Czarne "żołniery" (rozdział II)

Fragmenty powieści dla nastolatek - "Zuzka na spadochronie"

Czarne "żołniery" (rozdział II)

Agnieszka Maria Stefańska

Zuzka na spadochronie

powieść dla nastolatek

ISBN: 978-83-7505-607-5

wyd.: WAM 2010



Rozdział 2

Czarne „żołniery”

Kolejne dni upływały Zuzce jak we śnie. Na lekcjach myślała o niebieskich migdałach, marzyła... Na matematyce Szypułka wyrwała ją do odpowiedzi. Była to nauczycielka znana z oryginalnego podejścia do uczniów.

— Ile kątów ma trójkąt? — strzeliła w Zuzkę pytaniem.

Na dobry początek narysowała na tablicy figurę i przedzieliła ją na pół. Zuzka półprzytomna poderwała się z miejsca.

— Cztery... — wypaliła ni w pięć ni w dziewięć.

Po czym, zawiesiwszy głos na drugiej sylabie, wyrzekła tajemniczo:

— Trapery.

— Cztery... trapery — powtórzyła Szypułka, wybałuszając oczy. Na jej obliczu zajaśniał wyraz niepomiernego zdziwienia. Z tym zdziwieniem zamarła w bezruchu, póki czyjś chichot nie przywrócił jej poczucia rzeczywistości.

— Tworzysz wiersz czy co?

Tymczasem Zuzka powracała wolno z krainy marzeń. Ową krainę zalegały niezliczone półki z butami o przeróżnych wzorach i fasonach. Miały one wszakże jedną wspólną cechę: grubą podeszwę i twarde cholewy. Wzięła sobie do serca przestrogę instruktora, rzuconą mimochodem przy okazji wręczania kwestionariusza i pliku skierowań na potrzebne badania:

— Gdyby przypadkiem zdarzyło się, że przejdziesz, kup sobie trapery.

O tych traperach myślała i myślała. W sklepach nie było dużego wyboru. Najchętniej kupiłaby różowe adidasy za kostkę, z atłasowymi wyłogami i błękitnymi sznurówkami. Tymczasem mogła wybierać jedynie w ordynarnych, ciężkich „żołnierkach”.

I to było powodem jej stałej frustracji.

Sparaliżowana wzrokiem Szypułki, stała, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Dopiero Margula rzuciła cichaczem: „Co łączy trójkąt z traperem?”. Zanim wymyśliła na poczekaniu teorię figur i ich związków, Szypułka machnęła ręką:

— Siadaj! — i zrezygnowawszy z nowatorskich odkryć uczennicy, podjęła przerwany wątek.

Zuzka wiedziała, że do końca lekcji już nic się nie wydarzy. Znów zapadła w mentalny błogostan, wodząc dla niepoznaki nieobecnym spojrzeniem po ścianie.

— I co? Pozwolili ci? — dopytywała się Margula na przerwie.

— Nic nie wiedzą. I lepiej nic nie mówić — ucięła Zuzka, pogryzając jabłko.

— Nie potrzebujesz zgody?

— Zanim dojdzie co do czego, doczekam się urodzin.

Pierwszy skok dopiero w maju. A w kwietniu świętuję osiemnastkę! Zgoda mi już nie będzie potrzebna.

— Ostatni wyraz połknęła wraz z ostatnim kęsem jabłka.

Margula ze zrozumieniem pokiwała głową. Wyjrzała przez uchylone okno korytarza. Na zewnątrz z delikatnym szelestem opadały liście klonu. Zapach ziemi i subtelne światło słońca przywodziło na myśl wakacje.

— Jak tam Marcin?

Zuzka skrzywiła się nieznacznie:

— To jeden z powodów, dla których muszę skoczyć choć raz.

W oczach przyjaciółki odbił się pytajnik.

— Oszukałam go. Po prostu... przepchnęłam przyszłość nieco wstecz.

— Dobra jesteś. Nawet Einstein tego nie potrafił.

— Widzisz? A ty czasem mnie nie doceniasz.

Tym miłym akcentem zakończyły konwersację przed chemią. Dziwnym trafem Zuzka, która raczej odznaczała się polotem w dyskusji na dowolny temat, na chemii cichła i grzeczniała. Niezmiennie twierdziła, że boi się wąsów chemika, a wiązania chemiczne przyprawiają ją o mdłości. Zwłaszcza od czasu pamiętnej awantury...

— Wszystko jest względne i płynne, mawiał mistrz Heraklit z Efezu, a niejaki Heisenberg potwierdził współcześnie... — tu, odwrócona do tyłu, z zapałem zaczęła wyłuszczać obu „Nicfersztejen” założenia teorii nieoznaczoności, gdy naraz przygwoździł ją surowy wzrok nauczyciela.

— No i cóż ten Heisenberg potwierdził? — zainteresował się chemik.

W klasie ucichło. Wszyscy stali na baczność jak na defiladzie. Pan nauczyciel w ramach wdrażania zdrowej dyscypliny wśród młodzieży, uczył ją dodatkowo musztry. Na powitanie życzył sobie specjalnych honorów, o czym Zuzka nagminnie zapominała.

„Znowu kłopoty” — przemknęło jej przez myśl i nagle poczuła, że nie ma czym oddychać.

— No i cóż...?

— ... że nie można dokładnie określić — weszła mu w słowo — równocześnie wartości na przykład położenia i pędu cząsteczki w układzie albo energii i czasu, w którym ta energia została zmierzona. — Starannie dobierała naukowe terminy, uważając, by czegoś nie pokręcić. — Dotyczy to zasad mechaniki kwantowej — dodała skromnie.

— Słusznie, moja panno — ucieszył się nauczyciel.

— Może zechcesz w takim razie przedstawić ogólną teorię mechaniki kwantów. Zapewne w waszej klasie nie wszyscy ją znają.

Zuzkę zatkało. Teorię nieoznaczoności czytała sobie wczoraj do poduszki jako przyczynek do lepszego zrozumienia powieści science fiction o teleportacji. Żadną miarą nie czuła się ekspertem w tej dziedzinie.

— To może zacznę od początku... — zgodziła się niepewnie. Miała wrażenie, że zaraz zapadnie się pod nią podłoga. — Od dzieciństwa Einsteina.

— Aż tyle czasu nie mamy. Przejdźmy do konkretów. Nim zdołała wymyślić fizykę alternatywną, chemik spojrzał na zegarek i zdecydował:

— Na jutro poproszę referat w punktach do przedstawienia w klasie.

Od tej pory zyskała przydomek „Einstein”.

Tak więc chemia nie była jej ulubionym przedmiotem. Niemal zawsze kończyła się skurczem żołądka, tak że Zuzka zaczynała podejrzewać, że może jest na nią uczulona. Tak czy owak, wolała już nie dywagować na ten temat i pod żadnym pozorem nie wchodzić z chemikiem w naukowe dyskusje. Postanowiła mężnie znosić uciążliwe lekcje i cierpieć w cichości ducha. I koniecznie wbić wzrok w książkę lub w tablicę, unikając jak ognia spojrzenia belfra. Niekiedy dysponowała wolną chwilą na rysowanie. Właśnie kończyła szkic wymarzonych traperów.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama