Grzesznicy i święci

Ksiądz Brown od samego początku swojego kapłaństwa był niewidomy...

Grzesznicy i święci

Michael Seed, Noel Botham

Grzesznicy i święci

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
ISBN 978-83-7502-274-2
stron: 352
oprawa: twarda
Format książki: 118 x 190 mm


fragment książki:

9
KATEDRA

WCZASY Z BISKUPEM – NAGA PODPALACZKA – MATKA W CIEŚCIE – UKRZYŻOWANIE NA CENZUROWANYM Z POWODU WULGARNEGO JĘZYKA – ZESTRZELIWANIE NADMUCHANYCH PREZERWATYW – MURPH THE SMURF – KSIĄDZ SMAKOSZ KAWIORU

Katedra Westminsterska to niemal unikatowy jak na Londyn budynek ze względu na neobizantyński styl. Jest kolorowa, ma balkony, kopuły i wieżę. Pracowałem w niej przez dwadzieścia cztery lata, z których dwadzieścia byłem doradcą ekumenicznym dwóch kolejnych kardynałów.

Wrota świątyni po raz pierwszy otwarły się dla wiernych w 1903 roku, pięćdziesiąt trzy lata po przywróceniu hierarchii Kościoła katolickiego w Wielkiej Brytanii. Dziś co tydzień przybywają do Katedry Westminsterskiej niezliczone tysiące wiernych oraz turystów. Na należącym do katedry terenie mieszka także trzydziestu chłopców tworzących jej słynny chór, a także dyrektorka internatu i wychowawcy. Dzień i noc pracują w katedrze liczni duchowni i świeccy, a do Szkoły Chóralnej oraz Szkoły Podstawowej pw. św. Wincentego uczęszcza mniej więcej pięciuset uczniów, którzy nie mieszkają w internacie. Katedra Westminsterska to centrum angielskiego Kościoła katolickiego oraz siedziba jego najwyższego hierarchy, arcybiskupa Westminsteru, który mieszka w Domu Arcybiskupim.

Poznałem Katedrę Westminsterską na wylot i pokochałem ją, niejednokrotnie płacząc i śmiejąc się w niej, przeżywając udręki i radości, porażki i chwile triumfu, nadziei i rozpaczy. Panująca w niej atmosfera spokoju i duchowości w większości przypadków pomagała mi. Jak w każdej większej firmie czy urzędzie, tak i u nas pracują wesołkowie i zrzędy, optymiści i pesymiści, dobrzy, mili ludzie i tacy, którzy mocno innych irytują, także u nas zawiązują się przyjaźnie i toczą się spory. Fakt, że jesteśmy duchownymi, nie czyni nas diametralnie innymi od pozostałych ludzi. Nade wszystko każdy z nas jest tylko człowiekiem...

Katedra Westminsterska regularnie przyciąga pewną liczbę specyficznych postaci, przypuszczam, że podobnie jest z wieloma dużymi budynkami użyteczności publicznej. Jedną z najbardziej uporczywie przychodzących do nas osób wspomnianego rodzaju była kobieta, którą księża nazwali pieszczotliwie – „Lokówki”, ponieważ nigdy nie widziano jej inaczej niż w lokówkach. Nigdy też nie odkryliśmy prawdziwego imienia tej pani. Plotkowano, że „Lokówki” była urzędniczką państwową. Zazwyczaj miała ze sobą nieduży wózek i okazały kij. Nikt nigdy nie zbadał, co woziła w owym wózku i czy miała tam cokolwiek, ponieważ wózek zawsze był przykryty. Tajemnicza pani „Lokówki” niezmiennie ubierała się w sukieneczkę nieznośnej uczennicy rodem ze szkoły St. Trinian’s, która posłużyła za inspirację do prześmiewczych komiksów i filmu. Miała drobną, bladą jak kreda twarz, policzki zawsze ozdobione różem oraz francuski berecik, spod którego wystawały lokówki.

Ulubioną rozrywką „Lokówek” było leżenie plackiem w różnych miejscach katedry, choć najczęściej wybierała kaplice, szczególnie kaplicę św. Grzegorza, gdzie został pochowany kardynał Hume. Niektóre kaplice są malutkie, toteż „Lokówki” zazwyczaj kładła się w wejściu, uniemożliwiając tym samym odwiedzenie ich innym ludziom.

Rzecz jasna, niektórzy – którzy nigdy wcześniej nie widzieli tej osobliwej persony – bardzo się niepokoili, sądząc, iż owej kobiecie coś się nagle stało lub nawet nie żyje. Próbowali ją zwykle podnieść albo wypytywali ją, jak się czuje. Wtedy „Lokówki” zrywała się gwałtownie i ich atakowała. Pewnego razu wyjęła z torby duże nożyczki i odcięła kosmyk włosów pewnemu zaskoczonemu mężczyźnie. Gdy wzywano ochronę, „Lokówki” zwykle wychodziła, nie robiąc już więcej zamieszania – chyba że w zdarzenie wplątany był ksiądz Brown.

Ksiądz Brown od samego początku swojego kapłaństwa był niewidomy. Nawet w silnym świetle rozróżniał jedynie niewyraźne kształty. Świetnie wyczuwał jednak obecność ludzi, podobnie jak wielu niewidomych. Obchodził kaplicę, stukając białą laską, i nagle stukał nią w leżącą na posadzce panią „Lokówki”. Poruszona czy też, w przypadku księdza Browna, stuknięta końcem laski dama potrafiła być bardzo agresywna. Zawsze atakowała go swoim kijem.

Ksiądz Brown mógłby bronić się laską, ale nie widział napastniczki, wymachiwał więc tylko laską przed sobą, próbując się w ten sposób osłonić. Kilkakrotnie musiał pośpieszyć mu z pomocą kościelny Willie albo jeden z księży, przechodzący akurat w pobliżu. Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych „Lokówki” zniknęła na dobre. Prawdopodobnie postanowiła przenieść się do innego kościoła.

Inna pani, która w latach osiemdziesiątych była regularnym gościem katedry, nosiła bardziej wyszukane przezwisko: „Imperialna Lojalistka”. Miała majestatyczny wygląd i potężny, stanowczy głos, jak Margaret Rutherford. Stawała przed figurą Matki Boskiej Westminsterskiej i krzyczała: „Boże, chroń nas przed tym wrednym gadem Wilsonem!”. A działo się to mniej więcej dziesięć lat po odejściu Harolda Wilsona ze stanowiska premiera. „Imperialna Lojalistka” wznosiła swój okrzyk czasami po kilka razy dziennie, także w czasie Mszy świętych. Robiła to już od lat, kiedy zacząłem pracować w katedrze. Lecz i ona pod koniec lat osiemdziesiątych nagle przepadła jak kamień w wodę i więcej jej nie widzieliśmy.

W przeciwieństwie do kolejnej z naszych niecodziennie zachowujących się znajomych z widzenia pań. Tę widywaliśmy aż nazbyt dobrze, bowiem zdzierała z siebie ubrania i biegała nago po świątyni podczas wieczornych nabożeństw. Być może nawet odrobinę zwiększało to frekwencję, bo sprawa stała się powszechnie znana wśród wiernych, jednak ostatecznie przestano wpuszczać tę panią do katedry, po tym jak podjęła próbę wygonienia mnie z konfesjonału, podpalając mnie.

Siedziałem w środku i słuchałem spowiedzi, kiedy nagle przez otwartą górę konfesjonału wleciała płonąca świeca, która wylądowała mi na kolanach. Strąciłem ją i zdołałem zadeptać ogień, kiedy nagle z góry spadła druga zapalona świeca, a po niej jeszcze dwie. Jedna ze świec musiała chyba wylądować na zewnątrz konfesjonału, bo spowiadająca się kobieta rzuciła: „Jesteśmy atakowani!”.

Wyskoczyłem ze swojego miejsca i zobaczyłem nagą osobniczkę z garścią płonących świec w ręku. Z pomocą kościelnego zdołaliśmy zgasić wszystkie przyniesione przez nią „bomby zapalające” oraz wyprowadzić ją z katedry. Do dziś nie wiem, dlaczego próbowała podpalić mnie w konfesjonale.

Jeszcze inna kobieta przyszła kiedyś do spowiedzi z żywą kaczką w wózku dziecięcym. Kolejna znów przechwalała się wszystkim, że ma owce i pasterza, który przeprowadza je tam i z powrotem naprzeciw jej okna na poddaszu, po łące mieszczącej się na dachu jej domu, w Mayfair, na terenie śródmiejskiej dzielnicy Westminster. Lubiła przy tym słuchać – mówiła z przekonaniem – jak owce beczą.

Następna pani stworzyła problem, zapiekając w cieście popiół ze skremowanego ciała własnej matki. Nasz miejscowy grabarz, Michael, postać rodem z teatralnej sceny, zadzwonił do mnie, żeby opowiedzieć mi o cieście. Nie wiedział, co z nim zrobić. Obawiam się, że nie potraktowałem owej historii poważnie, rzucając w odpowiedzi, iż mam nadzieję, że posłużono się mąką z dodatkiem proszku do pieczenia.

– To powinno ożywić ciasto – dodałem.

Grabarz nie śmiał się ani trochę. Zaczął tłumaczyć dalej, że autorka ciasta jest katoliczką, zaś jej matka była anglikanką. Pragnieniem córki było przenieść popioły z ciasta do plastikowej kaczki skarbonki i puścić ją na wodę stawu w parku St. James.

Odpowiedziałem na to, że skoro ciasto jest anglikańskie, grabarz powinien porozmawiać z pastorem Howardem Penningtonem, mieszkającym najbliżej anglikańskim wikarym. Zatem to na barkach mojego znajomego Howarda spoczęło rozwiązanie zagadki, jak wydobyć popioły z ciasta i przenieść do kaczki. Słyszałem, że podobno mu się udało, chociaż nie spytałem, co zalecił. Z tego co wiem, po stawie w parku St. James do tej pory pływa plastikowa kaczka „nadziana” prochami matki wspomnianej kobiety.

Podczas moich lat pracy w Katedrze Westminsterskiej udało mi się zorganizować kilka precedensowych wydarzeń. Na przykład w 1991 roku doszło do wymiany chórów z anglikańską katedrą św. Pawła. Nasz chór wybrał się tam i zaśpiewał po łacinie Nieszpory, zaś ołtarz tej anglikańskiej katedry po raz pierwszy w historii został okadzony. To znaczy, oczywiście, na tym samym miejscu stała przed reformacją katolicka katedra, która spłonęła podczas wielkiego pożaru Londynu w 1666 roku.

Dziekan, kapituła oraz chór katedry św. Pawła przybyli w ramach rewizyty do nas i odprawili anglikańskie śpiewane nabożeństwo wieczorne. Anglikańscy zakrystianie akompaniowali chórowi swoimi charakterystycznymi smukłymi buławami. Było to zupełnie inne nabożeństwo niż te, do których przywykli nasi parafianie. Kilka osób narzekało z tego powodu, lecz tylko jedna napisała oficjalną skargę: lord Longford. Był zbulwersowany, przybywszy do katedry na, jak sądził, łacińskie Nieszpory, niespodziewanie trafił na anglikańskie nabożeństwo odprawiane przez dziekana katedry św. Pawła oraz na tamtejszy chór, śpiewający anglikańskie hymny.

„Katolicy powinni móc liczyć na katolickie nabożeństwa w swoich miejscach kultu” – napisał lord. Nie po raz pierwszy w życiu nie zgodziłem się z krytyką, która wyszła od Franka Longforda.

Bywało jednak, że nawet ja sam hamowałem rozmaite pomysły, na jakie wpadaliśmy podczas innych współorganizowanych przeze mnie wydarzeń ekumenicznych. I tak w 1992 roku organizatorem ze strony Opactwa Westminsterskiego był pastor kanonik Anthony Harvey (z rodziny Harveyów, producentów sherry), zaś ze strony Kościoła metodystycznego doktor John Tudor, pochodzący z Yorkshire. Nazywałem go „braciszkiem Tuckiem”, ponieważ obwód jego pasa robił spore wrażenie na ludziach. Zorganizowaliśmy w Wielki Piątek procesję wzdłuż Victoria Street, nazwaliśmy ją „Ukrzyżowanie na Victoria Street”. W owych pierwszych latach posługiwaliśmy się dużym zespołem aktorów, którzy odgrywali po drodze wydarzenia Drogi Krzyżowej. W końcu musieliśmy jednak z tego zrezygnować, ponieważ podczas sceny ukrzyżowania aktorzy używali zawsze nader wulgarnego języka. Niewątpliwie podczas prawdziwego ukrzyżowania naszego Pana padało mnóstwo okropnych słów, jednak nasi aktorzy nie krzyczeli po hebrajsku, tylko po angielsku. W obliczu w pełni dorosłych słuchaczy być może byłoby to mniej więcej w porządku, niemniej na trasie procesji stały tysiące dzieci, a słownictwo, do jakiego się uciekano, naprawdę nie nadawało się dla dziecięcych uszu. Zrezygnowaliśmy więc z teatralnego aspektu procesji i teraz rokrocznie przebiega ona w ciszy. Być może dzięki temu nawet bardziej porusza wiernych.

Innym dużym wydarzeniem było wykonanie Snu Geroncjusza, do którego doszło w czerwcu 2003 roku z okazji stulecia Katedry Westminsterskiej. Oratorium, do którego muzykę stworzył sir Edward Elgar, głęboko wierzący katolik, opowiada o duszy, która trafia do czyśćca. Wykonaniami dyrygował niegdyś sam kompozytor. W naszym przypadku dzieło zagrała Bournemouth Symphony Orchestra, śpiewał zaś The Bach Choir.

Ciekawostką jest, że na prawykonanie w Katedrze zezwolono w czerwcu 1903 roku, przed konsekracją świątyni, która miała miejsce w lipcu. Otóż wówczas, co godne podkreślenia, nie wolno było grać w katolickich kościołach muzyki świeckiej. Na szczęście regulujące to przepisy zmieniono przed mniej więcej pięćdziesięciu laty.

Honorowym gościem na koncercie z okazji stulecia katedry był książę Walii. Sam śpiewał niegdyś w londyńskim The Bach Choir (którego próby odbywają się w przykatedralnej sali Cathedral Hall), a obecnie sprawuje nad tym chórem patronat.

W ciągu tych wszystkich lat Katedra Westminsterska była świadkiem rozmaitych protestów. Publikacje niektórych katolickich dekretów czy podkreślanie tradycyjnych zasad Kościoła – czy to przez papieża, czy londyńskiego kardynała – wywoływały gwałtowne reakcje niektórych ludzi, jeszcze innych doprowadzały po prostu do furii i budziły żądzę wzniecenia zamieszek. Widywałem i jedno, i drugie. Czasami nawet zupełnie niewinne nabożeństwa przyciągały protestujących ludzi, łaknących krwi. Naturalnie, zdaję sobie sprawę z pewnych różnic pomiędzy Kościołami chrześcijańskimi, nie sądziłem jednak, że zorganizowane u nas w styczniu 1990 roku specjalne nabożeństwo na rzecz jedności chrześcijan wywoła tak gwałtowny sprzeciw. Błyskawicznie dotarło do mnie, że przedstawiciele niektórych Kościołów uważają słowo „jedność” za obraźliwe.

Doroczny tydzień modlitw o jedność chrześcijan obchodzony jest w dniach od 18 do 25 stycznia, zaś kończy się świętem nawrócenia św. Pawła. Tydzień ten celebruje się obecnie na całym świecie. Któregoś roku ojciec kardynał Hume zgodził się z pomysłem, że nasze specjalne nabożeństwo powinno stać się największym ekumenicznym wydarzeniem, jakie kiedykolwiek miało miejsce w Katedrze Westminsterskiej. Jego organizację powierzył zaś mnie. Zaprosiłem czołowych hierarchów rozmaitych Kościołów, aby przemówili podczas nabożeństwa. Obok kardynała Hume’a mieli wystąpić ówczesny arcybiskup Canterbury, Robert Runcie, prawosławny metropolita, Gregorios, a także moderator Wolnych Kościołów, pastor doktor John Newton. Ten ostatni, jeden z największych specjalistów w zakresie wiedzy o Matce Jezusa – co jest ewenementem jak na tradycję religijną, którą Newton reprezentował – mówił właśnie o życiu Maryi. Pojawił się wreszcie także generał Armii Zbawienia, zaś podczas nabożeństwa grała ich czołowa orkiestra dęta, International Staff Band. Na koniec, ważnym uczestnikiem nabożeństwa był Chris Patten, ówczesny minister środowiska, nasz przyjaciel, który mieszkał za rogiem – reprezentował władze.

Po raz pierwszy w historii pojawiła się w katolickiej katedrze grupa braci chrześcijan – protestantów purytańskiego nurtu. Oprócz braci z Plymouth zaprosiłem przedstawicieli rozmaitych, aczkolwiek mało znanych Kościołów chrześcijańskich o dość radykalnych poglądach. Jednak niewielu z nich zechciało wejść do katedry, za to całe ich setki zebrały się przed budynkiem, aby... protestować. Co więcej, paru przywódców owych grup napisało do mnie, że z ogromną radością uczestniczyliby w nabożeństwie, jednak członkowie ich Kościołów nigdy by im na to nie pozwolili. Żadną miarą! W ten sposób mieliśmy ponad dwa tysiące osób w katedrze i kilkuset protestujących głośno ludzi przed nią.

Wieczór ów powinien podnieść wszystkich chrześcijan na duchu, tymczasem tłum zebrany na zewnątrz przejawiał bardzo dużą agresję. Po nabożeństwie odbyło się w Domu Arcybiskupim przyjęcie dla wszystkich najważniejszych gości. Po przyjęciu musieliśmy wyprowadzić Roberta Runciego drzwiami dla dostawców, aby spokojnie uszedł przed anglikańskimi demonstrantami, którzy wciąż wrzeszczeli, że dopuściliśmy się nadużycia.

Przed opisywanym nabożeństwem byłem zaproszony do udziału w programie telewizyjnym Behind the Headlines, prowadzonym przez Jeremy’ego Paxmana. Gości było czterech: śp. Jim Thompson, ówczesny anglikański biskup Stepney (a później Bath i Wells), Joanna Bogle, dziennikarka, autorka i mówczyni, katolicka tradycjonalistka, a wreszcie pastor doktor David Samuels, przewodniczący Towarzystwa Kościelnego (Church Society) – jednego z bardziej konserwatywnych odłamów protestantyzmu – no i ja.

Kiedy program się rozpoczął, Joanna Bogle i pastor Samuels w pełni się zgadzali, mówiąc, a właściwie przekrzykując się w dyskusji na temat rozwodów oraz aborcji.

– Protestantyzm idealnie pasuje do angielskiej kultury – zakończył tę część Samuels.

– Czy powiedziałem coś na ten temat? – zauważył Paxman.

– Moim zdaniem jest raczej zbyt ciasny – odezwałem się. – Wyobrażam sobie, że pastor doktor Samuels sądzi, iż wszyscy katolicy głosują w wyborach we Włoszech i przez cały dzień jedzą makaron. Powinniśmy przyjąć do wiadomości fakt, że katolicy od tysiąca pięciuset lat są na naszej wyspie u siebie w domu. Nie mamy innego domu, tu jest nasz dom. Proponuję więc, aby pastor doktor przymierzył coś obszerniejszego.

Rozbawiło to przynajmniej Jeremy’ego Paxmana. Od czasu tamtego programu, czyli już od lat, naprawdę się lubimy.

Tamtego roku jeden z protestów na terenie Katedry Westminsterskiej zupełnie wymknął się spod kontroli. Zorganizował go Peter Tatchell, chodziło o prawa gejów. 29 maja 1994 roku miał się ukazać nowy Katechizm Kościoła Katolickiego. Mnóstwo pracy nad tą księgą wykonał Ojciec Święty Jan Paweł II, bardzo duży był także wkład kardynała Josepha Ratzingera, obecnego papieża. Katechizm z 1994 roku to pierwszy duży Katechizm Kościoła Katolickiego, jaki wydano od czasów Soboru Trydenckiego, to jest od XVI wieku.

Katechizm został napisany na użytek wszystkich wiernych, także biskupów. Chodziło o to, aby jego zasady przekazywane wiernym były dla pasterzy łatwiejsze do zrozumienia. Kilka punktów nowego katechizmu, dotyczących kwestii rozwodów oraz zawierania kolejnych małżeństw, nie zadowoliło określonych frakcji wewnątrz Kościoła. Niektórzy więc dowodzili, że Kościół katolicki mógł pójść dalej we współczuciu dla nich.

Protestowali również ci, którzy pragnęli, aby kobiety mogły zostawać katolickimi księżmi, bowiem nie ustalono niczego nowego w tej sprawie. Lecz największy gniew, protesty, a nawet zamieszki w różnych miejscach kuli ziemskiej wywołały zapisy dotyczące homoseksualizmu. W największym skrócie, nowy katechizm powtarzał, że homoseksualizm jest niedobry, i tyle.

Ojciec kardynał Hume skrytykował Watykan za język, jakim odniesiono się do tego tematu. Poza tym chciał zmienić niektóre zawarte w tekście łacińskie słowa. Znał łacinę może znacznie lepiej niż autorzy katechizmu. Jednak jego opinia nie znalazła w Watykanie zrozumienia.

Owej pamiętnej niedzieli na placu przed Katedrą Westminsterską zebrały się setki protestujących. Wielu z nich było ubranych na purpurowo, na znak pokuty; należeli oni do ruchu Catholic Women for Ordination. Część trzymała transparenty. Większość uczestników manifestacji zachowywała spokój, wystarczało im wyrażanie własnych odczuć na katedralnym placu. Lecz Tatchell, przewodzący grupie domagającej się praw dla gejów, zachęcił ją, aby weszła do katedry i ruszyła prosto do prezbiterium. Tym sposobem około stu osób otoczyło kardynała i księży w prezbiterium, w sercu świątyni, i wznosiło gniewne okrzyki.

Wezwaliśmy policję, ale czas mijał, a policji nie było. Tymczasem nasz organista, niepozbawiony poczucia humoru, zagrał odpowiednio potężnie brzmiącą pieśń, w taki sposób, jakby był to Upiór w operze. Organy grzmiały tak głośno, że nie było słychać niczego innego, i w ten sposób protest zwolenników Tatchella został kompletnie zagłuszony. Był to swoisty pat, który mógłby przedłużać się całymi godzinami, lecz wreszcie jeden z kościelnych spostrzegł jadący Victoria Street konny oddział policji z dużymi plastikowymi tarczami i długimi pałkami i poprosił o pomoc. Jak się okazało, policjanci jechali z placu przed Parlamentem, gdzie wcześniej odbył się inny protest. Dowódca oddziału pokłusował na jego czele prosto ku katedralnym schodom i wjechał na nie. Z perspektywy protestujących mogło się wydawać, że widoczny przez otwarte wrota oddział na koniach wpadnie do katedry, w okamgnieniu docierając do prezbiterium. Niektórzy przerazili się i zaczęli zmierzać do wyjść. Tymczasem w ostatniej chwili wstrzymano konie i przypominający oddział kowbojów policjanci równocześnie zsiedli z koni i wbiegli do katedry. Po dwudziestu minutach nie było w niej ani jednego protestującego. Zanim ich wszystkich wyrzucono, zdążyli jednak wypuścić setki nadmuchanych prezerwatyw, wypełnionych helem. Niektóre miały rozmiary sporych balonów, przynajmniej po trzy metry długości każda. Wszystkie zaś uniosły się wysoko, trafiając do kopuł naszej świątyni, których jest aż pięć.

Było to dostatecznie przykre, lecz najgorsze nastąpiło, kiedy z prezerwatyw uszło już tyle helu, że zaczęły spadać. Pierwsza partia zleciała z góry podczas porannej Mszy świętej, lecz większość – następnego wieczoru, w czasie bierzmowania, którego udzielał ksiądz biskup Patrick O’Donoghue. Otóż podczas czytań, udzielania sakramentu oraz liturgii eucharystycznej trwał intensywny, ciągły opad prezerwatyw.

Zgromadzonym trudno było zachować powagę w obliczu tego zjawiska, zwłaszcza że niektóre prezerwatywy lądowały na głowach ludzi. Jedna trafiła prosto w mitrę księdza biskupa, ten żachnął się i przebił inną pastorałem. Wątpię, żeby ktokolwiek z tych młodych ludzi zapomniał kiedyś uroczystość swojego bierzmowania. A czarę zniewag przelało lądowanie jednej z kurczących się prezerwatyw na samym ołtarzu. Co więcej, pod sklepieniami kopuł katedry znajdowało się jeszcze kilkadziesiąt prezerwatyw, których końce zawiązano mocniej. Wyglądało na to, że ta farsa może trwać jeszcze parę tygodni. Wreszcie z gabinetu kardynała padł stanowczy rozkaz: „Pozbyć się latających prezerwatyw!”.

W Katedrze Westminsterskiej od zawsze istniał problem z gołębiami, które często wlatywały do środka, a potem nie potrafiły znaleźć drogi powrotnej na dwór. Niektóre próbowały nawet gnieździć się na wysoko położonych parapetach. Często zestrzeliwano je za pomocą wiatrówek, których naboje stanowiły specjalne strzałki. Traktowanie gołębi w ten sposób uznano za najbardziej humanitarną metodę usuwania ich z budynku. Jeden z księży wpadł na pomysł, aby tą samą metodą rozwiązać problem prezerwatyw. Okazała się skuteczna.

Pewnego wieczoru po 20:00 – o tej porze zamykano świątynię – zatrudniony w katedrze mężczyzna oraz paru młodszych księży weszło do środka z wiatrówkami i udowodniło swoje wyborowe umiejętności strzeleckie. Przed upływem godziny pod sklepieniami nie było już ani jednej prezerwatywy. Niektóre pękały z całkiem sporym hukiem. Po bitwie jej uczestnicy – do których się zaliczałem – urządzili sobie spontaniczne przyjęcie z alkoholem, aby uczcić zwycięstwo. Do końca życia zapamiętam księży zabawiających się jak chłopcy z podstawówki – biegających pomiędzy ławkami, aż fruwały sutanny, i celujących z wiatrówek do olbrzymich unoszących się w powietrzu prezerwatyw.

Nie da się napisać o Katedrze Westminsterskiej bez powiedzenia paru słów więcej o jednej z jej najbarwniejszych – i najokazalszych – postaci, księdzu Dennisie Murphym, zwanym „Murph the Smurf”. „Smerf” mawiał o sobie samym, iż jest pierwszej klasy snobem, charakteryzowały go szelmowski uśmieszek i ekspresyjna osobowość. Parafianie go uwielbiali. On zaś uwielbiał dobre wino i dobre jedzenie – i miał w sobie wielką radość życia. Największe wydarzenia towarzyskie w całej Europie straciłyby wiele, gdyby nie jego żywiołowa obecność. Nie brakowało darczyńców, którzy płacili rachunki za jego podróże lotnicze pierwszą klasą oraz hotele. Zawsze latał z Londynu prywatnym samolotem na pokazy lotnicze Le Bourget do Paryża, gdzie zatrzymywał się w niesłychanie luksusowym Plaza Athénéé Hotel.

W kręgach kościelnych „Smurf” cieszył się istną legendą, był to prawdopodobnie jedyny ksiądz świata, który potrafił bezbłędnie rozpoznać po samym smaku sześć różnych odmian kawioru. Kiedy przyszło do pogrzebu Murphy’ego, uroczystość miała niecodzienny i wesoły charakter, jak przystało na jej powszechnie uwielbianą gwiazdę. Celebransem był biskup Patrick O’Donaghue, ale kazanie wygłosił niezwykły szkocki ksiądz Jim Mallon, znany z niekonwencjonalnych kazań. I tego dnia nas nie zawiódł.

Kiedy tylko stanął za pulpitem, udał, że wystukuje numer telefonu, a potem zaczął wydawać odgłosy dzwonka:

– Pling-pling, pling-pling – po czym udał, że odbiera telefon. – Halo? To ty, Denis? – i potem całe kazanie polegało na odegraniu wyobrażonej rozmowy telefonicznej ze zmarłym księdzem. Mallon mówił na przykład: – Kto jest z tobą, tam, na górze? Och, Basil Hume dobrze się tam zadomowił, prawda? Czy wszystkim gotuje Jennifer Paterson? Naprawdę ciągle jeździ na motorze, i to niebezpiecznie? Tak, „książę ciemności” jest tutaj, taki sam jak zawsze.

Ksiądz biskup zaczął trząść się ze śmiechu, aż omal nie spadła mu mitra. Wszyscy chichotaliśmy, wydając zbiorowo odgłos przywodzący na myśl stado gęsi. Na koniec ksiądz Jim powiedział:

– Może pamiętasz, Denis, taką pioseneczkę... – po czym zaczął śpiewać tradycyjną żałobną pieśń, po łacinie. Płakaliśmy już w tym czasie ze śmiechu i nagle zaczęliśmy płakać dalej, choć tym razem ze smutku. Zaszła nagła zmiana nastroju, z komicznego na patetyczny.

Ówczesny administrator katedry, ksiądz monisinior George Stack powiedział po kazaniu Mallonowi:

– Od zawsze wiem, że jesteś wariatem, Jim, ale nie wiedziałem, że jeszcze potrafisz śpiewać! – co za podsumowanie jednego z naszych największych gwiazdorów ambony. „Smerfowi” ogromnie by się spodobało.

Nie wątpię, że zarówno jemu, jak i innym wiele radości sprawiały wydawane przez ojca kardynała bożonarodzeniowe obiady i inne okazałe przyjęcia, na których nigdy nie brakowało trunków oraz wesołego nastroju. Jeszcze przed obiadem pito drinki w refektarzu katedralnej plebanii, po czym w towarzystwie kardynała zasiadano do uroczystego obiadu, obfitego w ciężkie potrawy i mocne alkohole. „Murph the Smurf” często przebierał się za gosposię rodem z Ojca Teda i wtaczał na salę wózek z płonącym, dobrze przesiąkniętym koniakiem świątecznym puddingiem. Dygał w stronę ojca kardynała i wygłaszał małą przemowę. Kardynał Hume uwielbiał te scenki.

Na koniec, znowu na plebanii, piliśmy kawę i kolejne brandy. Po czym większość z nas próbowała odprawiać Nieszpory w katedrze. Niektórym nie udawało się dotrzeć do prezbiterium, a ci z nas, którzy dali radę to zrobić, z trudem trzymali się na nogach. Pewnego razu jeden z księży potknął się i efektownie poleciał na podłogę w drodze ku pulpitowi, zza którego miał odczytać czytanie, zaś żaden z trzech celebransów nie pamiętał, czy już obeszli i okadzili ołtarz, więc na wszelki wypadek zaczęli po raz drugi, ale zaprzestali w połowie. To doprawdy były wesołe święta! Na szczęście nikomu nic złego się nie działo, zawsze udawało nam się przeżyć ten okres bez większych – podkreślam słowo „większych” – wpadek oraz nieszczęść.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama