7 km od Jerozolimy: rozdział 19

Fragment książki Pino Farinottiego "7 km od Jerozolimy"

7 km od Jerozolimy: rozdział 19

Pino Farinotti

7 km od Jerozolimy



(fragment)

Rozdział 19

104

W hotelu procedura taka sama jak zwykle:nabrać sił i zada-
wać sobie pytania. Nadal myślałem, że to wszystko nie mogło
się zdarzyć. Szukałem wokół siebie jakiejś przyjaznej duszy. 
Rozważałem możliwość zatelefonowania do Włoch i zwierze-
nia się komuś. Ale komu?
Przyszło mi nagle do głowy, żeby wyjechać. Zapłacić i wy-
jechać, od razu. Już wziąłem do ręki słuchawkę telefonu, lecz
odłożyłem ją. Jutro może będzie czekał na mnie Jezus, siedem
kilometrów od Jerozolimy, a ja chcę uciekać jak zwykły tchórz. 
Ale istniała też możliwość, że go tam nie będzie i że wszystko
się zakończy w klinice neurologicznej. Epilog okropny, lecz
również całkiem prawdopodobny i jednoznaczny. 
Następnego ranka przebyłem swoją kalwarię w słońcu. On
już tam był. Pojawił się na drodze, gdy byłem o dziesięć kro-
ków od kamienia. Po przywitaniu zapytał:
— Wypocząłeś?
— Nie. . 
Zeszliśmy poniżej drogi. 
— Nie zrażaj się — powiedziałem. — Jestem gotów na nazwisko. 
— Dobrze. . A więc Giordano Bruni. 
Te nazwiska proponowane przez Jezusa nie były nigdy ba-
nalne. 
Także Bruni był bardzo trudnym epizodem mojego życia. 
Pewnego razu zapytał mnie, co bym dał, żeby go nigdy nie
spotkać. Powiedziałem mu, że nawet sobie nie wyobrażam re-
kompensaty. 
Był raczej dobrym kolegą. Z natury dość impulsywny, tro-
chę nieznośny, odrobinę infantylny. Raczej dobry niż zły. Miał
105
zawsze jakieś kłopoty z dwiema eks-żonami, z córką i zię-
ciem, z właścicielem domu, z kolejnymi pracodawcami. Jeśli
nie miał w ręku papierosa, to trzymał kieliszek lub szklankę. 
Nigdy nie był punktualny. Nikt nie był zadowolony, widząc
go. Jeżeli telefonował do ciebie lub cię spotykał, nigdy nie
miał dobrych wiadomości. 
Pewnego popołudnia wszedłem do baru „Magenta ”, tra-
dycyjnego miejsca spotkań młodzieży. Wyczułem, że coś jest
nie w porządku:zajmował stolik w cieniu, siedział załamany, 
z włosami opadającymi na oczy, z kuflem piwa w ręku. On, 
Giordano Bruni, smutny jak obraz malarza z Północy 16 . 
Zobaczył mnie i zawołał, zanim zdołałem się wymknąć. 
Usiadłem przy nim. Był zrozpaczony. Powiedziałem mu, że
prawie zawsze, gdy go widywałem, był w takim stanie. 
— Tak,  żarty sobie ze mnie stroisz. . . Czego się napijesz?
Całe szczęście, że cię spotkałem. Przynajmniej jeden przyja-
ciel. Jesteś przyjacielem, prawda, Aleksandrze?
— No pewnie. . 
Opowiedział mi swoją ostatnią tragedię. Miał stracić dom. 
Przed laty wziął pożyczkę, dając jako gwarancję nierucho-
mość. W pewnym momencie nie mógł jej już spłacać. Po set-
kach monitów, prolongat, pertraktacji doszedł do ostatniej
„krechy ”, ostatecznej. Jeśli nie spłaci reszty długu, dziewięt-
nastu tysięcy euro, w ciągu miesiąca, karabinierzy wkroczą do
domu i siłą go eksmitują. Nie było innej możliwości. Wszyst-
kie zostały wyczerpane. To był koniec. 
— Nie chodzi o mnie —mówił. —Jakoś z tego wybrnę, mogę
nawet zniknąć. Ale do cholery, chciałbym zostawić cokolwiek
mojej córce. Jakiś dowód, że ten bankrut, jej ojciec, coś osią-
gnął w życiu. 
Znałem Giorgię, córkę Giordana, miłą i dobrą dziewczynę. 
Była ogromnie cierpliwa i podtrzymywała stale ojca, tak, była
dla niego jak matka. Potem wyszła za mąż, pojechała z mężem
106
w okolice Wenecji i rodzic został sam. Giorgia zasługiwała na
to, by coś jej po sobie zostawił. 
— Nie masz nikogo,  kto mógłby ci pomóc?— zapytałem. . 
— Chcesz,  żebym ci się zaśmiał w twarz?Kto mógłby mi
dać taką sumę?
— Oczywiście, nie ma mowy o podżyrowaniu nowej pożyczki. 
Potwierdził znanym machnięciem ręki. 
Poczułem, że proponuję coś bezużytecznego, wręcz idio-
tycznego, zanim jeszcze zacząłem mówić. 
— Poproś o trochę pieniędzy kilku przyjaciół. . Parę tysięcy
euro od każdego i uzbierasz pełną sumę. 
— Tak, gdyby wszyscy mi przynieśli swoje oszczędności, 
jak Jamesowi Stewartowi rola w filmie Pieniądze to nie
wszystko 17 . Nawet już biją dzwony, ponieważ anioł przypiął
skrzydła. . . 
— Na pewno powiedziałem coś niezbyt konwencjonalne-
go. . . jednak. . . 
— Jednak co?
— Dlaczego nie spróbujesz?Jesteś trochę szalony. Można
się czegoś takiego spodziewać po tobie. Co tracisz?Czy spra-
wia ci przykrość tego rodzaju upokorzenie?
— Jestem niewrażliwy na takie przykrości. . . . 
— Znasz tyle osób. . 
— Wszyscy mnie nienawidzą,  a zresztą nie byłbym do tego
zdolny, nie mam dość odwagi, Aleksandrze. Nie. 
— Dobrze wiesz,  Giordano, że nie mam pieniędzy. Pomógł-
bym ci. 
Oczekiwałem czegoś w rodzaju:„Wiem, że zrobiłbyś to ”, 
ale jego odpowiedź była inna. 
— Zrób to ty. . 
— Co?
— Posłuż mi za agenta. Obejdź przyjaciół i zorganizuj
zbiórkę. 
107
Brnął dalej:
— Zrób to. . Ciebie bawią takie rzeczy. 
— Jesteś szalony. . 
— Już mi to powiedziałeś. . A więc zrób to, Aleksandrze. 
Znasz wszystkich moich znajomych. 
— Nie sądzę. . 
— Pomyśl,  Aleksandrze, jaka piękna kampania. Zamiast
sprzedawać jakiś produkt, uratujesz przyjaciela. Żadnych pla-
katów, żadnych programów. Samo życie. 
Wydawało mi się, że słyszę własne słowa. 
Chciałem dobrze zacząć. Wykombinowałem natychmiast
pierwsze dwa i pół tysiąca euro. Pochodziły od Aleksandra
Forte. Prawie wszystko, co miał. Szczera, naiwna, ryzykowna
brawura, a także banał z estetycznego punktu widzenia. Po-
tem sporządziłem wykaz osób, przestudiowałem go, udosko-
naliłem, przeszedłem do działania. 
Pierwszym dobroczyńcą mógłby być Aurelio Camusso, 
przemysłowiec, producent żelazek do prasowania, dla które-
go przeprowadziłem kiedyś dwie kampanie. Cenił mnie i śmiał
się serdecznie z moich pomysłów. Był z natury entuzjastą, 
zdolnym do tej instynktownej hojności z odrobiną chęci po-
kazania się, typową dla ludzi, którzy sami do czegoś doszli. 
Uznałem prośbę za czystą formalność. 
Patrzył na mnie z uwagą i wzruszeniem, gdy opowiadałem
mu budzącą litość historię. Pokazałem mu dokumenty doty-
czące sprawy i ostatnie zawiadomienie z banku. Całe to moje
przemówienie zapewniło mi szybko pierwszy, a nawet drugi
szczebel sukcesu. 
— Jesteś rzeczywiście wielki,  Aleksandrze —powiedział. —
Wziąłeś sobie do serca taką sprawę. . . Pamiętam tego Brunie-
108
go. To nie jest osoba, która mogłaby wzbudzać we mnie entu-
zjazm, ale ty jesteś pośrednikiem i to mi wystarczy. A zresztą
podoba mi się ta dziwna sprawa. Niewielkim wysiłkiem moż-
na wydobyć człowieka z wielkiego kłopotu. Dlaczego nie?
— Dziękuję,  Aurelio. 
— Czy jest za co?Także i mnie dobrze to zrobi. Ale nie trać-
my czasu. Zawołam mojego doradcę handlowego. Zaraz go
zobaczysz. 
Po chwili sekretarka połączyła go z doradcą. 
Tonem przyjaznym, lecz autorytarnym Camusso powie-
dział:
— Serwus,  Dario. Zwróci się do ciebie w moim imieniu
pewna osoba, doktor Aleksander Forte. Wysłuchaj go i po-
móż mu. Wszystko ci wyjaśni. Powiem ci tylko, żebyś nie był
skąpcem. Dodam, że jest to rzecz, której załatwienie sprawi
mi wielką przyjemność. Polecam się. . . 
Dario Arquati, doradca handlowy ze znaczkiem Rotary 18
wpiętym w klapę, trzydzieści pięć lat, bardzo elegancki, o wy-
glądzie odpowiadającym jego ważnemu stanowisku, wysłuchał
niewzruszony dziwnej historii. Potem rzekł:
— Proszę zasugerować mi rząd wielkości. . 
— To nie jest łatwe. Według miary dobrego serca Aurelio
Camussa. 
— Powiedzmy pięć tysięcy euro?
— Wspaniale. . 
Położył przed sobą małą skórzaną teczkę. Potem odłożył ją
na miejsce. I oświadczył:
— Jedynym problemem jest fiskus. . Jesteśmy pod ostrzałem. 
Nikt nie uwierzy w tak dziwny podarunek. Poza wszelkimi
normami. Pięć tysięcy euro, okrągła suma, to rzecz podejrza-
na. . . Uprzedzę pańskie zastrzeżenia, doktorze Forte:Arquati
wydaje pięć tysięcy euro kieszonkowego w trzydzieści sześć
109
godzin. Ale wszystko jest zorganizowane, naoliwione jak mo-
tor. Nawet kwota pięciu euro ma swe dokładne przeznaczenie. 
Rozwiążemy jednak ten problem. Na pewno go rozwiążemy. 
Proszę się do mnie zgłosić za parę dni. 
Dzwoniłem do niego następnego dnia, potem trzeciego, 
czwartego i piątego. Zadzwoniłem do Camussa:był na ze-
braniu. Potem jeszcze raz, i znowu zebranie. Nalegałem, ale
był poza firmą. Zrozumiałem już przy drugiej próbie —zbyt
dobrze znałem te cedzone przeprosiny, terminy i usprawiedli-
wienia — ale nie chciałem się tak łatwo poddawać. . 
Minęły lata i już nigdy nie zobaczyłem udzielnego self-made
mana od żelazek do prasowania. 
Zwróciłem się do Mario Alivertiego, chirurga z prywatną
praktyką, biegłego w sztuce lekarskiej i mającego wielkie wzię-
cie;w konsekwencji także bardzo bogatego. Wybitnego huma-
nisty i sportowca, poniżej pięćdziesiątki. W tenisa przeważnie
z nim wygrywałem. Trzy tygodnie w roku poświęcał na wy-
konywanie operacji na misjach afrykańskich, oczywiście bez-
płatnie. Heroizm, o którym za każdym razem donosiły szcze-
gółowo gazety codzienne. Byłem podczas kilku weekendów
gościem w jego bajkowej willi w Portofino:wysoki poziom, 
pisarze i artyści, rozmowy „olimpijskie ”, kąpiele w basenie, 
aksamitne ciała kobiet i telefony komórkowe, ciągle w kon-
takcie z VIP-ami z różnych krajów, nawet tych dalekich. 
Zaprosił mnie na śniadanie do znakomitego lokalu „Don
Lisander ”, mówiąc:„Zawsze miło cię widzieć ”. 
Wyłuszczyłem mu to, co zwykle:historyjka, dotyczące
sprawy dokumenty i ostatnie zawiadomienie z banku. 
Zaczął potrząsać głową przy pierwszym punkcie. 
Nalał nam obu białego wina i powiedział:
— Zupełnie jasna wydaje mi się motywacja i pojmuję wszyst-
kie jej aspekty. Tylko że to nie jest w moim stylu. Jako lekarz
110
wiem, że wszystko ma własne prawa rozwoju:mechaniczne, 
fizyczne i chemiczne. Nie można ich przekroczyć ani ominąć. 
Wierz mi, to bardzo ważna zasada. Interesuję się wieloma róż-
norodnymi dziedzinami wiedzy i wiem, że istnieje równowa-
ga. . . można to nazwać logiką, która wszystko porządkuje. Ta
równowaga jest bardzo ważna i musi być szanowana. Nieprze-
strzeganie jej powoduje anomalię, która na początku może się
wydawać czymś pozytywnym, ale w rzeczywistości jest bezpo-
żytecznym przedsięwzięciem. Dobrze pamiętam tego Giorda-
na Bruniego. To nie jest w porządku, że problem mają za niego
rozwiązać inni. To wszystko jest za bardzo pod prąd i może się
skończyć jeszcze gorszymi problemami, nawet wkrótce. . . 
Wypiłem parę łyków białego wina, które mi nalał, przyją-
łem ton pełen szacunku, na jaki zasługiwał chirurg-filozof, 
i powiedziałem:
— Aliverti,  jesteś logiczny, zrównoważony drań. Nawet za-
bawny, na dłuższą metę. 
Zatelefonował Giordano, żeby się dowiedzieć, jak mi idzie. 
Powiedziałem mu, a on wybuchnął:
— Przekonałeś się?To była twoja mrzonka. 
— To dopiero początek. . 
— Nic nie zdziałasz. . 
Nie miałem ochoty na defetystyczne dyskusje. 
— Ile dni pozostało?— zapytałem. . 
— Osiemnaście do tragedii. . 
— Jutro mam spotkanie. . 
— Mimo wszystko dziękuję ci za to, co robisz, Aleksandrze. 
Spotkanie było z Giovannim Rossim, właścicielem ważnej
agencji nieruchomości. 
Giovanni był poczciwym, starym spryciarzem, posiada-
jącym sporo pieniędzy. Kiedyś przedstawiłem mu pewnego
111
podsekretarza stanu, który odmienił jego życie, umożliwił mu
— powtarzam jego własne słowa — odbicie się od dna. Zda-
nie, jakie do mnie najczęściej kierował i które było dla mnie
prawdziwym utrapieniem, brzmiało:„Pozostanę ci wdzięczny
na wieki ”. Był to umysł bardzo oryginalny, ze szczególnym, 
mocno zaakcentowanym zmysłem mistycznym. Zawsze, kiedy
mnie widział, okazywał zadowolenie. 
Przedstawiłem mu prośbę, podałem zwykłe informacje. Suge-
rowałem delikatnie, sięgając po najlepsze z moich zawodowych
wybiegów, że dobry uczynek może polegać na swego rodzaju wy-
rozumiałości, którą trzeba okazać w odpowiednim momencie. 
Rossi wysłuchał, wszystkiemu przytakując i nie kryjąc się
ze swą przyjaźnią. Byłem przekonany, że sprawę mam zała-
twioną, ale ten człowiek, tak dobry, szlachetny i wrażliwy, 
schronił się w instynktowną ostrożność pragmatyka, który się
wzbogacił. Wyrozumiałość zaliczona mu na „później ”—to go
w ogóle nie wzruszało. 
Jego niemal siwa głowa przestała potakiwać. 
— Wiesz, Aleksandrze, zrobiłbym to chętnie, ale gdyby cho-
dziło o ciebie. Dla ciebie każdą rzecz. Ale tego. . . Bruniego
wcale nie znam. Nie mogę sobie wyobrazić tego rodzaju czynu
wobec kogoś obcego. Może nie jestem dość inteligentny. Wiem, 
za wiele się nie uczyłem. Przykro mi, że ci sprawię zawód. 
Ksiądz Roberto był jedną z najlepszych osób, jakie w ogóle
znałem. Człowiekiem, który zawsze żył dla innych. Zakładał
instytucje, popierał konkretne inicjatywy. Zbierał i wysyłał
pieniądze oraz różne produkty do wszystkich części świa-
ta, gdzie były naprawdę potrzebne:do Indii, na Środkowy
Wschód, do Ameryki Łacińskiej, do różnych części Afryki. 
Operował miliardami. Studiował z moim ojcem. Bywał w na-
szej rodzinie. Był uczciwy, a ponadto szybki. Wszyscy byliśmy
dumni, że jesteśmy jego przyjaciółmi. 
112
Ostatni raz widziałem go przed wielu miesiącami. Siedzia-
łem w pierwszym rzędzie ławek przed ołtarzem w kościele
Sant 'Eustorgio. Rozmawiał z jakimś mężczyzną w płaszczu
z wielbłądziej wełny, przed samym ołtarzem. Ksiądz mówił, 
tamten słuchał zmieszany, ze spuszczoną głową, jakby czuł
skruchę. Wyglądał jak dziecko. Potem ksiądz Roberto pobło-
gosławił go, a on ukląkł przed krzyżem, zanim skierował się
do wyjścia. Ksiądz Roberto dał znak, żebym podszedł. Był bar-
dzo zadowolony. Wyjaśnił mi, że chodziło o pewnego importe-
ra wyrobów rękodzielniczych ze Wschodu, który miał piękne
buty „marki Nike ”. 
— Trochę mi ich dał. . 
— W zamian za co?— zapytałem. . 
— Za rozgrzeszenie. . 
— Co zrobił?
— Sprawy seksu z sekretarką. . 
Kilka miesięcy później zobaczyłem w jakiejś gablocie gru-
pę chłopców z placówki misyjnej w Angoli. Wszyscy mieli na
nogach te kolorowe buty sportowe. Ten sam obrazek widniał
na papierowych okładkach, które ksiądz Roberto drukował, 
by zebrać fundusze. Nie zdziwiłbym się, gdyby duchowny po-
starał się później wykorzystać jeszcze Nike w celu wypromo-
wania tych okładek. Skuteczny, podążający z duchem czasu
marketing, aby czynić dobro. 
Wyjaśniłem mu wszystko, odsłoniłem karty, broniłem spra-
wy nieszczęsnego Giordana. 
Rozmawialiśmy we wspaniałej kaplicy Portinarich wśród
renesansowych fresków Foppy i Luiniego 19 . 
— Cieszy mnie to,  że wziąłeś sobie do serca losy twego przy-
jaciela. Ale od razu powiem, że nie mogę ci pomóc. 
Wtedy odpowiedziałem strapiony:
— Jeśli ksiądz mi nie pomoże,  to znaczy, że moja inicjatywa
jest idiotyzmem. 
113
— Nie,  Aleksandrze. Idiotyzmem, skoro użyłeś tego słowa, 
jest to, że przyszedłeś z tym do mnie. 
Odczekał chwilę, żeby sprawdzić, czy zareaguję na jego
prowokację. Potem ciągnął dalej:
— To prawda,  że obracam workami pieniędzy. A przede
wszystkim produktami, jedzeniem, ubraniami, lekarstwa-
mi, jak się możesz domyślać. Dobrze wiesz, gdzie dociera to
wszystko. Przedstawiasz mi problem, na pewno poważny, ale
wyznam ci, że trochę straciłem z pola widzenia pewne proble-
my naszej cywilizacji. Ostemplowane pisma, odroczenia płat-
ności, banki. Teraz niewiele mi one mówią. Ty opowiadasz mi
o zajęciu nieruchomości, ja ci powiem o wzdętych brzuchach
i o trądzie. Jeśli skądś zabiorę, przypuśćmy, trzy tysiące euro, 
żeby dać twemu przyjacielowi, istnieje prawdopodobieństwo, 
że tam umrze pięć osób, w tym czworo dzieci. Dlatego nie
mogę ci pomóc, Aleksandrze. 
Odpowiedziałem mu na to nieśmiałym, zawiedzionym
uśmiechem dziecka. Pozostałem wciąż chłopcem, który przyj-
muje pouczenia od mądrego przyjaciela swojego ojca. 
— Proszę mi wybaczyć. . Ma ksiądz rację. A ja jestem po pro-
stu idiotą. 
Pewnego popołudnia poszedłem do baru z gorącymi da-
niami przy corso Vittorio Emanuele. W którymś momencie
usłyszałem, że ktoś mnie woła. Był to Tamburi, urzędnik z wy-
dawnictwa Mondadori, którego odwiedzałem podczas jakichś
moich prac dla wydawnictwa. Podszedł, uśmiechając się, i po-
wiedział, że jest mu niezwykle przyjemnie zobaczyć mnie po
tak długim czasie. Mieliśmy wspólnego przyjaciela, pisarza Ja-
mesa Conega, o którego zaraz zapytałem. 
— Czuje się bardzo dobrze. . W ubiegły poniedziałek przela-
łem na jego konto trzydzieści pięć tysięcy euro. Z tytułu praw
autorskich za jego biografię Horatio Nelsona. 
114
W tych dniach myślałem tylko o jednym i wszystko spro-
wadzałem do wirtualnej zbiórki dla Giordana. Zareagowałem
błyskawicznie i kryjąc prawdziwą intencję, powiedziałem:
— No to teraz ważne jest,  żeby pieniądze szybko do niego
dotarły. 
— Ależ na pewno już je otrzymał. . Nie trzeba na to więcej
niż dwadzieścia cztery godziny. 
James Conego był pisarzem jakby żywcem wyjętym ze sta-
rego obrazu. Długie, siwe włosy, bolesny wyraz twarzy —lubił
wyglądać na pisarza. Udawał, że jest roztargniony, choć taki
nie był;z zasady nie dotykał pieniędzy, a gdy musiał płacić, 
otwierał portfel i kazał wierzycielowi wybierać banknoty. 
Uwielbiał pieniądze. Mówił, że chciałby pójść w ślady Salin-
gera 20 , pisarza odizolowanego od pięćdziesięciu lat w swym
cichym, oddalonym od świata zakątku. Mówił często o Pary-
żu. Każdą czynność otaczał specjalnym rytuałem:kawa pita
w określonym barze, ostatni rozdział książki pisany właśnie
w tym jego zakątku. . . 
Był czas, że widywaliśmy się codziennie. Wykorzystując
z rozwagą chwile kontaktu z nim i podążając ostrożnie przez
labirynt jego fantazji, można było z wielką przyjemnością
smakować jego inteligencję. 
Mieszkał w willi nad jeziorem Lugano, do której można się
było dostać jedynie łódką. Była ukryta w malutkiej dolince, 
gdzie słońce docierało tylko przez godzinę dziennie. 
Czekałem na przystani w Melide, aż Giovanni, stary pomoc-
nik Conega, przybędzie, by mnie zabrać maleńką motorówką. 
Przybiliśmy do basenu portowego willi. James wyszedł mi na-
przeciw z otwartymi ramionami, jak człowiek, który udzieli ci
schronienia i posili własnym człowieczeństwem. Lubił odgry-
wać wielkiego, starego mędrca, kogoś, kto wysłuchawszy cię, 
odkryje przed tobą nowe horyzonty. 
115
Przygotowałem się na ogromny trud mówienia tylko rzeczy
inteligentnych lub sprawiających takie wrażenie. 
— Przyjacielu —powiedział —nie wiesz, jaka to dla mnie
przyjemność widzieć cię. Całe szczęście, że myśl o spotkaniu
przyszła ci dzisiaj, bo właśnie jutro jadę na Rodos. 
Skinąłem jak ktoś, kto doskonale wie, co to oznacza:grec-
ka wyspa była jednym z rytuałów. 
— A więc kończysz książkę. . 
— Tak. . 
— Wiem,  że daremnie byłoby cię prosić o jakieś bliższe in-
formacje o niej. 
— Rzeczywiście. . 
Inny rytuał Conega:żadnej prapremiery. 
— Ile czasu tam będziesz?
— Jak zwykle,  siedem tygodni. 
Usiedliśmy przy drewnianym stoliczku w ogrodzie. Świeci-
ło słońce. Giovanni przyniósł kawę. 
—A propos myśli o spotkaniu —powiedziałem —to podsunął
mi ją nasz dawny przyjaciel, Tamburi. Spotkałem go właśnie
wczoraj i rozmawialiśmy o tobie. 
— Oczywiście,  Tamburi. To ważna osoba. 
Dodał mi tym odwagi i przedstawiłem mu moje strapienie, 
dbając o to, aby używać właściwych słów, do jakich uprawnia-
ło mnie —w pewnym sensie twórcę —poczucie wspólnoty z ar-
tystą. Słuchał z szacunkiem, z jakim humanista odnosi się do
ludzkich losów. Kiedy skończyłem opowiadać, wydawał się
nieomal zrozpaczony. 
— Rzecz zadziwiająca i straszna. Straszna zwłaszcza dla
mnie, dla człowieka, który nic nie może zrobić. Słusznie po-
myślałeś o mnie. Tego rodzaju sytuacje są dla takich ludzi, 
jak my. Bo niby dla kogo?Dlatego podwójnie jestem zmar-
twiony. Gdybyś przyszedł choć dzień wcześniej. Jest sobota
i, jak ci mówiłem, jutro wyjeżdżam. Mógłbym gdzieś pójść, 
116
coś wymyślić. Teraz mam zaledwie tyle, żeby starczyło na
wyjazd. 
Poszukiwałem więc sformułowania, które pozwoliłoby
przedstawić właściwy argument w sposób łatwiejszy do przy-
jęcia. Mógł to być drobny szczegół. Uznałem, że gdy będę
podnosił filiżankę z kawą do ust w czasie mówienia, pomoże
to trochę rozładować dramat. 
— Tamburi powiedział mi,  że dopiero co przelał ci na konto
mnóstwo pieniędzy. 
Przyszło mi na myśl, że mogę wpakować Tamburiego w kło-
poty, ale wliczyłem to w koszty sprawy. James przymknął oczy
w odruchu nieufności i zaniepokojenia, lecz natychmiast się
opanował i roześmiał. 
— Oczywiście,  prawa autorskie. Byłem wczoraj rano w ban-
ku, i nic nowego nie nadeszło. Wiesz dobrze, jaka jest biuro-
kracja wydawnicza. Zwłaszcza gdy chodzi o wypłaty. 
— No tak,  rzeczywiście —powiedziałem. —Wydawcy dają się
mocno we znaki autorom. Wiadomo. 
— I okłamują — uściślił. . 
Ale Conego był człowiekiem bystrym i dokładnym, toteż
czuł, że na tym nie może zakończyć. 
— Widzę,  że jesteś zatroskany, Aleksandrze. Pomyśl, czy nie
chciałbym skorzystać z okazji, aby zrobić coś dobrego?Gdy-
bym mógł?
— Na pewno. . 
Pisarz jednak uznał, że za wcześnie byłoby zamknąć spra-
wę. I wtedy zmienił ton. 
— Aleksandrze. . 
— Tak?
— Czy wierzysz zaprzyjaźnionemu pisarzowi Conego,  czy
biurokracie z wydawnictwa?
Zawahałem się przez chwilę, nim odpowiedziałem:
— Wierzę zaprzyjaźnionemu pisarzowi. . 
117
— Nie było przelewów w banku. . Jeśli chcesz, przysięgnę ci. 
Wtedy ja również zmieniłem ton. Stałem się śmiertelnie
poważny. 
— Przysięgnij. . 
Nie pokazał po sobie zaskoczenia. 
— Przysięgam ci. . 
— Na Boga. . 
Skinął siwą głową:
— Na Boga. . 
Nie odzywałem się do Bruniego, żeby mu oszczędzić zadawa-
nia co chwilę bólu. Idąc od porażki do porażki, byłem najpierw
zawiedziony, potem wściekły, a w końcu zagniewany i smutny. 
Nie chciałem się jednak poddać. Pragnąłem wierzyć, że to tylko
niesprzyjające okoliczności. Że uda się odwrócić bieg wydarzeń. 
Była jeszcze dawna przyjaciółka, czteromiesięczna „zna-
jomość ”sprzed kilku lat, i ona mogłaby przystać na moją
prośbę. Istniały co najmniej dwa mocne powody tej nadziei. 
Pierwszy —to pieniądze:miała ich dużo;drugim była możli-
wość upokorzenia mnie, jaką jej sam stwarzałem. 
Kiedy od tak dawna nie spotykasz kogoś, pierwszym pro-
blemem jest kontakt telefoniczny. Ponadto Zuzanna była oso-
bą zasadniczą i bezpośrednią, która niczemu nie pobłaża i nad
nikim się nie lituje. Gdy usłyszała moje powitanie, na próżno
naturalne i niewymuszone, od razu powiedziała:
— Nie masz komu dołożyć?
Tak, to była cała ona. Nie była łatwa. Nie wątpiłem, że zgo-
dzi się spotkać ze mną:wysłucha mnie, a potem znajdzie spo-
sób, żeby mnie ukarać. Ale to by był sukces. 
Spotkaliśmy się w jednej z luksusowych ciastkarni na zaple-
czu corso Vittorio Emanuele, gdzie kanapka i ciastko kosztują
tyle, ile pełny obiad w restauracji średniej kategorii. Była wciąż
zabiegana i. . . piękna. Emanowała z niej naturalna pewność sie-
118
bie kogoś, kto ma pieniądze. Usiedliśmy przy stoliku, pocałowa-
łem ją w rękę i powiedziałem:„Jesteś ciągle niezwykle piękna ”. 
— Ty nie —odrzekła. —Jesteś wyniszczony i bardziej zanie-
dbany niż zwykle. 
Zamówiłem kanapeczki i czekałem, aż je przygotują. Ob-
myślałem plan działania. Ale przy Zuzannie wszelkie strategie
stawały się bezwartościowe;należało być bezpośrednim. I tak
zrobiłem. Opowiedziałem jej historię krótko i węzłowato. 
— Co za głupota — powiedziała. . 
— Tak myślisz?
— Czy naprawdę odezwałeś się do mnie po tylu latach,  żeby
prosić o składkę na rzecz jakiegoś nieszczęśnika?Tylko ty je-
den możesz coś takiego zrobić. 
Nastała cisza. Kelner przyniósł bułeczki. 
Po chwili mówiła dalej:
— Pozwól mi odgadnąć mechanizm. . Wezwałeś Zuzannę, 
myśląc sobie:nie ma problemów z pieniędzmi i przystanie na
moją prośbę, aby mnie upokorzyć. Powiem ci od razu, że nie
mam zamiaru cię upokarzać. Nie sprawi mi to żadnej satys-
fakcji, nawet jeśli byłeś i prawdopodobnie na zawsze pozo-
staniesz draniem. Ta twoja inicjatywa zakłada u mnie resztki
zainteresowania tobą. Ale cię rozczaruję:nie ma go. 
Ponieważ czułem się już dostatecznie głupio, pomijając
nawet upokorzenie, nie chciałem jej dawać powodów do od-
czuwania jeszcze większej satysfakcji. Powiedziałem, że zro-
zumiałem, i na tym sprawę zakończyłem. 
Wyszedłem z lokalu, jakbym uciekał. Dwie czy trzy głowy
obróciły się za mną z zaciekawieniem. 
W jeden z tych wieczorów, siłą bezwładu i bardziej niż za-
zwyczaj przygnębiony, podążyłem za Massimem, moim sta-
rym znajomym, do prywatnego domu, gdzie grano w pokera. 
Powiedział mi:
119
— Wiem,  że nie interesują cię te rzeczy. Będziemy krótko, 
ale mają tam wspaniały bufet. 
Pamiętam chmury dymu, stoły z pieniędzmi i ludzi tak
skoncentrowanych na grze, że tylko z wielkim trudem odry-
wali wzrok od kart. Massimo przedstawił mnie gospodarzowi
domu, który życzył mi dobrej zabawy. Zjadłem coś i usiadłem
w fotelu w pobliżu jednego ze stolików, próbując śledzić grę. 
Potem poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu:
— Obudź się!!
Wzdrygnąłem się i spojrzałem dookoła. Naprawdę zasnąłem. 
— Przepraszam —powiedziałem zakłopotany i popatrzyłem
na człowieka, który mnie obudził, a teraz uśmiechał się z wy-
soka. Wreszcie go rozpoznałem. To był Diomede Macchi, pra-
cownik ubezpieczeniowy. Był zapamiętałym graczem, jednym
z tych, którzy całkiem tracą nad sobą kontrolę. Rozejrzałem
się wokół. 
— Siedź — powiedział. . — Nie przejmuj się nami. . 
Przypominam sobie, że dla gry narażał wszystko:majątek
i pracę, nawet kilka rodzin. Przysunąłem fotel bliżej i usiadłem. 
— Jak się masz,  Aleksandrze?
— A ty?
— Jak zwykle. . Gram. Nic się nie zmieniło. 
— Wygrywasz?
— Jak zwykle,  czasami. 
— A dziś wieczór jak poszło?
— Bardzo dobrze. . 
Naturalnie, nie minęło więcej niż pięć sekund od tego
„bardzo dobrze ”i wprowadziłem go w mój maniakalny pro-
jekt z tamtych dni. Opowiedziałem historię zbiórki również
Diomede Macchiemu, oddalonemu o lata świetlne od takich
problemów jak te Giordana Bruniego. I nastąpiło coś niewia-
rygodnego. Diomede włożył rękę do torebeczki, którą nosił
u paska, poszperał tam i wyciągnął pełną garść pieniędzy. 
120
— Aleksandrze,  jest tego dwa tysiące pięćset euro. Dziś wie-
czór wygrałem dwadzieścia tysięcy. Nigdy nikomu się do ni-
czego nie przydałem, niech przynajmniej raz będę użyteczny
komuś, kto jest w potrzebie, choćby nawet był to człowiek
obcy. . . Nie ma to dla mnie znaczenia. Robię ten gest, korzy-
stając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Kto wie, czy to się
jeszcze kiedyś powtórzy. . . 
Szukałem odpowiednich słów, ale on dał znak, że mogę
sobie darować. Zajął miejsce przy stole. Patrzyłem na niego, 
gdy tasował karty. Uśmiechnął się jeszcze do mnie. 
Znalazłem Massima w innym pokoju;był bardzo zajęty. 
Dałem mu znak, że wychodzę. Kiwnął głową i pomachał mi
ręką na pożegnanie. 
Zszedłem po schodach, próbując zinterpretować to niezwy-
kłe zdarzenie. Byłem wzruszony i odzyskałem dobry humor. 
Widziałem wszystko w nowym świetle. Życie jest naprawdę
dziwne. Jeden przygnębiający wieczór w otoczeniu budzącym
niemal trwogę i oto niespodziewany, wspaniały błysk światła. 
Odwrócenie passy. I od kogo to się zaczęło?Od gracza, który
zdobył się na dziwny odruch, pochodzący nie wiadomo skąd. 
Jakiż przejaw wielkości i jaka nauczka!
Otworzyłem bramę i wyszedłem na ulicę. Nawet te ciem-
ne, brudne chodniki wydały mi się szczęśliwe. Gdy tak się
rozglądałem, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Nie było jednak
nikogo. Potem znowu:„Aleksandrze!”. Wtedy zrozumiałem, 
że to był domofon. 
— Jesteś tam,  Aleksandrze?
Podszedłem i odpowiedziałem:
— Tak,  jestem tutaj. 
— To ja,  Diomede. Zostań tam, czekaj na mnie. 
Po trzydziestu sekundach zobaczyłem go za oszkloną bra-
mą, poruszonego i zakłopotanego. Wyszedł na ulicę, z trudem
łapiąc oddech. 
121
— Co się dzieje?— spytałem. . 
— Przepraszam, Aleksandrze, ale musisz mi oddać te pie-
niądze. 
Zacząłem się czegoś obawiać już wtedy, gdy usłyszałem, że
ktoś mnie przyzywa przez domofon takim zmienionym gło-
sem. Chwycił mnie za rękę, którą cofnąłem. 
— Wszystko straciłem. . . . miałem fula. Wszystko straciłem. 
Oddaj mi je, proszę. 
Oddałem mu. 
— Przepraszam cię. . Wiem, Aleksandrze, jestem szują. Taki
jestem, wszyscy to wiedzą. 
Wrócił do sieni i lekko przygarbiony przebiegł przez kory-
tarz. Był naprawdę żałosny. 
Rozejrzałem się dokoła:ulica była brudna i cuchnąca. 
Chciałem stamtąd jak najszybciej uciec. 
Dzień później udałem się do domu Giordana Bruniego. 
Nigdy wcześniej tam nie byłem. Oto sławetny domek, główna
przyczyna wszystkiego. Mały pokój dzienny, zupełnie bez wy-
razu, sypialnia i jeszcze jeden pokoik, który mógł pomieścić
tylko dwa piętrowe łóżka. Wszędzie nieład. Musiałem mu po-
wiedzieć prawdę. 
— Ciągle nie daje mi spokoju, że ci o tym powiedziałem — od-
parł. — Tym bardziej doceniam to, co zrobiłeś. 
— Nie traćmy nadziei. . Jestem uparty. 
— Na pewno — rzekł z odrobiną goryczy. . 
— Ile masz jeszcze dni?— zapytałem. . 
— Sześć. . 
— Teraz odchodzę,  Giordano. Ale będziemy w kontakcie. 
Tego samego popołudnia wszedłem do biura Kamilli Sfor-
za, właścicielki agencji reklamowej. Wykonywałem dla niej
wiele prac. Czułem się tam jak u siebie w domu. Kamilla na-
122
leżała do grona moich przyjaciół. Dobrze znałem dwie strony
jej osobowości:była inteligentna i trochę niezrozumiała, jak
to się często zdarza u arystokratów;i była jedną z najmądrzej-
szych, najbardziej zrównoważonych kobiet, jakie w ogóle
znałem. Całym jej życiem była agencja, mąż i pięcioro dzieci. 
— Co za miła niespodzianka —powiedziała. —Proszę, 
usiądź. 
— Jak ci się wiedzie,  Kamillo?
— Zawsze ta sama walka. . Może nawet trudniejsza, bo teraz
muszę stawiać czoło wszystkim kolosom. 
— Ale ty jesteś lepsza od kolosów. . 
— Miejmy nadzieję. . A ty jak żyjesz?
— Tak samo jak i ty::walka i kolosy. 
— Przyszedłeś wycofać swoje pieniądze?
— Nieczęsto się zdarza, aby kogoś powiadamiano, że jest dla
niego wypłata. Zazwyczaj wzywają człowieka i upominają. 
Sekretarka przyniosła mi papier do podpisania i wręczyła
kopertę. Kamilla zapytała:
— Nad czym teraz pracujesz?
— Nad niczym ważnym. . . tylko drobna grzeczność dla
przyjaciela. 
Może to się wydać dziwne, ale wypowiedziane zdanie nie
było przeze mnie zaplanowane. 
W kilku słowach opowiedziałem Kamilli historię moich
wysiłków i rozczarowań. 
Uśmiechnęła się. 
— Tak, to wydarzenie bardzo ci leży na sercu. Pasuje do cie-
bie. Znam cię, zawsze szukałeś jakiegoś idealnego motywu, 
w każdej sytuacji, nawet w kampaniach detergentów. 
— Czy chcesz powiedzieć,  że jestem idiotą?
Zaakcentowała uśmiechem:
— Tak,  ale musisz to koniecznie zachować. 
Podniosła się z krzesła. 
123
— Czekają na mnie,  już jestem spóźniona, ale chcę ci zapro-
ponować kawę. 
W windzie niespodziewanie popatrzyła na mnie tak, jakby
coś nie dawało jej spokoju. 
— Aleksandrze,  czy opowiedziałeś mi historię Bruniego, 
aby prosić mnie o przyłączenie się do twojej akcji?
Zawahałem się tylko na moment. Nie miałem ochoty wra-
cać do gry. Powiedziałem:„Nie ”. 
Zatelefonowałem do Sante Guerry, zwykłego cymbała. 
Był spadkiem po mojej krótkiej, płomiennej miłości niedziel-
no-poniedziałkowej z „akompaniatorką ”imieniem Tamara. 
Sante był jej przyjacielem. Okazał się dostatecznie ekstrawa-
gancki, aby mnie zainteresować. Narkotyki i dziwki —dokład-
nie taka była odpowiedź dziewczyny, kiedy ją zapytałem, co
on robi. Wydzwaniał do mnie przez wiele miesięcy, aby mnie
zaprosić na kolację do „Four Season ”, ponieważ —jak mó-
wił —wydałem mu się sympatyczny. I często dodawał:„Cze-
gokolwiek byś potrzebował. . . Czegokolwiek, zrozumiałeś?”. 
Telefonując do takiej osoby, miałem wrażenie, że moja misja
znajduje się w stanie rozpaczliwego upadku, i jeżeli chodzi
o mój entuzjazm, i pod względem wartości. Ostatnie inicjaty-
wy były coraz słabsze, coraz bardziej pośpieszne, coraz mniej
prawdopodobne, z góry skazane na niepowodzenie. 
Guerra nie skojarzył sobie od razu nazwiska „Aleksander
Forte ”. Nie wystarczyło, że powiedziałem:„Byłem przyjacie-
lem Tamary ”;to było sformułowanie przypuszczalnie zbyt sze-
rokie. Zidentyfikował mnie dopiero wtedy, gdy dodałem:„Ten
od reklamy ”. I wtedy dosłownie zawył:
— Ależ tak, Sandro, pamiętam. Jak mi przyjemnie, jak miło. . . 
Idąc na spotkanie z nim do „Four Season ” — superelitarnej
restauracji, która dawała mu poczucie społecznego tryum-
fu — szukałem właściwej formuły, aby go szybko wprowadzić
124
w sprawę. Było to już niemal moim zawodem, ale teraz miałem
trudności. W końcu pomyślałem, żeby go kupić pochlebstwami:
prawdziwy człowiek, odbiegający od schematów, taki, którego
nie trzeba zbyt długo przekonywać. Doskonały dla inicjatywy, 
która rzeczywiście wykraczała poza wszelkie schematy. 
Czekał przy wspaniałym stole w podziemiach. Kiedy mnie
zobaczył, pomachał ręką i wyszedł mi naprzeciw. Był raczej
elegancki, wyglądał jak jakiś buyer z działu funduszy inwe-
stycyjnych, który zarabia trochę więcej, niż wynosi średnia
krajowa na takim stanowisku. 
— Co za niespodzianka ten twój telefon,  Aleksandrze. 
Widząc go uśmiechniętym i tryumfującym, zacząłem się
bać, że oczekuje ode mnie szczególnej prośby:ukarania kogoś
za jakieś niedbalstwo, wybicia szyby wystawowej, połamania
nóg. Miałem nadzieję, że go nie zawiodę. 
Zamawianie potraw i możliwość pokazania, że jest za pan
brat z kelnerami, sprawiały mu widoczną przyjemność. Utwier-
dzałem go w tym. Przyniesiono wino, następnie przystawki. 
Zdałem się całkowicie na niego. W końcu zapytał:
— A zatem co mogę dla ciebie zrobić?
Opowiedziałem mu wtedy wszystko. Mówiłem nie tylko
o powodach samej zbiórki i o pomocy dla przyjaciela, ale rów-
nież o pewnych szczególnych, ludzkich aspektach tej sprawy. 
Mówiłem z uczuciem zawodu i udręki, starałem się uczynić
go wspólnikiem czegoś, czego w gruncie rzeczy nie rozumiał, 
i zarysować przed nim idealną możliwość emancypacji, wy-
zwolenia —użyłem właśnie takich słów. Biedaczek się wysilał, 
ale jego oczy zdradzały zakłopotanie tajemniczymi argumen-
tami, jakich nie spotkał raczej w całym swoim życiu. 
— Wytłumacz mi to —powiedział. —Mam wnieść swój udział
do tej zbiórki, aby udało się osiągnąć sumę, która uratuje dom
tego pana?
— Tak. . 
125
— A ile miałbym dać?
— Oczywiście według twego uznania. . 
Biedak rozglądał się na wszystkie strony. Skinąłem głową
i powiedziałem:
— Nie spodziewałeś się czegoś takiego,  prawda?
— Nie. . Ale rozumiem problem. 
— Popatrz,  Sante. . . pukałem do wszystkich drzwi. Do osób
wszelkiego autoramentu:do ludzi z worem pieniędzy, bardzo
zaangażowanych lub mających wręcz obowiązek okazywania
miłosierdzia. Ale znajdowałem tylko arogancję i strach. I nikt, 
naprawdę nikt mnie nie zrozumiał. 
Potwierdził ruchem głowy. 
— Ludzie są źli. . Nie pomogą ci. Ja to wiem. Nikt mi nigdy
nie pomógł, jeśli nie miał w tym jakiegoś interesu. 
Ciągnąłem dalej:
— Ty jesteś kimś wyjątkowym. . Pomyślałem, że dobrze by
było usłyszeć także twoje zdanie. 
— Rozumiem cię. . . . chyba. Niekiedy coś dobrego wypłynie
szybciej od takiego. . . cymbała jak ja niż od głównego inżynie-
ra z wielkiego przedsiębiorstwa. 
— Tak,  myślę, że to jest idea naszego spotkania. Przepra-
szam cię za to. 
Zmienił ton. 
— Ależ skąd,  żadnego przepraszania. Przysięgam ci, Alek-
sandrze, że zrobiłbym to. Ale jestem bez grosza. Przysięgam
ci na Boga, że nie mam zupełnie nic. W innym przypadku nie
przepuściłbym takiej okazji. Jakże mi przykro. Brak mi nawet
łez, żeby płakać. Musiałem pożyczyć pieniędzy, żeby cię tu
zaprosić. 
Uśmiechnąłem się, by go pocieszyć. Dalej potrząsał głową. 
— Czy wierzysz mi,  że gdybym mógł. . . Wierzysz mi?
Przypomniała mi się nagle inna przysięga składana na
Boga całkiem niedawno i stałem się trochę podejrzliwy. Ale
126
nie chciałem obrazić Guerry, który pożyczył pieniądze, żeby
być ze mną. 
— Wierzę ci,  Sante. Pewnie, że wierzę. 
Po wyjściu z „Four Season ” zdałem sobie sprawę z nagłą, abso-
lutną pewnością, że moja krucjata jest skończona. Lista zawierała
jeszcze kilka nazwisk, ale gdyby nawet powiodły się ostatnie, de-
sperackie próby, już i tak nie udałoby się zebrać potrzebnej sumy. 
Guerra był moją końcową batalią. Wraz z nią straciłem nadzieję
i dotknąłem dna. Byłem wyczerpany. Postanowiłem nie być pa-
tetycznie mroczny i nie pić na pustych ulicach. Zadzwoniłem do
Giordana, aby mu powiedzieć, że się poddaję. To prawda, byłem
szaleńcem, idiotą. Zaproponował, żebym przyszedł do niego, ale
odpowiedziałem, że to raczej zbyteczne. Przyznał, że mam rację. 
Poszedłem do niego rano. Myślałem, że w świetle dzien-
nym potrafię znieść wyraz jego twarzy. A on mój. 
Podał mi kawę w filiżance pobrudzonej szminką. Dom był
w strasznym stanie. 
— Przychodzą w środę o dziesiątej — powiedział. — Pojutrze. 
W środę poszedłem tam. Gdybym nie poszedł, czułbym się
nikczemnikiem i zdrajcą. Jak ten, kto zanosi psa do uśmierce-
nia i zostawia go weterynarzowi, a sam odchodzi. 
Giordano miał błyszczące oczy. Karabinierzy traktowali
go dobrze, wydawali się naprawdę pełni skruchy. Jakiś niższy
urzędnik zamknął drzwi na kłódkę i nałożył pieczęcie. 
Schodziliśmy w dół ulicą milczący i bardzo nieszczęśliwi. Trzy
razy Giordano obracał się do tyłu, aby popatrzeć na bramę. 
Pół godziny później byliśmy w „Jamajce ”, on wypił wódkę, 
ja kawę. 
— Masz dokąd pójść?—spytałem. —Może chcesz pomiesz-
kać trochę u mnie?
Potrząsnął głową. 
127
— Ja,  Rosjanin, upijam się, mam katar, rozrzucam majtki po
całym mieszkaniu, prostata zmusza mnie do wstawania trzy
razy na noc. I stale wiszę na telefonie. Znam siebie. Nie chcę, 
żeby mnie znienawidziła ostatnia osoba, która próbowała po-
dać mi rękę. . . Tak, wiem, dokąd pójść. 
Kilka dni później, a była to niedziela, dość wcześnie, gdy
czytałem gazety, zadzwonił dzwonek. Otworzyłem i zobaczy-
łem chłopca i dziewczynkę, mulatów, uśmiechniętych i raczej
ładnych. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. 
Zaczęła dziewczynka:
— Czy pan Forte?
— Tak. . 
— Nazywam się Dora,  a to mój brat Nando. . . 
— Chyba się nie znamy. . 
— . . . . Aliverti — dokończyła. . 
Patrzyłem na nich z ciekawością. 
— Aliverti, czy mam rozumieć, że tak jak ten lekarz chirurg?
— Tak — powiedziała,  spuszczając oczy. 
— Wejdźcie. . 
Usiedli na tapczanie, który im wskazałem, a ja naprzeciwko. 
— Może kawa,  sok owocowy?
— Nie,  dziękujemy — odpowiedział Nando. . 
— A więc jesteście dziećmi Mario Alivertiego. . Tak, teraz so-
bie przypominam, on ma. . . 
Dziewczynka zakończyła moje wahanie. 
— Zaadoptował nas osiem lat temu, teraz mamy po dziewięć. 
Byliśmy w Sao Paulo. . . w Brazylii. 
— Na pewno jesteście bliźniętami. . 
— Tak. . 
Uśmiechnęli się jakby dla potwierdzenia i nie tracili już
czasu. Na znak dany przez dziewczynkę chłopiec wyciągnął
z kurtki kopertę. Dora mówiła dalej:
128
— Panie Forte,  tu jest prawie dwa tysiące euro. To są nasze, 
naprawdę nasze oszczędności. Chcemy, żeby je pan dał swo-
jemu przyjacielowi na dom. 
Patrzyłem na to wszystko jak na dobry żart, ale tylko przez
moment —bo wcale nie żartowali. Wtedy spojrzałem na nich, 
jakby byli z jakiejś bajki, jednak zaraz uzmysłowiłem sobie, że
są to dwie zwykłe osoby, które o mnie myślały, podjęły decyzję
i przystąpiły do działania. Wziąłem kopertę, którą podawał mi
chłopiec, i otworzyłem ją. Był w niej pakiecik banknotów po
sto euro. 
— Ale skąd wiecie o tej historii?
— Słyszeliśmy,  tyle o tym mówiono. 
— Nie było kolacji,  żeby się nie mówiło o panu i pańskiej
inicjatywie. Wszyscy o tym mówili — włączył się Nando. . 
Skinąłem głową. 
— Mówiono,  że jestem głupcem. . . 
Nando, z tymi swoimi jasnymi, czystymi oczętami, nie zdo-
łał ukryć prawdy:
— Tak,  mówiono. . . mniej więcej. 
Pałeczkę przejęła Dora, większa dyplomatka:
— Co ty mówisz?To nieprawda. Prawdą jest, że mówiono
o tym bardzo dużo. A więc postanowiliśmy pomóc pańskiemu
przyjacielowi. Zważywszy, że mogliśmy to zrobić. 
Przytaknąłem:
— . . . . zważywszy, że mogliście to zrobić. 
Byłem trochę wzruszony. 
Wstali i Dora powiedziała:
— To my już sobie pójdziemy. . 
— Siadajcie,  śmiało, usiądźcie z powrotem. 
Posłuchali. 
— Widzicie. . . . naprawdę to, co zrobiliście, jest bardzo pięk-
ne. I rzadko się to zdarza, nawet nie wiecie, jak rzadko. Ja to
ogromnie doceniam. Jednak ta historia jest zakończona. Trzy
dni temu pan Giordano Bruni musiał opuścić swój dom. Nie
udało mi się znaleźć potrzebnych pieniędzy. Prosiłem o nie
wiele osób, ale nikt mi nic nie dał. Wszyscy znaleźli jakieś
wytłumaczenie. Tak jak wasz ojciec. Tylko wy dwoje. . . —po-
wiedziałem, dotykając koperty. 
— Tylko my dwoje?. . . Na tylu ludzi posiadających pienią-
dze?— spytał Nando,  robiąc wielkie oczy. 
— Właśnie tak. . Niełatwo to zrozumieć. 
Dzieci popatrzyły na siebie. Nigdy nie zapomnę tego
spojrzenia. 
Włożyłem kopertę w ręce Nanda. 
— Zatrzymajcie je dla siebie. . Ale chcę wam powiedzieć, że
chociaż nie posłużyły mojemu przyjacielowi, to były bardzo
ważne dla mnie. 
Dora spytała:
— Może jednak zatrzyma je pan?
— Nie. . Zabierzcie je. Ale zrobiliście bardzo dużo. 
Podniosłem się pierwszy, oni zaraz po mnie. Chłopiec wło-
żył kopertę do kurtki. Odprowadziłem ich do drzwi. 
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Popatrzyli na mnie ostatni raz, 
jakby coś im się nie zgadzało. Uśmiechnąłem się, próbując
dać im pewność. 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama