Dwie bramy

Spis treści i pierwszy rozdział



Dwie bramy

Danuta Brüll

DWIE BRAMY

ISBN: 978-83-7505-044-8

wyd.: WAM 2008




Spis treści
Rozdział Pierwszy
Z lotu ptaka5
Rozdział Drugi
Bóg zaprosił mnie na kawę 12
Rozdział Trzeci
W drodze do Emaus 60
Rozdział Czwarty
...z nich zaś największa jest miłość99



ROZDZIAŁ I

Z lotu ptaka

Skierowała samochód w polną drogę za wsią na małym skrzyżowaniu, na którym niewielka tabliczka z wypalonym wizerunkiem domku świadczyła, że jest tam agroturystyczny kawałek równinnej krainy. Wynajęła ten dom na odludziu z wielką radością i teraz, jadąc pośród ciągnących się łąk, miała chęć, by dotrzeć aż na koniec świata. Tak, tam gdzie nikt i nic jej nie dosięgnie. Bez mała miesięczny urlop, miesięczna wymarzona ucieczka od cywilizacji, od skomplikowanych zadań, wyzwań, spotkań, sytuacji... Jakkolwiek je nazwać, były w tej chwili dla niej nie do zniesienia. Późna wiosna przechodziła łagodnie w letnią porę roku. Dokoła zieleniło się. Soczyste barwy nastrajały pozytywnie do czasu, który zamierzała tu spędzić. Ostrożnie omijała koleiny i zagłębienia, by nie uszkodzić podwozia. Przejazd stawał się coraz bardziej zarośnięty malinowymi i jeżynowymi krzewami, dopóki nie skończyły się nagle przed wyrastającym rzadkim lasem. Słoneczne promienie, mając między koronami sporo miejsca, dodawały bajkowego czaru jagodowym polom u stóp drzew. W końcu po lewej stronie las ustępował miejsca uprawnym polom. W tym samym kierunku skręcała też droga. Po niecałych stu metrach ukazał się wreszcie punkt docelowy. Chował się pośród kępy świerków jak podstarzały gigantyczny borowik, z tą jednak różnicą, że nie wyszły jej na powitanie ani krasnoludki, ani Królewna Śnieżka.

Po wyłączeniu silnika siedziała dłuższą chwilę w poczuciu jakiegoś dopełnienia: nareszcie wolna! Nareszcie sama! Wysiadła, nie zamykając drzwi. Wciągnęła mocno niezwykle orzeźwiające powietrze pełne przejmującego leśnego zapachu. To jest to! Ależ cudownie! Nad wzrastającymi łanami zbóż dostrzegła krążącego drapieżnika. Unosił się lekko i cicho, wypatrując zapewne ofiary. Nie mogła lepiej wybrać. To było najlepsze miejsce, jakie na ten moment los mógł jej ofiarować. Wyjęła klucze z torebki i otworzyła nimi swoją pustelnię. Wróciła po walizki, zastanawiając się, po co właściwie zabrała tyle niepotrzebnych rzeczy. Cóż, nawyk. Miasto jest zupełnie innym światem niż ten skrawek zapomnianej ziemi. Zapomniana ziemia, zapomniany świat, zapomniane życie... „Zapomnieć” — tego tutaj chciała, nie myśleć w ogóle o sprawach dziejących się gdzieś tam, pośród hałasu i ludzkich matni. Miała wrażenie, że zazdrości, mimo pustynnego żaru, wszystkim mnichom, którzy mogą sobie pozwolić na luksus samotności i ciszy. Tak, na luksus niewidzenia i niesłyszenia gwaru i pośpiechu ludzkich aglomeracji.

Zaczęła rozglądać się po wnętrzu drewnianego budynku dobrze przygotowanego na przyjęcie zmanierowanych wczasowiczów. Łazienka, do której zaszła na początku, była urządzona niezwykle ekskluzywnie. Główne pomieszczenie z kominkiem pośrodku i rozłożystym porożem miało klimat leśniczówki. Zresztą tu i ówdzie wisiały mniejsze trofea, być może pozostałość po czasach ambitnych polowań, a na miękkim, grubym dywanie zapraszał do odpoczynku bujany fotel. Usiadła w nim na moment, zerkając, czy zostawiono drewno do palenia. Niestety, metalowy kosz był pusty, nie licząc siekiery dosyć dobrze naostrzonej. Postanowiła zrobić sobie tę przyjemność i przywołać w pierwszej kolejności trzaskające płomienie. Wyszła rozejrzeć się za drwami. Z tyłu domu pod niedużym daszkiem znalazła stos ułożonych pniaków do porąbania. Zabrała się do nich z zapałem, przypominając sobie odległe czasy młodości, kiedy nieraz spędzała weekendy w pry7 mitywnej chacie studenckiej. Przy drugim zamaszystym uderzeniu poczuła przypływ energii, która wyzwalała następne. „Powinnam była — pomyślała — urodzić się w innym wieku i wysoko w górach, gdzie nie dosięga człowieka owczy pęd sukcesu i pieniądza. Zużycie sił jest przynajmniej konkretne i w dobrym celu”. Wniosła suche naręcze drew i rzuciła je przed samym kominkiem, po czym poukładała je w kształt sprzyjający rozniecaniu ognia. Mały płomień z niechęcią, ale z naturalnym sobie uporem, zdobywał otoczenie i ogarniał powoli kolejne polana. Siedziała dłuższą chwilę, zanim poczuła na twarzy odblask jego ciepła. Po rozpakowaniu wszystkiego, co zalegało w podróżnych torbach, wzięła orzeźwiający prysznic i podążyła do kuchni. Głód po całym dniu dawał się już we znaki, więc nie skąpiła sobie niczego, co wzięła na parę pierwszych dni. Nie chciała — przynajmniej wtedy — szukać sklepu, a co za tym idzie — oznak cywilizacji. Na koniec z kieliszkiem ulubionego czerwonego wina, którego butelkę wzięła ze sobą, usiadła w głębokim fotelu, nasłuchując odgłosów przyrody za oknem i wpatrując się w zdobycze dawnych myśliwych. „Ciekawe, kim byli ci, którzy pozostawili te łupy? Jaki charakter miał człowiek, który upolował to największe zwierzę? Czy był bez serca, że nie dostrzegł w tym stworzeniu piękna i majestatu? Chciał się tylko rozerwać czy raczej wykazać przed innymi? A może chciał zaimponować wybrance swego serca? Jak postąpiłby w moich czasach? Obrabowałby bank? Porwał samolot na Hawaje? Rzuciłby na kolana rzesze hakerów? Bo cóż innego? Samochód i knajpa to już mało atrakcyjne...” Wstała, by uzupełnić brak trunku. Kłopoty z trawieniem miała od dawna i cieszyła się, że lekarz zalecił jej spożywanie do obfitych posiłków odrobiny alkoholu. To była jedna z ciekawszych słownych recept na jej stargane nerwy.

Popołudniowy spacer w żółwim tempie sprawiał, że z wolna wyostrzały się zmysły na aromaty ziemi, drzew, kołyszących się zbóż i wilgoci lasu. Szła na zachód, zbierając przydrożne kwiaty, by upiększyć jeszcze bardziej pokój, w którym miała spać, i kuchenny stół. Pragnęła, by każdy kąt tego domu był jak najbardziej relaksujący, by oddalał na długie kilometry przykre i przygnębiające myśli, by był małym przedsionkiem raju na ziemi, o ile to tylko możliwe.

Na bezchmurnym niebie pojawiła się biała wstęga, na końcu której można było ledwo co dostrzec maleńki, srebrny punkt przesuwający się ostro na północ. „Pomyśleć tylko, że siedzi tam kilkadziesiąt osób, które zebrały się przypadkiem, nie znają się i nie mają pojęcia, że ktoś na nie w tej chwili spogląda. Lecą gdzieś sobie. Czy jednak to, do czego zmierzają, jest naprawdę ważne?” — usiadła na zwalonym pniu brzozy leżącej przy granicy pszenicznego pola. „Nie tak dawno wspominałam łowców dziczyzny sprzed stu lat, a oto teraz podziwiam zdobywców przestworzy. Zamknięci w blaszanych skorupach, a mimo to czujni jak przy podchodzeniu płochliwej sarny. Wszystko może zepsuć jeden nieuważny krok...” Przeniosła wzrok na zielonkawe kłosy, a pamięć zaczęła odtwarzać minione dni.

Wypełniał je bunt. To uczucie towarzyszyło jej od momentu, gdy otrzymała propozycję wyjazdu służbowego. Próbowała też znaleźć i dobre strony tej sytuacji pod wpływem zdania nurtującego ją gdzieś w głębi: „A może to jakiś dar od losu?”. Właśnie: dar losu. „Pozwiedzam trochę, zobaczę miejsca, w których jeszcze nigdy nie byłam, poznam nowych ludzi, doświadczę z pewnością czegoś innego niż w tym mrowisku nieskończonej, bezdusznej biurokracji — rozmyślała. — Zresztą samolot, później prom, to atrakcje dla mnie same w sobie, nigdy nie korzystałam z takich środków lokomocji. A w ogóle mam tego dość! — mruknęła do siebie. — Ile można? Czy ja jestem robotem? Nakręcanym, oliwionym i zaprogramowanym na realizowanie wyłącznie zamierzeń szefa? Zresztą pewnie żałowałby pieniędzy na oliwę, czekałby aż padnę, a potem zastąpiłby mnie kim innym, i to nie nowym, lecz przekazałby moją robotę temu, kto jeszcze dycha, na swoich trybach czując resztki smaru. Czas pomyśleć o sobie! Muszę zadbać o swoje życie i sprawić sobie jakiś prezent, skoro nikt mi go nie daje...” Tak, wtedy postanowiła, że pojedzie i wydusi z tego wyjazdu wszelkie możliwe soki.

Następnego dnia zdecydowanie wparowała do pokoju dyrektora z oświadczeniem:

— Zgadzam się na ten wyjazd.

— Miałem taką nadzieję i nie widziałem innego rozwiązania, pani Marto. Niemniej cieszę się, że chce tam pani pojechać. Od poniedziałku dziesięć dni, zatem powrót w następną środę. Czy udzielić pani urlopu na czwartek w razie późnego powrotu?

— Oczywiście, bardzo dziękuję — odparła szczerze zdziwiona postawą szefa.

— W takim razie życzę owocnego wyjazdu i szczęśliwych lotów!

— Dziękuję, chociaż nie wiem, czy w takich okolicznościach powinnam. Ale może to jednak tylko przesądy.

Do drzwi Adama, swego kolegi, zapukała niezwykle zadowolona.

— Jedziesz, tak? — zapytał ją znad biurka.

— Owszem, ale tylko dzięki tobie.

— Dlaczego dzięki mnie? Coś nabroiłem? — żartował.

— Nie, ale koniec końców przekonało mnie twoje zdanie, że oto los zsyła mi jakąś niespodziankę.

— Nic takiego nie mówiłem.

— O rany! Cytuję: może to jakiś dar od losu?

— Aha — przytaknął — ale tak tylko rzuciłem, żeby coś powiedzieć.

— No i podziałało. Choć wiele rzeczy było przeciw, lecz ostatecznie postanowiłam zrobić to dla siebie, nie dla tego drania...

Maszyna poderwała się, prując powietrze w promieniach słońca.

— Nie sądziłam, że tak lekko to zniosę — odezwała się do sąsiadki zielonej i bladej na zmianę, trzymającej się kurczowo poręczy fotela. Jakiś czas później obie wpatrywały się w przestrzeń za okrągłym okienkiem, które wskazywało na nieustanne oddalanie się od ziemi.

Niebo, niebo i jeszcze raz niebo. Później, po jakimś czasie, w dole widniała po horyzont jedynie morska równina. „W zasadzie nic specjalnego, nic ciekawego dla oka czy ucha, a jakież to pociągające! — myślała Marta przyklejona do szyby. —Taka nieogarnięta przestrzeń, przestworza, w których mogą poruszać się tylko nieliczne stworzenia. Cóż tu robi człowiek?”

Wyskoczyć z samolotu i szybować, gdzie wiatry poniosą! Wolność! Przedsmak pełnej swobody i całkowitego panowania nad swoim własnym życiem, bez nakazów i zakazów, bez narzuconych ograniczeń społecznych. Pełnia wolności, której można pozazdrościć ptakom. Te mają szansę z tego pięknego daru korzystać do woli. Z tej perspektywy wszelkie problemy wydają się małe, a nawet przestają w ogóle istnieć, przestają być problemami. Tak, w życiu wszystko jest możliwe. Każde marzenie do spełnienia, każde pragnienie do zaspokojenia, każdy brak możliwy do napełnienia i każdy ból do zagojenia. A na dodatek: poczucie bezpieczeństwa i pewność przyszłości.

— Tak — szepnęła. — To było jak czysta wiara w prostą i dobrą naturę życia, naturę ludzkiego istnienia.

Teraz, wdychając ciepłe powietrze pełne słońca i zapachów ziemi, pragnęła poczuć tę wolność całą sobą. Wiatr przenikał każdą jej myśl, a zmienny w swej sile szum liści stanowił tło jej pragnień. W dali odezwała się kukułka, odliczając swym jednostajnym „kuku” leniwie płynące minuty.

W pewnym momencie wiatr ustał i nastała cisza. Niedaleko niej pojawił się łabędź, poruszał się ciężko, lecz majestatycznie. Wyciągał do przodu szyję i skrzypiąc, rozcinał wielkimi skrzydłami powietrze. Marta zadziwiona widokiem uśmiechnęła się do siebie: „Hmm... rzeczywiście, istnieją jeszcze takie cudowne miejsca na ziemi” — westchnęła, głęboko wciągając powietrze.

Wstała, wolnym krokiem minęła las i skręciła w lewo drogą pełną suchego i szarego piachu. Wciąż nie mogła nacieszyć się widokiem i wonią pól. Pragnęła wchłonąć w siebie całe otoczenie lub stać się jego integralną cząstką. „Och! Jakże miasto dalekie jest od natury — myślała. — Jest nawet wbrew naturze! Ten hałas, ten ruch nieustanny, także po zapadnięciu zmroku. Czy to jest życie? Przecież to powolna śmierć tego, co normalne, naturalne tak w przyrodzie, jak i w człowieku”.

Rozejrzała się dokoła, zatrzymując się na krótko na rozstaju dróg. W tym momencie świat dla Marty zaczął biec w innym rytmie, innymi torami, a celem wędrówki wydawała się być wolność. Chociaż na chwilę, chociaż na jeden miesiąc urlopu. Przeżyć ją, poczuć, nasycić się, by nie zwariować w ogłupiającym bagnie miejskiego życia, jej życia.

W drodze powrotnej natknęła się na jedną z licznych przydrożnych kapliczek. Ta była murowana, pomalowana na biało i otoczona niziutkim płotkiem. Przyozdobiono ją kolorowymi wstążkami naciągniętymi od wierzchołka do ziemi i sztucznymi kwiatami. We wnętrzu stała figurka Madonny w błękitnej szacie, z rękoma rozłożonymi i pragnącymi przytulić każdego przechodzącego wędrowca. Na tylnej ścianie namalowany Duch Święty w postaci gołębia rozrzucał promienie mające oplatać Świętą Niewiastę. Na zewnętrznej stronie, na murze, widniały słowa: „Duch Święty wieje, kędy chce”. Marta przeczytała je na głos, zastanawiając się, czy przywiało ją tu przypadkiem, czy też... może tutejsze wiatry przywieją dla niej faktycznie coś dobrego? A może przywiodą ją do nieoczekiwanego portu spokoju i wewnętrznej harmonii, gdzie w końcu odpocznie i przestanie się lękać?

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama