Mroczna Wieża

Każdy z zawartych w niniejszym tomie tekstów wprowadza nas w świat innej problematyki i bohaterów, a mimo to utwory zawarte w Mrocznej Wieży układają się w spójną mozaikę doskonałej, ambitnej literatury.

Mroczna Wieża

Clive Staples Lewis

Aleksandra Motyka (tłum.)
Mroczna Wieża
„Oczywiście – powiedział Orfieu – ten rodzaj podróży w czasie, o którym czyta się w książkach: przenoszenie się w czasie ciałem, jest absolutnie niemożliwy”.
– Zaczynająca się tymi słowami Mroczna Wieża i inne teksty, które Czytelnik ma przed sobą, to cudem ocalały przed spaleniem zbiór utworów C.S. Lewisa, przygotowanych do druku przez jego sekretarza, Waltera Hoopera. Mroczna Wieża, którą autor Opowieści z Narnii planował prawdopodobnie jako kontynuację słynnej trylogii międzyplanetarnej, a także inne składające się na ten zbiór opowieści, będą fascynującą lekturą dla czytelników Lewisa. Znajdziemy tu wielkie tematy przewijające się przez całą niemal twórczość pisarza: Czas, Przestrzeń, Pozór i Rzeczywistość… Wszystko to jednak w formie, o której autor wstępu pisze z humorem jako o „dobrej opowieści na wakacje”.
Mroczna Wieża to wspaniała przygoda literacka, prozatorska uczta dla fanów jednego z największych pisarzy XX wieku. Każdy z zawartych w niniejszym tomie tekstów wprowadza nas w świat innej problematyki i bohaterów, a mimo to utwory zawarte w Mrocznej Wieży układają się w spójną mozaikę doskonałej, ambitnej literatury.
Wydawnictwo ESPRIT,
Rok wydania: 2013,
ISBN 978-83-63621-19-3

FRAGMENT

Zobaczyliśmy komnatę z szarobrązowego kamienia, najwyraźniej oświetloną światłem dnia, wpadającym przez okno, którego nie widzieliśmy. Wysokość pokoju odpowiadała mniej więcej wielkości ekranu, więc mogliśmy dostrzec ściany po obu stronach oraz tę naprzeciwko nas. Każda z nich była aż do podłogi pokryta dekoracyjnymi płaskorzeźbami. Nie było tam nawet tyle wolnej przestrzeni, by wbić ostrze scyzoryka. Myślę, że to właśnie przez ten nadmiar ornamentów komnata sprawiała nieprzyjemne wrażenie, ponieważ nie przypominam sobie żadnej szczególnie groteskowej lub obscenicznej figury. Rzecz w tym, że trudno było je wyróżnić. Były wzory kwiatowe, ale pojedynczy kwiat powtórzono tyle razy, że patrzącemu zaczynało kręcić się w głowie. Powyżej chyba znajdowała się scena bitwy, a żołnierze byli tak liczni, jak w prawdziwej armii; ponad tym flota złożona z niezliczonej liczby okrętów unosząca się na morskich falach, które wznosiły się jedna za drugą; dokładnie takie same aż do najdrobniejszych szczegółów. Ponad falami zaś przedstawiono regiment chrząszczy maszerujący w dół ku wybrzeżu, a każdy najmniejszy detal ich budowy oddano z taką dokładnością, z jaką zrobiłby to entomolog. Patrząc na jednego z nich, nie można było się pozbyć wrażenia, że jest ich więcej i więcej, na lewo i na prawo, powyżej i poniżej, a każdy tak samo szczegółowo przedstawiony, mikroskopijny i wymagający tyle samo uwagi, której człowiek nie mógłby mu poświęcić, chociaż z trudem przychodziło powstrzymywanie się przed tym. W rezultacie całe to miejsce wydawało się pełne — nie mogę powiedzieć życia (bo to zbyt słodkie słowo), ale jakiejś niejasnej żyzności. Dawało to efekt w najwyższym stopniu niepokojący.

W odległości około czterech stóp od przodu biegł przez komnatę wysoki stopień, tak że dalsza część pokoju tworzyła jakby podium, w bocznych ścianach zaś przy obu końcach podwyższenia znajdowały się drzwi. Połowa podium — ta po naszej lewej stronie — odgrodzona była rodzajem niskiego murka lub balustrady, która wznosiła się na wysokość mniej więcej czterech stóp powyżej powierzchni podwyższenia i pięć stóp powyżej niższej i znajdującej się bliżej nas części podłogi. Balustrada kończyła się na środku pokoju, odsłaniając resztę podium. Krzesło, na którym siedział Mężczyzna, umieszczone było na niższej części podłogi przed murkiem, przez co byłby on niewidoczny dla kogoś, kto wszedłby do pokoju drzwiami znajdującymi się po lewej stronie, wzdłuż podium.

Na tle ściany po naszej prawej stronie, sporo z przodu i naprzeciwko Mężczyzny, znajdował się przysadzisty filar, zwieńczony figurą dziwnego bożka. Na początku nie mogłem dociec, co to takiego, ale teraz dobrze już wiem. To wyobrażenie wielkiej głowy, do której przyłączone są liczne małe ludzkie ciała — mężczyzn i kobiet, a wszystkie nagie. Wyglądają paskudnie. Nie wydaje mi się, aby zamierzano przedstawić je jako nieprzyzwoite, chyba że gusta w Innym Czasie znacznie odbiegają od naszych. Wyrażają raczej bezlitosną satyrę, jakby rzeźbiarz pogardzał swoim dziełem i go nienawidził. Tak czy inaczej, z jakiegoś powodu przeważają figury pomarszczone i rozdęte, a zarówno w przykładach makabrycznej anatomii, jak i wyobrażeniach starczej seksualności można wręcz wybierać.

Wszystko zwieńczone jest wielką, wspólną głową stojącą na szczycie filaru. Po długiej dyskusji z moimi kolegami postanowiłem nie podejmować próby opisu tej twarzy. Gdyby nie stała się dzięki temu rozpoznawalna (a trudno oddać wygląd oblicza za pomocą słów), nie miałoby to sensu; z drugiej strony, jeśli wielu spośród czytelników, zwłaszcza tych mniej zrównoważonych, zidentyfikowałoby tę twarz, skutki mogłyby być opłakane. W tym momencie muszę przedstawić pewne oświadczenie, chociaż czytelnik nie będzie mógł go zrozumieć, zanim nie postąpi dalej w lekturze. Oto ono: ten złożony z licznych ciał bożek nadal znajduje się w tej komnacie. Słowo „nadal” jest w pewnym sensie mylące, ale nic nie mogę na to poradzić. Chodzi mi o to, że rzeczy, które opisuję, nie zostały zakończone ani zatrzymane.

Uważam, że ten opis całego pokoju jest istotny. MacPhee, który siedzi obok mnie, gdy piszę te słowa, twierdzi, że przedłużam go, aby tylko odsunąć w czasie opisanie Mężczyzny. I może mieć rację. Otwarcie przyznaję, że wspomnienie, które spisuję, jest tak skrajnie nieprzyjemne, że zdaje się z całej siły walczyć, by nie zostać przełożone na słowa.

A jednak na pierwszy rzut oka nic w wyglądzie Mężczyzny nie mogło szokować. Najgorsze, co można powiedzieć o jego twarzy, to że była — według naszych standardów — wyjątkowo nieatrakcyjna. Miał żółtawą cerę, ale nieróżniącą się bardzo od skóry Azjatów, a wargi grube i płaskie, jak na posągach asyryjskich królów. Jego twarz otaczały gęste czarne włosy i broda. Ale słowo „czarny” jest nieodpowiednie. Uzyskanie takiej sztywnej, ciężkiej masy — również przywodzącej na myśl rzeźbę — w przypadku naszej rasy wymagałoby użycia oleju, a tak czarne włosy musiałyby być lśniące. Ale te włosy nie posiadały naturalnego blasku ani nie błyszczały od tłuszczu. Ta czerń była martwa, jak ciemność w piwnicy na węgiel, i była zaprzeczeniem koloru. Podobnie wyglądały szaty Mężczyzny, które okrywały go aż do stóp.

Siedział całkowicie nieruchomo. Po tym, jak go zobaczyłem, myślę, że nigdy nie użyję tych słów, aby określić czyjś bezruch w naszym czasie. Był nieruchomy nie tak, jak ktoś, kto śpi, ani jak model pozujący artyście. To był bezruch martwego ciała. A co najdziwniejsze, obserwator odnosił wrażenie, że musiało się to rozpocząć nagle — jakby opadło ostrze gilotyny i w mgnieniu oka ucięło całą historię Mężczyzny. Gdyby nie to, co nastąpiło potem, moglibyśmy pomyśleć, że był to trup lub figura woskowa. Miał otwarte oczy, ale jego twarz pozostawała całkowicie bez wyrazu, albo też nie umieliśmy z niej nic wyczytać.

MacPhee mówi, że znów przeciągam niepotrzebnie ten opis, mówiąc w kółko o tym samym, podczas gdy najważniejsza rzecz dotycząca Mężczyzny wciąż nie została ujawniona. I ma rację. Ten anatomiczny absurd — ta niewiarygodna rzecz — jakże mogę ją opisać z zimną krwią? Być może będziesz się śmiać, czytelniku. My się nie śmialiśmy ani wtedy, ani później, w naszych snach.

Mężczyzna miał żądło.

Wyrastało z jego czoła jak róg jednorożca. Ciało na środku czoła, tuż poniżej linii włosów, było pofałdowane i zmarszczone, i stamtąd wystawało żądło. Nie było duże. Miało szeroką podstawę, a potem zwężało się od razu aż do czubka tak, że kształtem przypominało raczej kolec róży albo małą piramidę, czy też może pionek do gry w halmę. Wydawało się twarde i zrogowaciałe, ale nie zbudowane z kości. Było czerwone jak wnętrzności człowieka i najwyraźniej pokryte jakimś rodzajem śluzu. Tak według MacPhee'ego powinienem to opisać. Ale żaden z nas nawet nie pomyślał wtedy o użyciu takich słów jak „pokryty” czy „śluz” — wszyscy zgadzaliśmy się z obserwacją Ransoma:

— Spływa z niego trucizna. To bestia, ohydna, ohydna bestia.

— Czy pojawiło się to już wcześniej? — zapytałem Orfieu.

— Pojawiało się raz za razem — odparł niskim głosem.

— Gdzie to jest?

— Wewnątrz Mrocznej Wieży.

— Cicho! — syknął nagle MacPhee.

Ponieważ nie siedziałeś tam razem z nami w ciemnym pokoju i nie patrzyłeś na Żądlarza, trudno byłoby ci choćby spróbować wyobrazić sobie, jaką ulgę odczuliśmy, jak zaczęliśmy wzdychać i szurać krzesłami, kiedy ujrzeliśmy, że drzwi po lewej stronie pokoju w Innym Czasie otwarły się i wszedł przez nie młody człowiek. Nie będziesz też w stanie zrozumieć, jak intensywne i przyjazne uczucia w nas wzbudził. Paru z nas wyznało później, że poczuło irracjonalny impuls, by przestrzec tego młodzieńca przed siedzącym cicho na krześle okropieństwem — by zawołać, jak gdyby nasze głosy mogły dotrzeć do Mrocznej Wieży przez dzielące nas od niej niezliczone stulecia.

Młody człowiek od pasa w dół był przesłonięty balustradą, widzieliśmy tylko górną część jego ciała, która była naga. Był umięśniony i dobrze zbudowany, a skórę miał ogorzałą od przebywania na świeżym powietrzu. Szedł wolno, patrząc prosto przed siebie. Nie wyglądał na bardzo inteligentnego, ale na jego twarzy malowała się otwartość i życzliwość przytłumiona najwyraźniej jakąś religijną trwogą bądź przejęciem. Tak wyglądał — przynajmniej tak mogę powiedzieć teraz, gdy analizuję moje wspomnienia. Wtedy bowiem wydawał mi się podobny do anioła.

— Co się dzieje? — zapytał MacPhee, gdy Orfieu nagle się podniósł.

— Już widziałem, jak to się odbywa — odparł szorstko. — Przespaceruję się, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

— Pójdę z tobą — powiedział Scudamour i obaj wyszli. Wtedy tego nie zrozumieliśmy.

W tym momencie młodzieniec zdążył już podejść do otwartej części podium i zejść niżej. Zobaczyliśmy, że jest bosy i odziany tylko w coś w rodzaju kiltu. Najwyraźniej uczestniczył w jakimś rytuale. Nie obejrzawszy się za siebie ani razu, stał przez chwilę nieruchomo i wpatrywał się w figurę bożka. Później pokłonił mu się. Następnie wyprostował plecy i postąpił o trzy kroki w tył, tak że jego łydki niemal dotykały teraz kolan Żądlarza. Ten zaś siedział wciąż nieruchomo, a wyraz jego twarzy pozostawał niezmieniony. Żaden z nich nie okazał, że jest świadomy obecności tego drugiego. Zobaczyliśmy, że wargi młodego człowieka poruszają się, jakby wypowiadał słowa modlitwy.

Nagle, ruchem o wiele zbyt szybkim — tak jak przedtem jego bezruch, który zdawał się zbyt idealny jak na ludzką istotę — przypominającym śmignięcie ważki, ręce Żądlarza wystrzeliły do przodu i chwyciły młodzieńca za łokcie. W tym samym momencie stwór opuścił głowę. Myślę, że to z powodu żądła jego ruch wydał się nam tak groteskowo zwierzęcy. Poruszał się bez najkrótszego choćby namysłu, którego potrzebowałby człowiek; przybrał pozycję kozła, który chce kogoś ubóść.

Pod wpływem jego dotyku przez ciało ofiary przebiegł dreszcz przerażenia. Ujrzeliśmy, jak młodzieniec skręcił się z bólu, gdy żądło wbiło mu się w plecy, a pobladłą nagle twarz pokrył mu pot. Najwyraźniej Żądlarz wbił kolec w kręgosłup ofiary, przeszywającego ostrym jak igła czubkiem nie za szybko ani nie za wolno, z chirurgiczną precyzją. Męka młodzieńca nie trwała długo, jego członki rozluźniły się i zwisły bezwolnie w uścisku Żądlarza. Myślałem, że umarł. Jednak na naszych oczach powoli wracał do życia — ale innego. Znów stał o własnych siłach, choć dziwnie sztywno. Jego oczy były szeroko otwarte, usta wykrzywione w zastygłym uśmiechu. Żądlarz wypuścił go. Nie spojrzawszy nawet za siebie, młody człowiek wskoczył z powrotem na podwyższenie. Przemieszczał się w stronę wyjścia urywanymi, ostrymi ruchami, unosząc stopy nadmiernie wysoko i wymachując ramionami, jakby maszerował rytmicznie w jakimś strasznym pochodzie. W końcu zniknął za drzwiami po prawej stronie podium.

Niemal w tym samym momencie drzwi po naszej prawej stronie otwarły się i do komnaty wszedł kolejny młodzieniec.

Nie chcąc powtarzać w kółko tego, co — mam nadzieję — zatrze się w mojej pamięci, kiedy ukończę tę książkę, powiem tylko, że widziałem ten proces mniej więcej dwieście razy podczas naszych doświadczeń z chronoskopem. Ofiary zawsze zachowywały się tak samo. Wchodziły do komnaty jako normalni mężczyźni (rzadziej kobiety), a wychodziły z niej jak automaty. W ramach wymiany — którą trudno byłoby nazwać korzystną — ludzie ci wchodzili przepełnieni czcią i wychodzili, maszerując mechanicznie jak roboty. Mężczyzna uzbrojony w żądło nie okazywał ani okrucieństwa, ani litości. Siedział nieruchomo, chwytał ofiary, żądlił i znów zastygał w bezruchu z beznamiętną cierpliwością insekta lub maszyny.

Tamtego wieczoru zobaczyliśmy tylko czterech otrutych młodzieńców; później wydarzyło się coś, o czym niestety również muszę opowiedzieć. Mniej więcej dwadzieścia minut po tym, jak wyszła jego ostatnia ofiara, Żądlarz wstał z krzesła i podszedł bliżej — do miejsca, którego nie mogę nazwać inaczej, jak tylko przodem sceny. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy z bliska jego twarz; on zaś stał tam i patrzył.

— A niech mnie! — zawołał nagle Ransom. — Czy on nas widzi?

— Niemożliwe — oparł MacPhee. — On na pewno spogląda na inną część pokoju, tę, której nie widzimy.

Tymczasem oczy Żądlarza poruszyły się powoli, tak jakby zastanawiał się nad każdym z nas.

— Czemu, do diabła, ten Orfieu nie wraca? — zapytałem i zorientowałem się, że krzyczę. Nerwy miałem w strzępach.

A Żądlarz wciąż wpatrywał się w nas — albo w ludzi w jego świecie, którzy z jakiegoś powodu zajmowali dokładnie to samo miejsce, co my. Myślę, że trwało to jakieś dziesięć minut. To, co nastąpiło później, można opisać tylko krótko i niejasno. Zaczął on — lub ono zaczęło — wykonywać gesty i ruchy tak obsceniczne, że pomimo tego wszystkiego, co już widzieliśmy, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zapewne wzdrygnęlibyście się, gdybyście zobaczyli opóźnionego w rozwoju ulicznika wygłupiającego się tak i szczerzącego zęby gdzieś przy magazynach w okolicy liverpoolskich doków. Jednak nas, gdy patrzyliśmy na niego, przejęła przedziwna groza, ponieważ wykonywał te gesty z pełną powagą i rytualną uroczystością, a przez cały czas patrzył przy tym — lub zdawał się patrzyć — na nas.

Nagle cała scena zniknęła i zobaczyliśmy znowu Mroczną Wieżę z zewnątrz, a za nią błękitne niebo i białe chmury.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama