Trzydziesty kilometr

Bohater powieści, Radek, to trzydziestoośmioletni polski lekarz mieszkający w Krakowie

Trzydziesty kilometr

Stefano Redaelli

Trzydziesty kilometr

Powieść

ISBN: 978-83-7660-405-3
Wydawnictwo Jedność
Ilość stron: 208
Oprawa: twarda
Format: 140x205
www.jednosc.com.pl

fragment książki:

Wstęp

Bohater powieści, Radek, to trzydziestoośmioletni polski lekarz mieszkający w Krakowie. Zakochany w pięknej Ani, z którą łączyła go bliska relacja mająca doprowadzić tych dwoje do małżeństwa, do podjęcia wspólnego życia, nagle zostaje przez nią porzucony. Dziewczyna odeszła bez słowa wyjaśnienia, zniknęła gdzieś bez wieści. Zostawiła swojego mężczyznę, pogrążonego w miłości do niej, dręczonego jednym z najtrudniejszych pytań: dlaczego?

Radek doświadcza tej mieszanki uczuć, jaką wielcy poeci cierpiący z miłości powierzali poezji wszech czasów… Jest jedno imię dla nich wszystkich, Katullus, którego nieodwzajemniona miłość – czy gorzej: najpierw odwzajemniona, potem zaś przynosząca rozczarowanie – expulit ex omni pectore laetitias, usunęła z serca wszelką radość życia. Porzucony lekarz czuje się podobnie. Traci radość życia, zatracając się w smutku i odrętwieniu.

Próbował znienawidzić Anię, lecz nie potrafił. Przecież nie zrobiła niczego za co mógłby ją znienawidzić. Ona zwyczajnie go zabiła. A umarły nie nienawidzi.

Na tle tej scenerii – gdzie pojawia się także problem braku serotoniny, przyjmowania leków antydepresyjnych, skoków ciśnienia, zaburzeń pokarmowych, z których to dolegliwości ani rodzina, ani przyjaciele, zaniepokojeni stanem zdrowia bohatera, nie są w stanie go wyciągnąć – otwiera się Trzydziesty kilometr. Jest to druga próba prozy narracyjnej w swej najbardziej złożonej strukturze autorstwa Stefano Redaellego, który o Polsce, gdzie mieszka od lat, wie niemal wszystko. Wiedzę swoją wykorzystał również jako tło literackie w wielu opowiadaniach swojej debiutanckiej książki, Spirabole, wydanej w 2008 r.

Czytelnik od samego początku zaprzyjaźnia się z głównym bohaterem, co zwykle ma miejsce, gdy natrafiamy na dobrze wykreowaną, żyjącą własnym życiem postać. Zaczyna go obserwować, towarzysząc mu dzień po dniu i – jeśli nie podziela jego biernej postawy, braku reakcji (chciałoby się powiedzieć: jego pogrążenia się w opuszczeniu) – nie może powstrzymać się, właśnie z tego powodu, przed wejściem na scenę toczącego się dramatu, żeby nim mocno potrząsnąć, wymierzyć mu otrzeźwiający policzek. Przerywany sygnał, który wysyła autor, przewija się od początku książki i wytycza temat powieści: co czeka Radka po okresie pustki. Forma literacka ma na celu wiwisekcję zagadnienia ostateczności pustki. Zwłaszcza tej pustki, jaką niesie zawiedziona miłość.

Przyjaciel proponuje Radkowi treningi, które mają go przygotować do maratonu. Zobowiązuje go do zakupienia odpowiedniego sprzętu. Potem zaś wspólnie biega wraz z nim kilka razy w tygodniu, w parku i poza miastem. Treningi są wyczerpujące, tak by zmusić Radka do dużego wysiłku, do zmęczenia mięśni, zadyszki, do zdarcia sobie płuc, żeby niejako fizycznie wyrzucił z siebie to, co zamknął w swoim wnętrzu. Przyjaciel go nie odstępuje; jest przy nim podczas jego niekontrolowanego płaczu, kiedy barierka – symbol przerwanej wędrówki – zagradza mu drogę, każe mu biegać po każdym terenie: płaskim, nierównym, trawiastym, wyasfaltowanym, pod górę i w dół, na poziomie, który powinien utrzymać, poziomie, poniżej którego powinien zejść, poziomie, z którego powinien być dumny i którego powinien się wstydzić. Kontroluje go aż do osiągnięcia przez niego właściwej wagi, pozwalającej mu poczuć się w dobrej formie. Narzuca Radkowi odpowiednią dietę pod pretekstem przygotowania do maratonu. Tymczasem ma to być powrót do normalnego odżywiania, w celu uniknięcia pokusy jedzenia byle jak i byle czego prosto z lodówki i sięgania po butelkę, która kusząco na niego spogląda. Zmusza go niejako do ponownego wprawienia się w codzienność.

Radek jest osobą systematyczną, uporządkowaną, staje na nogi z nawyku. Ania ciągle tkwi przyczajona w jego umyśle, ale on zachowuje wielokilometrowy dystans pomiędzy nią a sobą. Odsuwa się od ukochanej: przyzwyczaja się do odległości. Aż do dnia maratonu – wówczas rozładowana adrenalina rozluźnia mięśnie, nerwy i całe ciało, jego umysł w końcu uwalnia się od Ani. Odtąd coś innego zajmie myśli Radka. A w osłabieniu, jakie przynosi trzydziesty kilometr, próg wytrzymałości dla każdego prawdziwego maratończyka, wydarza się coś… co czytelnik odkryje i co otworzy nowe drogi, nowe tory przed biegaczem uciekającym przed włas- nymi myślami, przed sobą samym.

Redaelli wprawnie kreśli swego bohatera, stwarzając postać z krwi i kości. Narrator usuwa się na drugi plan, niejako zapomina o sobie, pozostając do dyspozycji Radka, który biegnie od strony do strony, niespokojny, dynamiczny, stając się niekiedy ofiarą gwałtownie ujawniających się impulsów, naprzemiennego przeplatania się trudu i odpoczynku, wycieńczających snów i coraz bardziej rześkich pobudek. Pisarz stawia na swoją szczególnie ryzykowną kartę we fragmentach poświęconych sesjom psychoanalitycznym. Gdyby położył w nich akcent na złudzenie rozszyfrowania snów i wpadł w pułapkę interpretowania zarówno wizji sennych, jak i emocji, zepsułby bezpowrotnie linię narracyjną, tłumiąc wypływającą stamtąd energię, która rozprzestrzenia się znacznie ponad trzydziesty kilometr. Lecz Redaelli jest zbyt ostrożny, żeby doprowadzić swojego bohatera do takiego końca, jak również do banalności zakończenia, które zawracałoby ponownie maratończyka na blok startowy. Ostatnie strony powieści będą zaskakujące.

Radek nie wie jeszcze o tym, albo nie chce tego przyznać, ale wbiegł na tor, który zaprowadzi go bardzo daleko. Będzie wymagał od niego znacznie wyższego poziomu i większych umiejętności niż te standardowe, niż te stawiające wyzwanie atlecie. Jest to poziom, do jakiego nie dochodzi się, trenując. Należy on do maratonu, w którym biegnie się jeden raz i który trwa całe życie.

Sama droga jest celem.
Swami Ramdas

Giovanniemu

Prolog

Podjął decyzję, wyglądając przez okno. Zobaczył dwie młode pary spacerujące w objęciach, starszych państwa siedzących na ławce i trzymających się za ręce, dwa rzędy sosen rosnących wzdłuż głównej alei parku, które w perspektywie coraz bardziej się zwężały, i psa krążącego od drzewa do ławki, od ławki do fontanny, od fontanny pod nogi jednej z par, po czym znów wracającego do drzewa. Pies nieustannie węszył, przetrząsał pyskiem ziemię w poszukiwaniu czegoś…

Chwilę przedtem, kiedy jeszcze siedział w fotelu ze zdjęciem w dłoni, Radek długo wpatrywał się w okno. Zastanawiał się, ile kroków mogło go od niego dzielić: osiem, a może dziewięć? O czym będzie myślał, stawiając je przed skokiem? Rzuci się twarzą w dół czy może raczej plecami, będzie oglądał ziemię czy niebo, spadając? Fotografię dostał tamtego dnia od Ani, po czterech miesiącach milczenia. Jakiś mężczyzna około czterdziestki obejmuje ramieniem jej szyję, jej głowa znajduje się na wysokości jego ust. Mężczyzna uśmiecha się, ukazując wydatny podbródek, ma na sobie marynarkę i krawat z dobrego sklepu, na jego twarzy maluje się duma. Bogaty, wysoki, silny. Taki, jakim ja nie jestem, zauważył z goryczą. Na odwrocie zdjęcia widniał napis: „Wybacz mi”. Radek nie był w stanie nawet zapłakać. Miał w głowie kompletną pustkę. Ogarnęło go okropne uczucie niemocy. Precyzyjnym ruchem przedarł zdjęcie na pół i wyrzucił dwa kawałki w powietrze. Na jednym z nich była Ania, na drugim mężczyzna około czterdziestki. Obserwował je, jak spadając, rysowały odmienne trajektorie, jak gdyby ich ciężar i konsystencja były zupełnie różne. Wstał, zrobił pierwszy krok. Drugi krok. Samobójstwo z miłości – powiedzą ludzie. Paczka leków antydepresyjnych w szufladzie komody nasunie banalny wniosek. Szósty krok. Siódmy krok. Lepiej plecami w dół z rozpostartymi ramionami. Okno. Otworzył je, usiadł na parapecie, jedna noga zwisająca w próżni, druga zgięta wspiera się o kaloryfer, wzrokiem ogarnął rozpościerający się widok.

…W tym momencie biegający w parku pies zatrzymał się, podniósł łeb i odwróciwszy go w stronę mężczyzny w otwartym oknie, popatrzył na niego przez chwilę. Pomachał ogonem i ruszył dalej sosnową aleją. Nagle Radek zrozumiał, że nie zobaczy ani ziemi, ani nieba. Najpierw chce zobaczyć drogę. Zdecydował, że pobiegnie w Cracovia Maraton.

Bieg

Czekam na ciebie z numerem startowym 10048! Mój ojciec twierdzi, że liczba 48 to „umarły, który przemawia”, mam nadzieję, że nie będzie to złą wróżbą! Robert

PS. Zobacz załącznik.

POTWIERDZENIE REJESTRACJI

Gratulacje, zostałeś zarejestrowany w VII Cracovia Maraton!

ROBERT DI FLORIO
TWÓJ NUMER STARTOWY 10048

Za okazaniem niniejszego potwierdzenia będziesz mógł odebrać osobiście numer startowy, chip i pakiet startowy, w terminie od 1 do 2 maja 2008 r. w godzinach od 10.00 do 18.00, w siedzibie:

CRACOVIA MARATON
OSIR „KRAKOWIANKA”
31-523 KRAKÓW
UL. EISENBERGA 2
TEL. (12) 61 61 773
http://www.cracoviamaraton.pl/

Po odbiór należy zgłosić się w odpowiednich, ponumerowanych sektorach, na podstawie numeru startowego przytoczonego w tym liście. Przy pobieraniu numeru startowego, zgodnie z przyjętym regulaminem, konieczne jest okazanie niniejszego listu oraz ważnego dokumentu tożsamości.

NIE PRZYJMUJEMY UPOWAŻNIEŃ DO ODBIORU

Kraków,……………… Podpis……………………………….

Od miesiąca Robert bombardował Radka e-mailami i SMS-ami.

Czasami były to fragmenty artykułów:

„Każda aktywność ruchowa, jak m.in. bieganie, pływanie czy jazda na rowerze, pomaga utrzymać wysoki poziom serotoniny w organizmie. Podobny efekt uzyskujemy, medytując, regularnie wystawiając ciało na działanie promieni słonecznych, a nawet zakochując się. Uważajmy natomiast z nadużyciem leków, zwłaszcza tych, które wpływają na system nerwowy, gdyż powoduje ono wytworzenie odporności serotonicznej, to znaczy stopniowe zamykanie się komórek nerwowych na serotoninę”.

Czasami były to litanijne błagania:

Modlitwa maratończyka: Radku Mazdanie, ty, który powiedziałeś: „pobiegnę w Cracovia Maraton”, na świętą stopę Maradony, proszę Cię, zadręczam, nalegam, zanudzam, dokuczam, TRENUJ!!!!!

Robert nie przestawał mu powtarzać, że serotonina, jakiej potrzebował, była w jego organizmie, nieużywana, że powinien wyrzucić do kosza zdradliwe leki i zacząć biegać. Cała reszta – praca, plany, marzenia, miłość – stopniowo zaczną się układać, być może bez żadnych cudów, ale zawsze lepiej, ponieważ on czułby się lepiej. Robert był jego najlepszym przyjacielem. Po ojcu, neapolitańczyku, odziedziczył beztroski optymizm, po mamie z Gdańska kaszubski upór. Stał przy nim murem w najtrudniejszych miesiącach jego życia. Radek czuł, że ma wobec niego dług wdzięczności. Chcąc go zadowolić i nie wysłuchiwać więcej jego uporczywej namowy, powiedział mu, że pobiegną razem w Cracovia Maraton. Nie przypuszczał jednak, że Robert potraktuje tę jego wymuszoną i w gruncie rzeczy niezobowiązującą deklarację niczym przysięgę na krew św. Januarego.

Rano, po kawie, przejrzał pocztę elektroniczną, jak to zwykle czynił, mając nadzieję, że otrzyma wiadomość od Ani. Tymczasem dostał kolejnego e-maila od Roberta w sprawie maratonu. Uśmiechnął się, postanowił mu odmówić, spokojnie tłumacząc motywy. Napisze, że nie pobiegnie, ponieważ nie jest jeszcze gotowy. Nie, tego nie napisze. Napisze, że go podziwia, tak właśnie, podziwia go. Był naprawdę wdzięczny Robertowi za jego przyjaźń i zaufanie. Napisze mu, że potrzebuje więcej czasu, żeby się przygotować; trzy miesiące to zadecydowanie za mało, a poza tym jego kostki u nóg były zbyt słabe, łatwo doznawał kontuzji. Jednym słowem... wcale nie wiedział, jak skłonić przyjaciela, by wreszcie dał sobie spokój z całą tą historią o maratonie, nie obrażając go przy tym. W końcu nic nie odpowiedział, nie miał siły. Przełożył to na popołudnie. Musiał zrobić zakupy. Lodówka świeciła pustkami: dwa opakowania ketchupu, jeden pikantny, jeden łagodny, paczka parówek, kawałek sera, dwie cytryny bliskie odwodnienia, połowa mleka w kartonie, słoik dżemu pomarańczowego. Chleba było niewiele i na dodatek suchego. Musiał koniecznie zrobić zakupy, ale nie miał ochoty wychodzić z domu. Dzień był dość ponury. Pomiędzy chmurami zdarzały się co prawda bladobłękitne prześwity, słońce jednak nie wyszło. Postanowił poczekać. Najpierw odda się godzinnej lekturze. Usiadł w fotelu, jeszcze w pidżamie, wziął do rąk zbiór opowiadań – który gorąco mu polecano, a on w końcu uległ namowom i go kupił – pewnej wschodzącej pisarki, dwudziestopięcioletniej, cieszącej się niezwykłą popularnością zarówno wśród młodzieży, jak i dorosłych. Pozostały mu jeszcze trzy albo cztery opowiadania. Chciał jak najszybciej je skończyć, żeby móc zacząć czytać coś nowego. Opowiadania rozczarowały go. Niektóre były nawet ładne, lecz w sumie nic wyjątkowego, zwykły traf wydawniczy.

Tak na dobrą sprawę nie wiadomo, kto decyduje o tym, komu przypadnie sukces, a komu nie, pomyślał. Kto na przykład miałby zawyrokować o wartości jego piosenek, kim jest ów bezsporny sędzia w kwestii piękna i brzydoty, albo raczej produktu nadającego się do sprzedaży lub nie, który oddziela jedną płytę od drugiej? Płyta! No tak. Powinien w końcu ją nagrać, jeśli chce, żeby któregoś dnia ktoś mógł je usłyszeć. Znalazł nawet studio i kilku muzyków, którzy zaaranżowaliby dostarczone przez niego teksty w krótkim czasie i w dobrym stylu. Byłaby to aranżacja minimalna, co więcej akustyczna, co mu odpowiadało. Prawdziwy akordeon w kilku kawałkach, reszty dopełniłaby dobra klawiatura z wybranymi dźwiękami nagranymi na żywo. To wszystko. Jeden albo dwa dni pracy i miałby płytę. Dlaczego zatem jeszcze tego nie zrobił? Dlaczego nie nagrał jeszcze tej przeklętej płyty? Czego się obawiał, co go blokowało? Za każdym razem, gdy zabierał się za realizację mniejszego czy większego zamierzenia, dopadał go dziwny niepokój, który odsuwał w czasie jego plany i popychał go do wymyślania coraz to nowych wymówek, by odwlec tak bardzo oczekiwany przez niego moment. Dokładnie tak postępował z nagraniem płyty i przez długi okres również z Anią aż do dnia, gdy wreszcie zdecydował się jej powiedzieć, jak widzi ich wspólną przyszłość. Pamiętał dobrze każdy szczegół. Siedzieli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole w jego mieszkaniu. On przygotował wykwintną kolację. Taką, jaką lubiła, z francuskim winem, owocami, serami i miodem. Byli w doskonałym nastroju, zaśmiewając się do łez. W tle towarzyszyły im piosenki Grzegorza Turnaua, jego ulubionego wykonawcy i autora tekstów, który akurat śpiewał: Takiej drugiej nocy nie będziesz już miał. Nagle ujął jej dłonie, pocałował, po czym zbliżył twarz do jej twarzy, musnął ustami jej czoło, a następnie wargi. Delikatnie się pobudziła. Nigdy nie przestanę cię kochać, Aniu, chcę się z tobą ożenić, wyznał. Spojrzała na niego. Błysk w jej oczach na chwilę przygasł. Nie odpowiedziała, tylko głowę położyła na jego ramieniu i tak pozostali przez dłuższą chwilę. Radek czekał na jej słowa. Chciał powtórzyć pytanie, ale milczał. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tej nieokreślonej ciszy. Jakiejkolwiek odpowiedzi, lecz nie ciszy, właśnie teraz, tego jedynego razu w swoim życiu, kiedy miał odwagę wyprzedzić swój zamiar, wyjść mu naprzeciw, nie czyniąc zbędnych kalkulacji. Tymczasem nie wydarzyło się zupełnie nic, co niekiedy może jedynie dać początek pasmu przykrości. Od tamtego wieczoru, niepostrzeżenie, od słowa do słowa, od ciszy do ciszy, związek z Anią uległ zmianie. Zaczęła odnosić się do ich relacji z dystansem. Radek nie zorientował się w odpowiednim momencie, albo nie chciał tego zauważyć. Odpowiedzi na jego SMS-y przychodziły z opóźnieniem, coraz częściej Ania nie odbierała telefonu ani nie oddzwaniała. Dziwne, on nigdy nie zachowałby się w taki sposób, a jednak zawsze znajdował pretekst, żeby ją usprawiedliwić. Przejmuje się przyszłością, tłumaczył sobie, dopiero się obroniła, to normalne, nie ma jeszcze stałego zatrudnienia i nawet ja go nie mam, w moim wieku, lecz czy to moja wina, że dzisiaj ciągnie się do przodu od kontraktu do kontraktu aż do czterdziestki? Kiedyś kończyłeś medycynę, robiłeś staż, specjalizację, harowałeś przez lata za parę złotych. Ale dawali ci miejsce pracy, nie zawsze takie, jakie chciałeś, ale ci dawali. Ona natomiast ze swoim dyplomem ukończenia studiów językowych nie powinna się zbytnio martwić, ma więcej możliwości. Pracować zaczęła już w trakcie nauki na uczelni. Być może zawód tłumacza czy przewodnika wycieczek nie jest dla niej szczytem marzeń, może wolałaby pisać. Jednak z samego pisania wyżyć się nie da. Teraz nie powinna odrzucać żadnej propozycji, będzie mogła brać wszystkie tłumaczenia i grupy językowe, jakie jej się trafią i znajdzie też czas na pisanie. Nie ma powodu do zmartwień, dlaczego się tak przejmuje? Dlaczego nie odpowiada na moją propozycję? Czyżby było jeszcze za wcześnie? W końcu jesteśmy razem już od trzech lat! Czekałem na nią, uszanowałem różnicę wieku. To normalne, że do dwudziestego szóstego roku życia dziewczyna raczej nie kwapi się do małżeństwa i rodzenia dzieci. Niemniej teraz mogłaby zacząć o tym myśleć i pomyśleć także o nim, mającym już trzydzieści osiem lat i gotowym do założenia rodziny. To odpowiedni moment dla nas dwoje, dlaczego więc nie chce? W czym tkwi problem? Ania nigdy mu tego nie wytłumaczyła. Pewnego dnia po prostu odeszła. Zmieniła numer telefonu, adres zamieszkania, miasto. Zaplanowała wszystko z wyprzedzeniem. W domu jej rodziców zapanowała niezłomna zmowa milczenia. Ania kazała nam przysiąc, że nic ci nie powiemy, powtarzali mu wielokrotnie, musimy uszanować jej wolę, jest naszą córką, ale jest też osobą wolną, może robić, co chce. Pęka nam serce, uwierz, my też nie rozumiemy jej decyzji. Znasz Anię, czasem coś postanowi i niczego nie wyjaśni. Radek, my cię kochamy jak syna, wiesz o tym, od razu przyjęliśmy cię do naszej rodziny, jednak w tej sytuacji mamy związane ręce. Ania tak chce, a my nie zdradzimy własnego dziecka. Poczekaj, niech upłynie trochę czasu, zobaczysz, że się odezwie. Nie wiemy, co jej chodzi po głowie, możemy tylko ci powiedzieć, że czuje się dobrze, że nie ma problemów ze zdrowiem, jeżeli może cię to pocieszyć. Radku, prosili go, nie płacz. Odwiedzał rodziców Ani przez dwa miesiące z rzędu, prawie w każdy weekend, pokonując osiemset kilometrów tam i z powrotem. Co za udręka! Za każdym razem wracał coraz bardziej zrozpaczony. W końcu ubłagali go, żeby więcej nie przyjeżdżał. Dla nich też było tego za wiele.

Odtąd zaniechał podróży do rodziców Ani, zamknął się w swoim pokoju. Słuchał muzyki, pił, płakał, nie chciał nikogo widzieć, nic go już nie interesowało, nie chciało mu się żyć. Jego brat, zmartwiony przedłużającym się milczeniem, lakonicznymi odpowiedziami i coraz bardziej smutnym tonem głosu Radka, zostawił w domu żonę i dzieci w wieku trzech i sześciu lat i pojechał do niego na weekend. Rozmawiali ze sobą całymi godzinami. Nigdy wcześniej tego nie robili, nawet wtedy, kiedy byli mali. Brat próbował go pocieszyć i natchnąć dobrą myślą. Bez rezultatu. W końcu powiedział mu, że powinien udać się do psychologa i rozpocząć terapię antydepresyjną, ponieważ samemu nie zawsze można stanąć na nogi po doznanym ciosie, a on popada w zobojętnienie, permanentnie niedosypia, wyraźnie utył i jeśli to dłużej potrwa, może mieć opłakane skutki. Poleca mu niezłego specjalistę i... miłośnika literatury jednocześnie. Tydzień później Radek umówił się na spotkanie z rekomendowanym przez brata psychologiem. Rozpoczął leczenie. Nie zrobił tego z przekonania, lecz z powodu apatii, podobnie jak tych kilka pozostałych czynności, które jeszcze wykonywał, ot chociażby bieganie z Robertem raz w tygodniu.

Ostatnie trzy opowiadania wschodzącej pisarki potwierdziły jego rozczarowanie. Ludzie nie mają nic do opowiedzenia, oburzał się w duchu, i to „nic” jest czytane, w dodatku z taką łatwością się sprzedaje. Gdyby on skończył studia humanistyczne, napisałby profesjonalną recenzję i zjechałby tę książkę. Porzuciwszy swój i tak niemożliwy do zrealizowania pomysł na uprawianie krytyki literackiej, skierował uwagę na bardziej przystępny cel: pączka z różanym nadzieniem. Lektura opowiadań jako efekt uboczny wywołała u niego nagłe uczucie głodu. Ubrał się i poszedł na zakupy. Wrócił do domu z dwiema pełnymi torbami. Zanim otworzył drzwi wejściowe, sprawdził pocztę: rachunek za światło, pocztówka od włoskich przyjaciół i jedna koperta bez nadawcy. Rozpoznał pismo Ani.

Serca zabiło mu mocniej, puls przyspieszył. Dotknął kopertę, próbując wyczuć, co zawierała w środku. Powstrzymał się od chęci natychmiastowego jej otwarcia. Tylko spokojnie, zachowaj spokój, nakazał sobie i wszedł do domu. Rozpakował zakupy, potem przygotował kawę. Położył na tacy gorącą filiżankę, cukier, papierową serwetkę i talerzyk z pączkiem. Zaniósł tacę do salonu i postawił na stoliku obok fotela. Nie pamiętał, kiedy ostatnio w taki sposób celebrował przygotowanie kawy. Zwykle wypijał ją w pośpiechu, na stojąco, czasami bezpośrednio z butelki, w której przechowywał napój pozostały z poprzedniego dnia, zagryzając między jednym łykiem a drugim pierwszą lepszą słodycz, jaka nawinęła mu się pod rękę. Kopertę od Ani trzymał w kieszeni. Zwlekał z jej otwarciem. Najpierw ma wypić kawę, czy otworzyć kopertę? Wypił kawę i zjadł pączka. Gdyby wypił lemoniadę i zjadł kawałek pizzy, nie zauważyłby żadnej różnicy. Myślami znajdował się zupełnie gdzie indziej. W końcu rozerwał kopertę i wyjął zdjęcie. Osiem albo dziewięć kroków dzieliło go od okna, od Ani cała otchłań i... niewiele ponad trzy miesiące od Cracovia Maraton.


Żartujesz sobie? – Robert nie dowierzał.

– Mówię całkiem serio.

– Co się stało? Ukazała ci się Czarna Madonna z Częstochowy z adidasami?

– Zobaczyłem psa.

– Psa?

– Psa.

– I co ci powiedział?

– Nic. Popatrzył na mnie, zamerdał ogonem i pobiegł dalej.

– To wyraźny znak. Śpieszmy się z tym maratonem, zanim leki całkowicie wypalą ci mózg.

– Nie ma się z czego śmiać. To poważna sprawa.

– I ty mi to mówisz!? Od miesiąca suszę ci głowę, żebyś pobiegł, a ty nic, boli mnie to, boli mnie tamto, po czym widzisz merdającego ogonem psa iiiii... Eureka!

– Gdybym tego nie robił dla ciebie, pies merdałby na próżno. Teraz powiesz mi, co muszę zrobić?

– Solenny akt, conditio sine qua non.

– To znaczy?

– Musisz zrzec się własnej woli, aby wykonywać moją. Od dzisiaj będę twoim trenerem-dyrektorem-przewodnikiem duchowym-psychologiem-żoną.

– Bogiem de facto.

– Nie chciałem wypowiadać Jego imienia nadaremno.

– Do rzeczy, święty January.

– Weź kartkę i długopis.

– Nie czuję się aż tak źle. Wydaje mi się, że kilka informacji jestem jeszcze w stanie zapisać w pamięci.

– Mam zamiar podać ci imiona, nazwiska i numery telefonów, lepiej zatem jeśli weźmiesz kartkę i długopis.

– Poczekaj... OK, dyktuj.

– Antoni Kwietniewski, lekarz sportowy, numer telefonu: 12 644 12 13.

– Od kiedy jestem w złej formie wszyscy wspaniałomyślnie dają mi adresy psychologów i lekarzy, jak gdybym nie znał swoich kolegów. Nie zdajecie sobie sprawy, jakie to dla mnie upokarzające…

–Ty jesteś pediatrą i to dobrym, kochasz swoją pracę…

– Jaką pracę? Jestem bezrobotny!

– Wkrótce odnowią z tobą kontrakt, to pewne, masz świetny kontakt z dziećmi. Ja jestem tylko biegaczem, który zna zawody. Skorzystaj z porady, Kwietniewski to najlepszy lekarz w swoim środowisku. Konkretny i oszczędny w słowach, jeśli powie ci, że jesteś zdrowy i dasz radę, zaufaj mu, jeśli powie ci, że nie, uwierz mu. Zadzwoń do niego i umów się na wizytę. Pozwól się przebadać od czubka stopy po końce włosów: serce, płuca, kostki u nóg, kolana, głowę, wszystko. Gdybyś mi umarł albo został kaleką w czasie maratonu, musiałbym cię mieć na sumieniu przez resztę życia, a nie mam na to najmniejszej ochoty. To punkt pierwszy.

– Drugi?

– Odżywianie. Musisz je zmienić całkowicie. Masz przestać jeść kiełbasę, bułki, pączki i żywność z puszek, czyli wszystko, co tłuste, smażone i konserwowane. Musisz też ograniczyć do minimum słodycze. Jedz natomiast w miarę dużo owoców i warzyw oraz odpowiednią ilość węglowodanów. Tak na oko biorąc, powinieneś zrzucić około sześciu kilogramów.

– Gdyby udało mi się przynajmniej trochę schudnąć, to byłby już świetny wynik. Z obrzydzeniem patrzę na swoje odbicie w lustrze, ale z drugiej strony nie mogę przestać jeść.

– Musisz to zrobić. Każdy kilogram nadwagi równy jest pięciu dodatkowym minutom biegu w maratonie.

– Mało ważne, ile czasu mi to zabierze. Byleby tylko dobiec do mety.

– Nie rozumiesz. Pięć minut więcej włożonego trudu. Pięć dodać pięć dodać pięć dodać pięć… obciążenie staje się nie do wytrzymania i w końcu nie docierasz do mety.

– Nie śmiem zaprzeczać. Idźmy dalej. Punkt trzeci...

– Jest najważniejszy: trening. Dotychczas biegałeś raz w tygodniu. Jeśli utrzymasz podobne tempo, będziesz gotowy powyżej sześćdziesiątki. Teraz zabieramy się za to na serio: jeden maraton na tydzień. Rzecz jasna nie w jednym ciągu, ale jako całkowita liczba kilometrów, czyli cztery biegi po około dziesięć kilometrów, i jeden półmaraton raz w miesiącu, ten do przebiegnięcia w całości. Luty, marzec. W kwietniu najdłuższy dystans: trzydzieści kilometrów. A w maju maraton. W czerwcu będziesz zupełnie nową osobą. I będziesz mi wdzięczny po kres swoich dni, mnie i swojemu merdającemu ogonem psu.

– Święty January, mój proroku. Niech się stanie, jak mówisz. Kiedy zaczynamy?

– Jutro. Nie mamy wiele czasu. Trzy miesiące to minimum. A dzisiaj wieczorem idziemy świętować. Piwo w Piwnicy pod Baranami. Może nawet spotkamy twojego barda, Turnaua…

– Nie mogę pić alkoholu, biorę leki.

– Kolejna święta racja, żebyś przestał je brać. Co mam ci powiedzieć? Zamówisz coca-colę, a ja wypiję twoje piwo.

– Tylko prawdziwi przyjaciele są zdolni do podobnych poświęceń.

– Pamiętaj, że od dziś jestem dla ciebie kimś znacznie więcej!

– Nie każ mi powtarzać, kim teraz jesteś…

– Weź przy okazji samochód. Będę mógł wypić twoje piwo, nie ryzykując mandatem.

– Jesteś podlec.


Trzydziesty kilometr

Stefano Redaelli, ur. we Włoszech, mieszka w Polsce. Ukończył fizykę na Uniwersytecie w L’Aquila i obronił doktorat w tej dziedzinie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował w Centrum Badań Kosmicznych PAN. Uzyskał tytuł Master w zakresie „Creative Writing” na Uniwersytecie w Sienie. Humanista, dr literatury. Aktualnie badacz i wykładowca literatury włoskiej w Instytucie Badań Interdyscyplinarnych UW. Autor książek, opracowań krytycznoliterackich i przekładów. Tłumaczył na język włoski m.in. wiersze ks. J. Twardowskiego.


opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama