Przedsmak przestworzy (rozdział IV)

Fragmenty powieści dla nastolatek - "Zuzka na spadochronie"

Przedsmak przestworzy (rozdział IV)

Agnieszka Maria Stefańska

Zuzka na spadochronie

powieść dla nastolatek

ISBN: 978-83-7505-607-5

wyd.: WAM 2010



Rozdział 4

Przedsmak przestworzy

Trapery od tygodnia spoczywały głęboko ukryte w szafie. Zuzka od czasu do czasu pod nieobecność rodziców wyjmowała je z pudła i czule gładziła po cholewkach. Jeszcze nie miała pewności, czy się dostanie do sekcji, ale ten zakup traktowała jako dobrą zapowiedź na przyszłość. Teraz już nie miała wyboru — muszą ją przyjąć!

Spadły pierwsze śniegi, świat pojaśniał. Co poniektórzy koledzy doznali głębokiego stresu związanego z zakończeniem pierwszego semestru. Zuzka miała zgoła inne problemy na głowie: badania. Wszelkie możliwe, jakimi tylko da się pognębić nieszczęsnych kandydatów!

W środę postanowiła urwać się z ostatniej lekcji. I tak wszystko zaczynało się kręcić tylko wokół świąt. Było dzięki temu trochę luzu. Przychodnię sportową otwierali o pierwszej. Należało tam w porę dojechać.

W poczekalni siedziało kilku chłopców. Gdy weszła, od razu zwrócili się w jej stronę. Obserwowali ją w skupieniu niczym jakąś egzotyczną osobliwość. Usiadła sobie na brzeżku ławki, wyciągnęła z torby teczkę z plikiem skierowań i wpatrzyła się w sufit, na którym balansowała na wpół rozbudzona mucha. Zuzka śledziła jej nieskoordynowane loty. Znów stanęły jej w pamięci wakacje: Marcin podaje jej gitarę, podsuwa stołek i prosi, żeby grała. Siedzą sobie w piątkę w sadzie, jego dwóch przyjaciół i koleżanka, pojadają jabłka, toczą miłą pogawędkę. Brzęczą muchy, bzyczą osy, gryzą komary... Sielanka.

— Koleżanka też na badania? — usłyszała znienacka czyjś głos.

Spojrzała w bok. Na sąsiedniej ławce wiercił się jakiś niski, krępy chłopak o bardzo sympatycznym wyrazie twarzy. Zuzka od razu go polubiła.

— Też — słowa dziwnie ugrzęzły jej w gardle.

— Tyle tego, że chyba tygodnia nie starczy — jęknął ktoś z końca korytarza.

— No jasne, muszą zrobić z nas komandosów — odpowiedział chudzielec spod okna.

Tymczasem przyszedł lekarz. Poprosił dwie osoby i kolejka nieco się zmniejszyła. Po jakimś czasie pierwsi delikwenci wyszli i zaczęli dzielić się wrażeniami.

— No i?

— Pytają, co nam odbiło, żeby łamać sobie kark.

— Adrenalina — skwitował ktoś rozsądnie.

Gdy przyszła kolej na Zuzkę, lekarz popatrzył na nią przenikliwie.

— Nieszczęśliwa miłość czy afera rodzinna?

Zuzka w lot pojęła o co chodzi.

— Za rok matura.

— Rozumiem — przytaknął i o nic już nie pytał.

A Zuzka właśnie chciała się komuś wywnętrzyć. Tylko Margula znała prawdziwą przyczynę, jednak wcale nie do końca. Wiedziała o Marcinie, znała prawdomówność Zuzki, ale chyba nie miała pojęcia o jej paraliżującym lęku, czającym się gdzieś w zakamarkach duszy. Zuzka podszyta była strachem.

Na zewnątrz śmiała i pewna siebie, czasem zabawna, wiecznie wpadała w tarapaty, ciągle wywoływała awantury z nauczycielami. Miała wręcz wrodzony talent do wynajdywania sobie problemów, co prowadziło w konsekwencji do nieustannych kar i gróźb. W tej sytuacji spadochroniarstwo jawiło się jej jako ostatnia deska ratunku, sposób na oswojenie lęków i szkoła charakteru. Również jako odskocznia od szarości, rutyny i nudy. Jeśli jest możliwe, by w liceum nabawić się wrzodów żołądka i stracić chęć do życia, to Zuzka niezawodnie znajdowała się na najlepszej drodze do tego.

Zacisnęła powieki, by nie widzieć sączącej się do fiolki krwi. Nie cierpiała wkłuwania igły.

— Jeszcze nie takie bóle przed tobą — pocieszyła ją pielęgniarka. — Pomyśl, co będzie przy lądowaniu.

U psychologa odbywały się ćwiczenia na refleks. Zuzka manewrowała wyimaginowanym sterem, przesuwała biegami niczym kierowca rajdowy, przyciskała guziki na tablicy rozdzielczej, goniła żółwia na ekranie monitora. Wszystkie testy zdała bardzo dobrze. Na zakończenie psycholog wpadł w egzystencjalną zadumę. Zagapił się w okno i westchnął:

— Kiedy chcę pooglądać sobie niebo, nie muszę tam taszczyć nóg, zadka i ramion. Wystarczy, że podniosę do góry głowę.

Zuzka zmilczała odpowiedź.

Pod każdym kolejnym gabinetem chłopcy wyraźnie się ożywiali. Mówili sobie po imieniu, żartowali. Zuzka podziwiała ich poczucie humoru, doceniała inteligentne riposty. Nikt jej nie zmuszał do konwersacji, ale z przyjemnością słuchała, co mieli sobie do powiedzenia. W końcu i ona włączyła się do rozmowy.

— Martwię się, że okulistka mnie obleje — zwierzyła się pod czwartymi drzwiami.

— Co tu widzisz? — pośpieszył z pomocą osobnik o imieniu Marek.

— Muchę łażącą po ścianie.

— Świetnie! Skoro muchę widzisz, to i spadochron zobaczysz.

Zuzka nie była tego taka pewna. W dzieciństwie musiała nosić okulary, miała dużą wadę wzroku. Pod koniec podstawówki zauważyła znaczną poprawę. To niewątpliwie zasługa marchewki. Widziała nieźle nawet z przedostatniej ławki, gdzie na nudnych lekcjach z pasją ogrywała kolegów w kółko i krzyżyk. Jednak obawy w niej pozostały, bo starszy brat nie dostał się do wymarzonej szkoły lotniczej właśnie z powodu niedowidzenia.

Z gabinetu wyjrzała lekarka.

— Następni proszę!

Zuzka i Marek przekroczyli próg. Zuzka stanęła potulnie pod oknem i wodziła wzrokiem po planszy. Nie wiedziała kiedy udało jej się zapamiętać ostatnią linijkę liter. Zanim kolega skończył wyczytywanie znaków, Zuzka znała je śpiewająco.

Pozostało jeszcze tylko badanie w kierunku daltonizmu.

Poszło szybko i składnie. Energicznie przekartkowała książeczkę z obrazkami robali i bezbłędnie rozpoznała ich niewyraźne odnóża.

Gdy wyszła z sali, miała ochotę rzucić się Markowi na szyję. Ze szczęścia. Teraz mogła już spokojnie oczekiwać przyjęcia do sekcji. Najgorsze za nimi! Przy okazji dowiedziała się coś niecoś o sobie. Na przykład tego, że ma świetny słuch.

— Szczęściara — pozazdrościł Paweł. — Przydałby mi się taki, gdy stoję przy tablicy.

Nie mogli sobie odmówić pączków na „dobry początek znajomości”. We czwórkę: Zuzka, Marek, Paweł i Robert po badaniach wstąpili do cukierni.

Ta wyprawa miała w sobie coś magicznego. Niosła obietnicę wspaniałej przygody. Popołudniowe słońce chyliło się za horyzont, rozzłacając drzewa pokryte śnieżnym puchem. Twarze kolegów, którzy bez przerwy gadali, okalały kłęby pary. Biła z nich radość i nadzieja połączona ze stłumionym lękiem. Ale nawet ten lęk był jakiś uroczysty, miły i jeszcze odległy. Odłożony na później, na wiosnę.

A wiosną wszystko wygląda inaczej.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama