę nie jest zdrów na umyśle — rzekł sędzia oburzony, ponieważ z właściwą sobie dobrotliwością rzeczywiście robił wszystko, co mógł, żeby załagodzić spór. — Cóż pana upoważnia do wybijania okien ludziom, tylko dlatego, że ich poglądy różnią się od pańskich? Ten obywatel przecież dał jedynie wyraz swoim przekonaniom.

— Ja również — rzekł góral.

— A za kogo się pan ma? — wybuchnął Vane. — Czy pańskie przekonania są ponad wszelką wątpliwość prawdziwe? Czy pan jest w posiadaniu niezbitej prawdy?

— Tak — odparł MacIan.

Sędzia roześmiał się wzgardliwie.

— Och, panu przydałaby się niańka — powiedział. — Zapłaci pan dziesięć funtów grzywny.

Evan MacIan sięgnął do kieszeni luźnego ubrania i wydobył dziwaczną skórzaną sakiewkę, która zawierała dokładnie dwanaście suwerenów. W milczeniu, sztukę po sztuce, odliczył dziesięć, w milczeniu też schował pozostałe dwie monety do sakiewki. Wreszcie spytał:

— Wysoki sądzie, czy wolno mi coś powiedzieć?

Cumberland Vane był jak gdyby zahipnotyzowany milczeniem i automatycznymi gestami nieznajomego. Skinął głową, co równie dobrze mogło znaczyć tak, jak nie.

— Chciałem powiedzieć tylko to — rzekł MacIan, wsuwając sakiewkę z powrotem do kieszeni w spodniach — że przyznaję, iż tłuczenie szyb wystawowych jest niecelowe i niewłaściwe. Można jednak usprawiedliwić mój uczynek jako wstęp do dalszych poczynań, jako pewną formę zagajenia. Kiedykolwiek i gdziekolwiek spotkam tego człowieka — tu palcem wskazał na redaktora „Ateisty” — czy stanie się to za dziesięć minut pod drzwiami tej sali, czy też za dwadzieścia lat w jakimś odległym kraju — wszędzie i zawsze, gdzie zetknę się z tym obywatelem, będę się z nim bił. Niech pan sędzia nie obawia się, nie napadnę go jak zbir, ani nie powalę brutalną przemocą. Będę się z nim bił jak dżentelmen. Będę się z nim bił jak bijali się nasi ojcowie. Zostawię mu wybór sposobu walki, na szpady czy na pistolety, konno czy pieszo. Ale jeżeli mi odmówi, ogłoszę jego tchórzostwo na wszystkich murach świata. Gdyby powiedział o mojej matce to, co napisał o Matce Bożej — każdy przyzwoity klub w Europie przyznałby mi prawo do wyzwania tego człowieka. Gdyby powiedział to o mojej żonie — nawet wy, Anglicy, przebaczylibyście mi, jeślibym go zbił jak psa na środku rynku. Panie sędzio, ja nie mam matki ani żony. Mam tylko to, co posiadają biedacy na równi z bogaczami, samotnicy na równi z ludźmi otoczonymi rzeszą przyjaciół. Cały ten dziwaczny świat jest mi swojski, ponieważ w jego sercu mam własny dom; cały ten okrutny świat jest dla mnie miły, bo ponad niebiosami istnieje coś bardziej ludzkiego niż ludzkość. O co, jeśli nie o to, może walczyć mężczyzna? Gotów bym bić się za przyjaciela, ale gdybym go stracił — zostałbym na świecie. Gotów bym bić się za ojczyznę, lecz nawet po stracie ojczyzny istniałbym dalej. Gdyby wszakże urojenia tego człowieka były prawdą, nie mógłbym żyć, rozprysnąłbym się niczym bańka na wodzie i zniknąłbym. Nie mógłbym żyć w idiotycznym wszechświecie. Czyż nie powinienem walczyć o własne istnienie?

Sędzia odzyskał głos i przytomność umysłu. Pierwsza część przemówienia MacIana, ta uroczysta i brutalnie konkretna pogróżka zaskoczyła go i wprawiła w osłupienie; reszta jednak, rozwinięte teoretyczne wywody przyniosły niejaką ulgę niezbyt ścisłemu, typowo angielskiemu umysłowi, wypełnionemu wspomnieniami wykrętów i kompromisów znanych z angielskich wystąpień publicznych. Sędzia jak gdyby upewnił się, że ten człowiek, chociaż wariat, jest mniej niebezpieczny niż się zrazu zdawało. Roześmiał się więc z odrobiną znużenia.

— Na litość boską, człowieku! — powiedział. — Nie gadaj tak wiele, pozwól też innym dojść do słowa! (Śmiechy.) Mam nadzieję, że wszystko, co pan powiedział o wyzwaniu Turnbulla na pojedynek, możemy uznać za bzdurę. Na wszelki wypadek jednak zobowiązuję pana do zawarcia pokoju.

— Pokoju? — powtórzył MacIan. — Z kim?

— Z panem Turnbullem — wyjaśnił sędzia Vane.

— Ani myślę — odparł Evan. — Cóż wspólnego z pokojem ma ten człowiek?

— Czy chce pan przez to powiedzieć — zaczął sędzia — że odmawia mi...

W tej chwili rozległ się po raz pierwszy głos Turnbulla.

— Pozwolę sobie zauważyć, wysoki sądzie — oświadczył Turnbull — że w pewnej mierze sam potrafię tę sprawę załatwić. Tu obecny porywczy dżentelmen przyrzekł, że nie dokona na mnie ordynarnej napaści; gdyby zaś próbował, z pewnością dowie się o tym policja. Przyrzekł jednak, że tego nie zrobi. Powiedział, że wyzwie mnie na pojedynek. Nie mógłbym dobitniej wyrazić mego sądu o jego stanie umysłowym niż stwierdzając, że wydaje mi się to nader prawdopodobne, iż tak właśnie postąpi. (Śmiechy.) Jednakże, wysoki sądzie, do pojedynku trzeba dwóch stron. Otóż ja nie mam nic przeciw temu, by na wszystkich murach świata ogłoszono mnie za tchórza, który nie chciał się bić na Fleet Street o to, czy w mitologii mezopotamskiej figuruje postać analogiczna do Dziewicy Maryi, czy też nie. Wysoki sądzie, proszę się nie trudzić zobowiązywaniem tego dżentelmena do zawarcia ze mną pokoju. Podejmuję się tego sam dopilnować i zapewniam pana sędziego, że nie odbędzie się żaden pojedynek, w którym ja miałbym być partnerem.

Sędzia Cumberland Vane kiwnął się w krześle i roześmiał z ulgą.

— Jest pan jak tchnienie wiosny — zawołał. — Po wystąpieniu tamtego człowieka, jest pan jak ozon! Ma pan słuszność. Może zbyt serio potraktowałem sprawę. Chciałbym to zobaczyć, jak tamten przyśle panu wyzwanie, a pan odpowie uśmiechem! A więc tak...

Evan wyszedł z sali sądowej wolny, lecz dziwnie osłabiony, jakby chory. Kara lub prześladowanie wydałyby mu się naturalne, lecz fakt, że dwaj ludzie: ten, który go sądził, i ten, którego on sam znieważył, porozumieli się niespodziewanie we wspólnym śmiechu — sprawił, że Evan poczuł się nagle mały, a w każdym razie pokonany.

A więc cały współczesny świat uważał jego własny świat za ułudę. Najgorsze okrucieństwo nie objawiłoby mu tego z tak straszliwą jasnością jak ta ich pobłażliwość. Zatopiony w myślach, w pewnej chwili spostrzegł, że stoi przed nim w milczeniu drobna, wyprężona postać o srogich szarych oczach i rudym zaroście. Był to Turnbull.

— No i co? — zagadnął redaktor „Ateisty”. — Gdzie się będziemy bili? Wyznacz pole walki.

Evan osłupiał. Wyjąkał coś, sam nie wiedząc, co mówi.

Dopiero odpowiedź przeciwnika pozwoliła mu się domyślić własnych słów.

— Czy chcę się bić? Czy chcę? — krzyczał rozwścieczony wolnomyśliciel. — Ach, ty szkaradny, zabobonny strachu na wróble! Więc ty sobie wyobrażasz, że tylko twoi paskudni święci potrafią umierać? Wieszaliście ateistów, paliliście ich, gotowali w kotłach, a czy który wyparł się swojej wiary? Myślisz, że my nie chcemy walczyć? Dniem i nocą modliłem się... to znaczy, marzyłem o rewolucji ateistycznej. Marzyłem, żeby na ulicach polała się krew nasza i wasza. Moja czy twoja teraz się poleje?

— Ależ mówiłeś... — zaczął MacIan.

— Wiem — gniewnie przerwał Turnbull. — A cóżeś ty plótł? Głupcze, gadałeś tak, że omal nas nie wpakowali na rok do więzienia i nie kazali policjantom tropić przez pięć lat. Jeżeli chcesz się pojedynkować, po cóż o tym mówiłeś temu durniowi? Uratowałem cię, żeby się z tobą bić, skoro sobie życzysz. Bijmy się, jeżeli masz odwagę.

— A więc przysięgam — odparł po chwili namysłu MacIan — przysięgam, że nic mnie nie powstrzyma od walki. Przysięgam, że nie dopuszczę żadnego innego uczucia do serca ani żadnej innej myśli do mózgu, póki nie skrzyżują się nasze szpady. Przysięgam na Boga, którego ty się wyparłeś, na Najświętszą Pannę, której bluźnisz. Przysięgam na siedem mieczów w Jej sercu. Przysięgam na świętą wyspę, na której przebywają moi przodkowie, na cześć mojej matki, na tajemnicę mego narodu i na kielich Krwi Pańskiej.

Ateusz podniósł głowę.

— A ja — rzekł — daję ci na to moje słowo.

Więcej w księgarni >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama