Miriam. Rut przyjaciółka

Miriam jest dla mnie jak siostra. Moja matka Lia wykarmiła ją razem ze mną...

Miriam. Rut przyjaciółka

Silvia Vecchini

Miriam

ISBN: 978-83-7797-086-7
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl

Niezwykła opowieść o dziewczynie z Nazaretu o imieniu Miriam. Poznajemy jej dom rodzinny, dzieciństwo, dorastanie, przyjaciół, idziemy za nią na służbę do świątyni w Jerozolimie, jesteśmy świadkami miłości Józefa i jego starań o rękę ukochanej, jej wyjazdu do kuzynki Elżbiety do Ain-Karim i wreszcie ślubu z Józefem i narodzin Jezusa.
Ta historia byłaby jednak niepełna i banalna, gdyby nie to, że Miriam jest wyjątkową dziewczyną, z którą, odkąd tylko pamięta, przez anioła rozmawia sam Bóg, a jej syn Jezus nie jest zwyczajnym dzieckiem.
Urocza, czasem zabawna, a chwilami trzymająca w napięciu opowieść, od której nie sposób się oderwać. Nawet jeśli może się zdawać, że dobrze znamy Miriam i historię jej życia, to ta książka pozwoli odkryć coś zupełnie nowego i z pewnością zaskoczy wszystkich.



fragment:

Rut
przyjaciółka

Miriam jest dla mnie jak siostra. Moja matka Lia wykarmiła ją razem ze mną.

Nasze domy praktycznie ze sobą sąsiadowały. Razem dorastałyśmy. Bawiłyśmy się, każda z nas miała lalkę z gałganków, piekłyśmy placki z błota i rysowałyśmy na piasku cienkimi kawałkami trzciny.

Czasem szłyśmy na przechadzkę po miasteczku, trzymając się za ręce i splatając palce. Myszkowałyśmy pomiędzy ławami kupców na targu, dopóki ktoś dobrze usposobiony nie podarował nam jakiegoś owocu.

Żując miąższ zdobytego smakołyku, Miriam i ja zatrzymywałyśmy się, żeby przyjrzeć się pracy rzemieślników. Oglądałyśmy, jak wyplatają kosze, tną skórę na kawałki, kują żelazo i miedź, ale zawsze kończyło się tak, że Miriam stawała przed warsztatem Józefa i patrzyła, jak on pracuje. Józef był miejscowym cieślą. Produkował ławeczki, krzesła, stoły, skrzynie, a nawet futryny, naprawiał pługi i koła wozów. Warsztat był jego domem. Nie miał żony ani dzieci i niemal co miesiąc ładował swoje rzeczy na wóz ciągnięty przez osła i wyruszał, by szukać pracy w okolicy. Przybijał dwie deski na drzwiach i wyjeżdżał.

Ludzie mówili, że zapuszcza się bardzo daleko, tak że któregoś dnia w ogóle już nie wróci. Niektórzy nawet snuli przypuszczenia, że przyjaźni się z buntownikami, którzy nienawidzą Rzymian.

Gdy Józef był w Nazarecie, Miriam nie była zadowolona, dopóki nie przeszła obok jego domu. Siadałyśmy na kamiennych schodach i tam zostawałyśmy. Po jakimś czasie ja byłam znudzona i chciałam już iść, natomiast Miriam podpierała brodę ręką i nie przestawała obserwować. Józef miał sporo pracy i nie rzucał nam choćby jednego spojrzenia. Jednak kiedy jakieś narzędzie spadało mu na ziemię, Miriam jednym susem zeskakiwała ze schodów i podawała je Józefowi.

– Co cię tutaj tak bardzo interesuje? – pytałam ją i wstawałam zniecierpliwiona. – Przecież on tylko hebluje deskę…

Wtedy ona rzucała mi spojrzenie pełne krytyki i pokazywała gestem, że mamy milczeć.

Nic innego się nie wydarzało. Za wyjątkiem tego razu, kiedy Miriam dotknęła wyszczerbionej deski i lekko zraniła się w dłoń, wydając przy tym okrzyk bólu. Wtedy Józef odłożył młotek, wytarł dłonie w fartuch, który nosił, i schylił się do niej.

– Wbiła ci się drzazga, widzisz? – powiedział jej, wskazując mały punkcik.

Miriam skinęła twierdząco, marszcząc brwi.

– Poczekaj. Chcesz, żebym ją wyjął? – zapytał.

Miriam zgodziła się i zacisnęła zęby.

Wtedy Józef, trzymając w lewej ręce małą dłoń Miriam, prawą ręką szukał drzazgi, aż w końcu wydobył ją spod skóry.

Wypłynęła mała kropla krwi, którą Józef szorstko wytarł, przesuwając po niej kciukiem.

– Proszę, gotowe – powiedział Józef, ponowne zamykając jej dłoń.

Tego dnia Miriam wróciła do domu z zaciśniętą pięścią, jak gdyby w środku miała ukryty jakiś skarb.

Miriam była dzieckiem tak samo jak ja, ale było w niej coś szczególnego, co potrafiło mnie oczarować. Gdy bawiłyśmy się na łące żółtej od blasku słońca, nagle zaczynało się wydawać, że o mnie zapomniała. Zatrzymywała się co chwila, przechylała głowę na bok i jakby się w coś wsłuchiwała. Jeśli siedziałyśmy, wstawała, jakby ktoś ją zawołał. Mówiła mi:

– Rut, słyszałaś?

– Co, Miriam?

– Kogoś, kto puka do drzwi… – mówiła.

Ja kręciłam przecząco głową.

– Nie ma tutaj żadnych drzwi – mówiłam jej.

– A czy ty nie słyszałaś tego głosu, który mówi: Qum, czyli wstań?

– Nie, Miriam – odpowiadałam, a serce szybciej biło w mojej piersi.

Miriam chwilę jeszcze stała nieruchomo, a po jakimś czasie wracała do zabawy, w ogóle nie martwiąc się tym, że tylko ona słyszała ten głos.

Któregoś dnia, gdy kołysałyśmy nasze lalki na kolanach, znienacka wstała i powiedziała: „Oto jestem!” – ale powiedziała to na wiatr, ponieważ w pobliżu nie było nikogo. Była niemal rozgniewana, że po tych dźwiękach nie następowały kolejne, że nie było rozmowy, że nie słyszała polecenia.

A ja byłam zazdrosna o rzeczy, które ona słyszała, i zawsze czujnie nasłuchiwałam, żeby również podchwycić jakiś dźwięk. Ja jednak niczego nie słyszałam i siedziałam na piasku, czekając, aż Miriam wróci i usiądzie obok mnie. A ona tak właśnie robiła. Siadała i powracała do zabawy dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją przerwałyśmy.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Miriam mogłaby udawać. Wprost przeciwnie, za każdym razem, gdy gwałtownie się zrywała, bałam się, że oto nadeszła ta chwila, w której drzwi przeźroczyste jak diament, te drzwi, zza których dobiegał głos, jaki tylko ona słyszała, otworzą się przed nami i Miriam przekroczy ich próg, zostawiając mnie tutaj zupełnie samą. Modliłam się w sercu i mówiłam:

– Boże, niech te drzwi pozostaną zamknięte, jeszcze trochę.

W końcu jednak drzwi się otwarły.

To było wtedy, gdy dowiedziałam się, że rodzice chcą ją oddać do świątyni.

Moje cierpienie było olbrzymie. Mama próbowała mi to wyjaśniać, ale ja zatykałam uszy obiema rękami i nie chciałam słuchać. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Miriam musi jechać do Jerozolimy i co ma tam robić.

Mijały dni, od czasu do czasu podchwytywałam jakieś zdanie wypowiedziane w domu i wiedziałam, że Miriam wkrótce odjedzie. Nie chodziłam do niej w odwiedziny, bo bałam się, że już jej nie zastanę.

Nawet gdy nadeszła chwila jej odjazdu, nie poszłam się z nią pożegnać. Słyszałam jej głos przed drzwiami mojego domu.

– Lia, gdzie jest Rut? – Miriam pytała moją mamę, która poszła pocałować ją na pożegnanie.

– Rut nie czuje się dobrze, pozdrawia cię.

Miriam nic nie powiedziała, ale zrozumiałam, że ona również cierpi. A jeśli chodzi o mnie, to prawdą było, że nie czułam się dobrze.

Tak było przez wiele dni po jej wyjeździe. Nie brałam do ust żadnego posiłku, chyba że trochę warzyw i kęs chleba, i nie chciałam wychodzić z domu, nawet z mamą na targ. W sercu pragnęłam zrozumieć, co jest szczególnego w tym, by zamknąć się w miejscu takim, jak świątynia, w zupełnym odosobnieniu. Modliłam się tak, jak podpatrzyłam to u mamy, i zmuszałam się, by robić jeszcze więcej. Umartwiałam się, pościłam, wychudłam. Nie bawiłam się już lalką, myśląc, że Miriam na pewno musiała tak samo postąpić.

Po jakimś czasie to przeszło. Wyszłam z domu i było tak, jakbym zaczęła na nowo oddychać. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, ból się zmniejszał.

Zmieniły się także inne rzeczy. Dorastając, nie mogłam już sama chodzić na rynek, nie prosiłam już o owoc, wyciągając rękę pomiędzy ladami kupców, razem z mamą pośpiesznie przechodziłam wzdłuż nich, napełniając koszyk i nie przystawałam już przed warsztatem Józefa.

Starałam się zapomnieć o Miriam.

Silvia Vecchini, ur. w 1975 r., ukończyła studia w zakresie literatury, mieszka w małej miejscowości na brzegu Jeziora Trazymeńskiego. Jest zamężna, ma troje dzieci. Poetka i autorka powieści dla młodzieży, kocha Pismo Święte i jego język.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama